Zadyma i protest w Poznaniu; związkowiec w szpitalu
Ulicami Poznania przeszła manifestacja w obronie miejsc pracy w Zakładach Cegielskiego. Z powodu trudnej sytuacji przemysłu stoczniowego, fabryka w Poznaniu przeżywa poważne problemy i zapowiada poważną redukcję załogi. Związkowcy poszli pod urząd wojewódzki, próbowali dostać się do środka. W kierunku policji leciały kamienie i jajka, na miejscu są też anarchiści. Doszło do starć, kilku policjantów jest rannych, do szpitala trafił też - wg. informacji TVN24 - jeden ze związkowców z podejrzeniem pęknięcia żebra. Wiceszef "Solidarności" uważa, że wśród demonstrantów byli tajni agenci.
23.10.2009 | aktual.: 24.10.2009 10:08
Przed urzędem demonstrowało kilka tysięcy związkowców - m.in. pracowników zakładów Cegielskiego, stoczniowców, górników. "Tusk, nie kłam więcej! Manifestujemy w obronie pracy!" - to napisy na z transparentach niesionych przez uczestników demonstracji. Kordon policyjny stoi nieruchomo przed urzędem. "To jest wasza demokracja, faszyści!" - słychać było bojowe okrzyki.
Doszło do prowokacji wąskiej grupy anarchistów w koszulkach związkowców - tak uważa policja, dodając, że protest generalnie był pokojowy. Przez dwadzieścia minut przed urzędem zrobiło się gorąco - w ruch poszły kamienie, związkowcy próbowali siłą dostać się do urzędu wojewódzkiego. Policja musiała interweniować. W końcu związkowcy złożyli petycję do premiera na ręce wojewody wielkopolskiego Piotra Florka.
- Wśród protestujących byli tajni agenci. Stoczniowcom udało się nie przekroczyć pewnych granic - mówił na antenie TVN 24 Karol Guzikiewicz, wiceszef "Solidarności" w stoczni gdańskiej.
Związkowcy zapowiadali, że będzie to największa manifestacja robotnicza w Poznaniu od 1956 roku. Do Poznania przyjechali związkowcy z całej Polski, przede wszystkim zaś stoczniowcy z Gdańska, Gdyni i Szczecina. Manifestacja, tak jak protest w Czerwcu '56 roku, zaczęła się na terenie fabryki. Manifestanci przechodzą tą samą historyczną trasą do centrum miasta.
Związkowcy apelowali do rządu Donalda Tuska o podjęcie konkretnych działań. Chodzi między innymi o zahamowanie zwolnień i zagwarantowanie środków na odprawy i zaległe wypłaty.
Poznańskie zakłady imienia Hipolita Cegielskiego to przede wszystkim główna fabryka silników okrętowych. Pracę straciło już pół tysiąca osób. Wydział produkcji silników okrętowych w poznańskich zakładach czeka likwidacja. Zdaniem związkowców, szykują się następne zwolnienia, tym razem w spółkach - córkach kombinatu.
Tadeusz Pytlak, przewodniczący Solidarności w Zakładach Cegielskiego, winą za złą sytuację zakładu obarcza rząd i jego nieudolną politykę w sprawie stoczni. Przypomniał, że upadające stocznie to nie tylko problem dla pracowników przemysłu stoczniowego. To również poważne kłopoty dla zakładów, które kooperowały z zakładami w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie. Pracuje w nich około 80 tys. pracowników, których zakłady przeżywają teraz poważne kłopoty.
Przewodniczący NSZZ Solidarność Janusz Śniadek zapowiedział, że jego związek nie pozwoli na to, by polskie zakłady upadały w ciszy. Przypomniał, że podczas wrześniowej demonstracji w Szczecinie w obronie przemysłu stoczniowego ostrzegano rząd przed problemami firm kooperujących ze stoczniami. Niestety, rząd nie zaproponował niczego, co mogłoby pomóc w ochronie zagrożonych miejsc pracy.
Janusz Śniadek zarzucił rządzącym niekompetencję w sprawie prywatyzacji polskich stoczni. Podkreślił, że "afera stoczniowa" to głównie popis niekompetencji urzędników państwowych. Okłamali oni - zdaniem Śniadka - pracowników stoczni, obiecując im sprzedaż zakładu kontrahentowi, którego nie było. Teraz zamiast wyjaśniać sprawę, politycy wykorzystują ją do rozgrywek politycznych. - Domagamy się od polskiego parlamentu, od polskich polityków, żeby przestali zajmować się sobą. Żeby przestali ratować swoje stołki w rządzie i w Sejmie, a zaczęli zajmować się ratowaniem miejsc pracy dla Polaków - powiedział Śniadek.