Żakowski: Po wyborach horror? (Opinia)© Forum | Mateusz Włodarczyk

Żakowski: Po wyborach horror? (Opinia)

Jacek Żakowski

"Pierwsze posiedzenia Sejmu i Senatu Prezydent Rzeczypospolitej zwołuje na dzień przypadający w ciągu 30 dni od dnia wyborów". Tak stanowi art. 109 pkt. 2 Konstytucji. A jak nie zwoła, to co?

Dziwne pytanie? Zgoda. Ale polskie państwo jest dziwne przynajmniej od blisko czterech lat. Prezydent nie jest wyjątkiem. Nie ten pierwszy zresztą.

Art. 179 konstytucji mówi: "Sędziowie są powoływani przez Prezydenta Rzeczpospolitej, na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa na czas nieoznaczony".

Ale czasem nie są powoływani. Na przykład dziesiątka, której powołania Andrzej Duda odmówił w czerwcu 2016 r. i dziewiątka, której nie powołał Lech Kaczyński w roku 2007.

Ten kontekst sprawia, że przerwanie przez sejm posiedzenia do 15 października, kiedy będziemy już dwa dni po wyborach, nabiera nieco innego znaczenia. Bo może to być tylko przerwa "techniczna", ale może też być bardzo polityczna, gdyby - wbrew obecnym sondażom - wynik był niekorzystny dla PiS.

Posiedzenie sejmu dwa dni po wyborach może służyć ich unieważnieniu albo zminimalizowaniu ich skutków.

To się naprawdę dzieje

Jeżeli w głowach się to państwu nie mieści, to znaczy, że macie tam dwudziestowieczne oprogramowanie. W krajach opanowanych przed populizm XXI wieku to by nie był precedens.

Tak działają "nowi populiści", wśród których Jarosław Kaczyński wymieniany jest pomiędzy Orbanem, Erdoganem, Putinem, Trumpem, czy Salvinim.

To się naprawdę dzieje. Na przykład trzy lata temu w Karolinie Północnej, która przypomina Polskę w tym sensie, że radykalna polaryzacja również tam dzieli progresywne, kosmopolityczne miasta i konserwatywną, nacjonalistyczną (także rasistowską) prowincję.

Najpierw popierany przez Trumpa gubernator McCrory przez miesiąc odmawiał uznania swojej porażki, a republikański kongres wymyślał cuda niewidy w rodzaju "mgły smoleńskiej" w amerykańskim wydaniu, mające dowodzić, że wybory były sfałszowane.

Potem, gdy McCrory wreszcie uległ ogólnoamerykańskiej presji i uznał swoją porażkę, zdominowany wciąż przez republikanów stanowy parlament zwołał powyborcze "posiedzenie specjalne", na którym przyjęto przepisy ograniczające władzę nowego demokratycznego gubernatora Roya Coopera.

Zagwarantowano faktyczną nieusuwalność urzędnikom mianowanym przez dotychczasową władzę.

Odchodzącemu gubernatorowi pozwolono mianować tysiąc nieusuwalnych praktycznie urzędników, którzy zdominowali administrację stanową. Zmieniono skład komisji wyborczych, wprowadzono zasadę, wedle której szefowie komisji wyborczych zmieniali się co roku, przy czym demokratom przypadały lata nieparzyste, a republikanom - parzyste, kiedy w USA mają miejsce wybory.
Na koniec zmniejszono skład stanowego Sądu Najwyższego (który jest też sądem konstytucyjnym), by demokratyczny gubernator nie mógł mianować sędziów, itd.

Ponieważ po wyborach republikanie wciąż kontrolowali kongres, urzędy i sądy, demokratyczny gubernator faktycznie stał się figurantem, choć wedle konstytucji stanowej ma ogromną władzę (podobnie jak prezydent USA).

Przypadek Karoliny Północnej przypomniał politologom, że demokracja nie może funkcjonować, gdy nie są spełnione dwa "miękkie" warunki: "uprzejmość wobec przeciwników" i "powściągliwość instytucjonalna".

Ten drugi warunek oznacza, że ten kto ma władzę, korzysta z niej z umiarem, respektując tradycje nawet wbrew swoim doraźnym interesom.

Problem części państw dzisiejszego Zachodu właśnie na tym polega, że dla nowych populistów od demokracji ważniejsza jest władza.

PiS już nie raz pokazał, że tak właśnie myśli - nie tylko nie mianując wybranych prawidłowo sędziów, ale też nie drukując wyroków, zmieniając kodeksy, jakby były zwykłymi ustawami, blokując prokuratorskie śledztwa, ograniczając wypowiedzi posłów do 30 sekund, represjonując niewygodnych sędziów, nie wykonując wyroków, ułaskawiając swoich wbrew utartej konwencji itd.

Takie praktyki łączą nowych populistów od Moskwy po Waszyngton.

Niepokojące scenariusze

Nie ma więc nic dziwnego w tym, że zapowiedź kontynuowania posiedzenia sejmu po wyborach podsuwa na myśl groźne scenariusze.

Jeden to wariant Karoliny Północnej. Czyli szybkie uchwalenie w razie wyborczej porażki kompletu przepisów, które faktycznie spętają nową władzę, zarazem narzucając jej mordercze warunki działania.

Na przykład tak obficie rozdzielając socjalne prezenty, by nowy rząd nie był w stanie im sprostać, nie rujnując kraju. Albo tak obwarowując pozycję swoich nominatów, by nowy rząd nie mógł przejąć kontroli nad prokuraturą, spółkami skarbu państwa, mediami państwowymi.

Mając wciąż prezydenta (blisko rok!), sądy i trybunały, oraz dość wielu posłów, by obronić weto prezydenta Dudy, PiS mógłby z nowych ministrów zrobić figurantów realizujących zaplanowaną wcześniej katastrofę.

A nawet po ewentualnej (choć przecież niepewnej) porażce Andrzeja Dudy pisowskie sądy i trybunały mogłyby jeszcze długo blokować nową władzę, stawiając ją przed wyborem: bezsilność lub łamanie prawa à la PiS.

Drugi ponury scenariusz, który podsuwa pisowski plan wznowienia po wyborach obecnego posiedzenia sejmu, to unieważnienie wyniku wyborów.

Republikanie próbowali tego w Karolinie, ale cofnęli się pod ogólnoamerykańską presją. W przypadku Polski presja europejska nie musiałaby być tak skuteczna, bo jednak Waszyngton ma w Karolinie więcej do powiedzenia, niż Bruksela w Polsce.

PiS ma już niemal wszystkie narzędzia potrzebne, by to zrobić. Ma prezydenta, który może pod jakimkolwiek pretekstem zaniechać zwołania pierwszego posiedzenia sejmu, tak jak zaniechał zaprzysiężenia prawidłowo wybranych sędziów TK.

Ma komisarzy wyborczych, PKW, Krajowe Biuro Wyborcze, czyli może - np. z powodu jakiegoś abstrakcyjnego fałszerstwa lub awarii - nie podać wyników głosowania, tak jak marszałek sejmu nie realizuje wyroku NSA.

Ma wreszcie Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, która może z jakiegokolwiek powodu nie uznać ważności wyborów.

W takim scenariuszu październikowe posiedzenie może być potrzebne, by ewentualnie uchwalić przepisy, które prezydentowi, sędziom, komisarzom i różnym funkcjonariuszom ułatwią podejmowanie decyzji oczekiwanych przez PiS.

Nie istnieje już w Polsce żadna instytucja zdolna temu formalnie zapobiec. A na protesty społeczne, które by niewątpliwie wybuchły, Jarosław Kaczyński właśnie się przygotował oddając Mariuszowi Kamińskiemu - czyli jednemu ze swoich najbardziej zaufanych i zdeterminowanych ludzi - władzę nad wszystkimi służbami tajnymi i mundurowymi.

Pretekst w postaci zastąpienia marszałka Kuchcińskiego przez minister Witek zamaskował tę niebywałą koncentrację władzy nad nagą siłą państwa. Dziś staje się jeszcze bardziej prawdopodobne, że to nie było ustępstwo wobec opinii publicznej, lecz część dobrze przemyślanego planu na wypadek przegranych wyborów.

Być może mleko już się rozlało, ale może coś jeszcze da się uratować. W każdym razie są wystarczające powody, by opozycja nie tylko bardzo zdecydowanie domagała się kontynuowania obrad jeszcze przed wyborami, a nie dwa dni po nich, ale też by najgłośniej, jak może, grała larum.

Zwłaszcza że wbrew temu, co mówi PiS i powtarza wielu komentatorów, zaplanowanie przez marszałek Witek obrad po wyborach jest oczywiście niezgodne z konstytucją.

Konstytucja mówi, że kadencje sejmu i senatu "trwają do dnia poprzedzającego dzień zebrania się Sejmu następnej kadencji". Skoro zaś pierwsze posiedzenie prezydent "zwołuje na dzień przypadający w ciągu 30 dni od dnia wyborów", to może to być dowolny dzień przed 12 listopada, a więc również 15 lub 16 października, kiedy Elżbieta Witek zaplanowała obrady.

W ten sposób marszałek sejmu ograniczyła więc konstytucyjne prawo prezydenta do określenia pierwszego dnia nowej kadencji sejmu i senatu, oraz ostatniego dnia starej. A to jest nielegalne.

Marszałek może zwołać posiedzenie sejmu między wyborami a pierwszym posiedzeniem sejmu nowej kadencji, ale dopiero wtedy, gdy prezydent ogłosi datę pierwszego posiedzenia, więc gdy można mieć pewność, że konstytucyjne prawo głowy państwa nie będzie zakwestionowane bezprawną decyzją marszałka.

Decyzja ogłoszona w środę jest nielegalna, nawet gdyby prezydent ją zaakceptował, bo on z kolei nie może zwołać jeszcze niewybranego sejmu.

***

Nastraszyłem państwa? Mam nadzieję, że tak.

Bo sytuacja jest naprawdę poważna, a wkrótce może być fatalna. Nawet jeśli - jak ja - jest się przekonanym, że PiS te wybory wygra i żadne powyborcze sztuczki nie będą mu potrzebne.

Bo to wszystko znów nam pokazuje, z jakimi problemami musimy się liczyć, jeśli kiedykolwiek Polacy zechcą zmienić władzę. Wszyscy razem wdepnęliśmy w coś, z czego łatwo żaden kraj nie wychodzi.

Niestety wiele wskazuje na to, że trzeba będzie dużo czasu i jeszcze więcej mądrości, by się z tej sytuacji wydobyć.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)