Żakowski o proteście mediów: Pieniądze to nie wszystko [OPINIA]
Przepraszam, że zafundowaliśmy państwu szokujący widok czarnych tablic. Przeraziły też mnie. I o to chodziło. To był strzał w sufit saloonu oddany przez szeryfa, by ostrzec wszystkich dokoła, że zbrodnia wisi w powietrzu. I chyba się udało. Ale rewolwerowcy zostali.
Sprawa jest prosta jak budowa cepa.
Jarosław Kaczyński chce władzy pełnej i wiecznej. By to się udało, musi kontrolować wszystko. Nie tylko państwo (parlament, rząd i sądy), ale też portfele i umysły większości Polaków.
Pierwsze mu się mimo brykania Gowina i Ziobry udaje - głównie dzięki słabości opozycji, wciąż niezdolnej do wygrania wyborów.
Drugie jest już blisko, gdy rząd kontroluje najbogatsze banki i największych pracodawców w Polsce, a teraz ruszył do skupowania hoteli i Bóg wie czego jeszcze.
REKORD GUINNESSA WYDATKÓW NA JEDNEGO WIDZA
Z trzecim wciąż jest kłopot, bo media pisowskie gwałtownie tracą odbiorców, czego najlepszym przykładem jest "spisiała" Trójka. Pisowska prasa doi spółki kontrolowane przez rząd lub podlizujące się władzy, więc ekonomicznie jakoś sobie radzi, ale dla PiS to ma coraz mniejsze znaczenie, bo grupa jej czytelników dalej topnieje w oczach. "Sieci", "doRzeczy" i "Gazeta Polska" łącznie sprzedają już mniej więcej tyle, co jeden tylko "Newsweek". TVP dwoi się i troi, ale w z badań wynika, że nawet fani Holeckiej i Rachonia widzą już, jak grubymi nićmi szyta jest ich propaganda.
Uwzględniając wpływy z abonamentu, reklam, dotacji i rozmaitych zleceń płynących od władzy, TVP ma pewnie rekord Guinnessa w przeliczeniu wydatków stacji na statystycznego widza. Nawet jednak hojne nawożenie państwowymi pieniędzmi nie daje pisowskiej propagandzie skuteczności potrzebnej, by władzy przybyło zwolenników, lub by jej przestało ubywać wyborców. Zwłaszcza w młodszych grupach, dla których TVP to obciach gorszy niż sam PiS.
Pomysł na zachowanie władzy jest więc taki, by (podobnie jak w Rosji czy na Węgrzech) możliwie największą grupę odciąć od niekontrolowanych przez władzę źródeł informacji. Najprostszym pomysłem wydawała się tzw. repolonizacja, czyli pozbawienie własności wydawców i nadawców, którzy nie mają polskiego paszportu. Twarde „nie” Brukseli i Waszyngtonu zamknęło jednak tę drogę.
PiS sądzi, że to samo da się osiągnąć inaczej.
TRZY "SPOSOBY" NA WZIĘCIE MEDIÓW
Można to wciąż zrobić na trzy różne sposoby. Przejmując niezależne media (jak Orlen przejął od Polska Press prasę regionalną), wywierając na właścicieli presję by nie publikowali treści, których nie chce władza (przez pozwy, oskarżenia, przekupywanie i straszenie właścicieli), albo rujnując wycieńczonych kryzysami wydawców i nadawców. Upadające firmy państwo może przejąć, lub wstawić swoje w ich miejsce na rynku medialnym.
Taktyce rujnowania służyło zabranie państwowych reklam i ogłoszeń z krytycznych wobec władzy mediów. Każdy, kto się interesuje mediami wie, jak bardzo było to bolesne po blisko dekadzie odpływania do internetu widzów, słuchaczy i czytelników oraz po reklamowym krachu z lat 2008-2010.
Gdyby nie cięcia w redakcjach i szybkie zwiększanie wpływów internetowych, zabranie rządowych reklam (od 30 do 60 proc. wpływów) szybko by zrujnowało niepisowskie media. Większość jednak wciąż jakoś zipie, bo nieustannie zwalnia dziennikarzy, coraz bardziej oszczędza na treściach, znajduje sobie nowych inwestorów, szuka nowych źródeł przychodu, sięga po rezerwy, a nawet zbiera wśród sympatyków datki.
Mając dane z urzędów skarbowych i banków władza oczywiście doskonale widzi, że większość krytykujących ją mediów finansowo stoi stabilnie jak domki z kart. Starczy dmuchnąć, żeby się rozpadły. Podobnie zresztą jak media na całym Zachodzie, równie mocno dotknięte odpływem odbiorców i reklam do firm internetowych. Tam jednak - inaczej niż w Polsce - już w pierwszej dekadzie XXI w. rządy zaczęły intensywnie wspomagać chwiejące się media.
Od 2008 roku we Francji, Niemczech, USA i innych cywilizowanych krajach demokratyczna władza wspiera prywatne media. Także te, które ją kontrolują i często krytykują. Sposoby są różne. Finansowanie prenumerat dla młodych czytelników, wykupywanie reklam, dotowanie wydawców, finansowanie projektów medialnych, granty dla dziennikarzy. Gdy władze niedemokratyczne (w Rosji, na Węgrzech, w Polsce) dotują lizusów, a resztę przejmują lub rujnują, rządy demokratyczne pomagają wszystkim, bo kryzys mediów powodowany przez zmiany cywilizacyjne (Internet) jest systemowo groźny dla państwa demokratycznego.
ABSURD PODZIAŁU NA "NASZE" I "WASZE" MEDIA
Polskie władze sądzą, że najważniejsze jest, czy media są "nasze" czy "nie nasze". Z punktu widzenia demokratycznego państwa nie jest jednak specjalnie istotne, kogo media chwalą, a kogo krytykują. Jeżeli państwo nie ingeruje stronniczo na rzecz jakiejś partii lub opcji, a wspiera rynek medialny, to równowagę zapewnia mechanizm rynkowy. Gdy media stronniczo skupiają się po jakiejś stronie, po drugiej powstają nieobsłużone nisze. W nich rosną media, których brakuje odbiorcom. Tak w USA powstała potęga FOX News, a w Polsce imperium Rydzyka.
Dla demokratycznego państwa ważne jest, by media były liczne, różnorodne, ekonomicznie silne i by w miarę intensywnie ze sobą konkurowały. Bo to zapewnia nie tylko bieżącą kontrolę władzy, ale też względną racjonalność debaty – a co za tym idzie również sensowność przekonań ogółu i sensowność politycznych wyborów. Bez silnych i zróżnicowanych, niezależnych od polityków mediów trudno jest walczyć z korupcją i zmusić biurokrację, by służyła ludziom, ale przede wszystkim trudno jest uchronić społeczeństwo przed szerzeniem się absurdalnych przekonań - np. że ziemia jest płaska, a szczepionki mordują.
Znaczenie niezależnego, różnorodnego rynku medialnego polega m.in. na tym, że tylko pluralizm dużych, profesjonalnych mediów tworzy społeczny efekt wiarygodności. Gdyby na przykład rząd wzywający do szczepień miał (do czego PiS dąży i jak jest na Węgrzech czy w Rosji) kontrolę nad 90 proc. rynku medialnego, to ludzie by to natychmiast wyczuli. Szukając prawdy gdzie indziej, trafiali by na najfantastyczniejsze treści, które by się gwałtownie roznosiły.
Tak było np. w roku 1980, gdy władza kontrolowała niemal wszystkie media, a ludzie powszechnie wierzyli, że prezes TVP ma w Afryce farmę, na której gwałci przywożone samolotami dziewice, że żona Edwarda Gierka lata do Paryża po krawaty dla męża i że polsko-sowiecką granicę wciąż przekraczają pociągi pełne naszej szynki. Żadna siła nie mogła tego skutecznie zdementować. Tu widać różnicę miedzy kontrolowaniem mediów, a kontrolowaniem świadomości ludzi.
Gdy na względnie zrównoważonym, pluralistycznym, konkurencyjnym rynku (jaki wciąż mamy w Polsce) np. TVN i "Gazeta Wyborcza" potwierdzają informacje pisowskiego rządu, że zaszczepienie na COVID niczym złym nie grozi, sytuacja jest inna. Gdy, mimo wrogości i polaryzacji, z obu stron barykady płynie podobny przekaz, zdecydowana większość wcześniej czy później uzna go za swój. Gdy zaś jedna strona ma wyraźnie dominującą pozycję, jej wiarygodność maleje i do ludzkich głów zdobywają dostęp aberracyjne przekazy.
W sytuacjach krytycznych tylko zrównoważony pluralizm i profesjonalizm mediów może zapewnić racjonalne społeczne reakcje, czyli bezpieczeństwo społeczeństwa i państwa. A tak się fatalnie składa, że z wielu ważnych powodów Polska i cały Zachód znajdują się w sytuacji pod wieloma względami krytycznej i prędko się z niej nie wydostaniemy. Problem ze skokiem PiS na media nie polega więc na tym, że coś straci opozycja lub jakaś część mediów, lecz na tym, że stracimy wszyscy. Bez względu na poglądy i partyjne sympatie, bo jako społeczeństwo staniemy się jeszcze mniej racjonalni i jeszcze częściej niż dotąd będziemy dokonywali różnych absurdalnych wyborów.
OBY NIGDY WIĘCEJ
USA, Unia i europejskie rządy zareagowały tak szybko i mocno na protest polskich mediów nie dlatego, że wolą Budkę od Morawieckiego albo Hołownię od Dudy. Może nawet wolą, bo od stosunku do LGBT i zmian klimatycznych po zamach na sądy i naukę Zjednoczona Prawica na kilometr zalatuje postsowieckim, autorytarnym Wschodem. Ale nie o to tym razem chodzi. Chodzi o to, że Polska, która zdewastuje swój rynek medialny, stanie się bezbronna wobec internetowej agentury wpływu i popadnie w stymulowany przez putinowskich trolli obłęd fantastycznych teorii. Jako spory i newralgicznie położony kraj, może się wówczas stać groźna dla bezpieczeństwa całego Zachodu.
Na pozór sprawa wydaje się dość błaha. Paręset milionów, które rząd chce zabrać właścicielom mediów nie uratuje kultury ani służby zdrowia i nie spowoduje upadku większości dużych mediów. Zdecydowana większość tę próbę jeszcze przetrwa dalej obniżając jakość. Gdyby chodziło tylko o pieniądze nie warto by było aż tak się awanturować. Istota sporu jest jednak gdzie indziej. Chodzi o to, czym w istocie są media. Premier Morawiecki wrzuca je do jednego worka z gigantami internetowymi - takimi jak Google czy Facebook. A to jest całkiem co innego.
Google i Facebook są oczywiście ważne, bo tworzą przestrzenie wolności. Ale nie tworzą treści, nie odkrywają prawdy, nie dociekają sensów i w bardzo małym stopniu płacą za ich tworzenie. Opodatkowanie (konieczne) internetowych gigantów (nad czym pracuje Unia) to całkiem co innego, niż nałożenie podatku na polskie dziennikarstwo, czyli na dostęp Polaków do wiedzy o rzeczywistości. Jeżeli komuś się wydaje, że może na tym politycznie skorzystać, to warto mu uświadomić, że jego (też niepewna) korzyść będzie tylko doraźna, a (pewna) społeczna (PiS by powiedział: narodowa) strata będzie długotrwała i trudna do odrobienia przez następne dekady. By temu zapobiec (co już pewnie się po strzale w sufit uda) warto było zafundować tę dobę z czarnymi planszami. I oby nigdy więcej.
Od redakcji: Powyższy tekst przedstawia poglądy felietonisty. W Magazynie Wirtualnej Polski publikujemy komentarze i felietony najlepszych komentatorów życia społecznego i politycznego, reprezentujących pełne spektrum przekonań - lewicowych, liberalnych, centrowych i prawicowych.