Z powrotem w kosmos (być może)
Ni z tego, ni z owego temat badań kosmicznych powrócił na pierwsze strony gazet. W ciągu ostatnich pięciu lat badania tej ostatniej granicy szły dość opornie. Owszem, przez jakiś czas regularnie wysyłaliśmy w kosmos promy, lecz owe loty, które zresztą nigdy nie miały na celu zbytniego oddalania się od Ziemi, zamieniły się w zwykłą rutynę, a potem nagle ustały, gdy dwa lata temu podczas podejścia do lądowania eksplodował prom Columbia. Jak na razie nie ogłoszono wznowienia programu promów kosmicznych, zaś kosztująca sześćdziesiąt miliardów dolarów Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, wciąż częściowo nieobsadzona i nieprowadząca praktycznie żadnych badań naukowych, po prostu krąży bez celu.
Co do badania Księżyca, to nikt w NASA nawet o tym nie myśli. Kto by przypuszczał w 1969 roku, gdy Neil Armstrong schodził po stopniach lądownika Apollo 11, aby postawić ów pierwszy mały krok człowieka na powierzchni Księżyca, że załogowe loty księżycowe zakończą się zaledwie parę misji później? Od tego czasu minęło trzydzieści pięć lat i tylko my, starzy, pamiętamy podniecenie, jakie towarzyszyło lotom rakiet z Ziemi na Księżyc. Reszta z was – jak przypuszczam, mniej więcej połowa czytelników „NF” – traktuje lądowania na Księżycu jak część historii starożytnej. Właśnie przejrzałem artykuł jednego z dyrektorów NASA, zamieszczony w almanachu z 1979 roku. Zapowiadał on szybkie założenie stałej bazy na Księżycu, mieszczącej sześć do dwunastu osób, które będą wymieniać się w odstępach półrocznych; w latach osiemdziesiątych może powstać baza księżycowa dla osiemnastu do dwudziestu czterech członków załogi, którzy spędzą tam nawet kilka lat. Na przełomie stuleci możliwe jest powstanie kolonii księżycowej,
liczącej sobie pięćdziesiąt do stu osób. Cóż, stulecie dobiegło końca, a kolonia na Księżycu pozostaje wizją rodem z powieści Heinleina.
Współczesne badania kosmiczne ograniczają się do wysyłania bezzałogowych pojazdów, które wyruszają gdzieś i albo przesyłają nam cenne dane, albo nie. Opinia publiczna większość z nich kompletnie ignoruje, czasem najwyżej któryś na kilka dni wzbudzi lekkie zainteresowanie. Ładne obrazki przedstawiające księżyce Jowisza i Saturna mogą podniecać ludzi takich jak Larry Niven, Joe Haldeman, wy czy ja, lecz dla publiki to tylko ciekawostka, krótka migawka w dzienniku. Nie wywołują takiego oddźwięku jak niegdysiejsze loty załogowe. W dzisiejszych czasach nie znamy nawet nazw owych pojazdów. Dawniej potrafiliśmy nazwać wszystkie sondy i satelity. Najpierw, rzecz jasna, był Sputnik - nikt, kto w październiku 1957 roku usłyszał o rosyjskim sukcesie kosmicznym, go nie zapomni. Potem przyszedł Vanguard, Explorer, Discoverer, Pioneer III, który w 1958 odkrył pasy Van Allena, i Pioneer IV, który w następnym roku przeleciał obok Księżyca i wszedł na orbitę wokół Słońca, a także Mariner II, który w 1962 zbliżył się na
trzydzieści cztery tysiące kilometrów do Wenus, i Ranger, i Surveyor, i tak dalej. W dzisiejszych czasach jednak traktujemy kosmos jak coś oczywistego. HBO i CNN docierają do mnie z wiszącego ponad stratosferą kawałka żelastwa - dokładnie tak jak w 1942 roku przepowiadali autorzy z „Astounding Science Fiction”. Czy znam nazwę satelity, który przesyła do mnie obrazy? Czy wiem, kto go wystrzelił? Albo kiedy? Nie i nie, i nie.
Niedawno jednak pojawiły się oznaki nowego zainteresowania badaniami kosmosu. Tym razem chodzi o naszego czerwonego sąsiada, Marsa. Stał się on ośrodkiem fascynujących spekulacji i domysłów od czasów XIX wieku, gdy włoski astronom Giovanni Schiaparelli odkrył na jego powierzchni długie zagłębienia i nazwał je kanałami. Miał na myśli naturalne kanały między lądami, lecz dwuznaczność słowa sprawiła, że ludzie powszechnie przyjęli, iż pustynną powierzchnię Marsa pokrywają systemy kanałów nawadniających, zbudowane przez inteligentnych mieszkańców. Jednym z najgorętszych zwolenników tej teorii był astronom z Nowej Anglii, Percival Lowell, który twierdził, że Mars nie tylko jest zamieszkany, ale że marsjańska cywilizacja wyprzedza w rozwoju naszą. Na przełomie XIX i XX wieku H. G. Wells dał nam „Wojnę Światów”, wzorcową opowieść o inwazji z Marsa na Ziemię, a od 1912 roku Edgar Rice Burroughs, który później miał zyskać sławę jako twórca Tarzana, wydał około tuzina przygodowych powieści traktujących o Ziemianinie
Johnie Carterze, który trafił między pustynne szczepy Barsoomu, jak Marsjanie nazywali swój własny świat. Jeszcze w 1938 roku radiowa adaptacja powieści Wellsa nagrana przez Orsona Wellesa przekonała miliony Amerykanów, że najeźdźcy z Marsa naprawdę wylądowali nieopodal Trenton w stanie New Jersey.
Cóż, dziś nikt nie obawia się, że zaatakują nas Marsjanie. Planeta pozostaje jednak pełna tajemnic. Wygląda na to, że jest tam lód, czy znajdzie się także woda w postaci płynnej? A może glony i bakterie? Czy kiedyś na Marsie było dość wody, by mogły powstać i przetrwać wyższe formy życia? Mars może dostarczyć nam kluczowych informacji dotyczących powstania życia, a także, być może, jego końca w skali całej planety. Niestety, najnowsze próby zdobycia odpowiedzi na te pytania zakończyły się klęską. Mars Climate Orbiter zniknął we wrześniu 1999 roku tuż przed zaplanowanym lądowaniem. Mars Polar Lander i jego dwie sondy również zniknęli bez wyraźnych powodów trzy miesiące później. Owszem, w 1997 roku udało nam się bezpiecznie posadzić na powierzchni śmiałego, ważącego zaledwie ponad dziesięć kilogramów Pathfindera Rovera i miliony ludzi z zachwytem patrzyły, jak dzielny robocik krąży po pustyni. Był to jednak jedyny sukces ostatnich lat, a Pathfinder pokonał w sumie zaledwie sto metrów powierzchni Marsa.
Prezydent Bush potrząsnął stołkami sennych biurokratów z NASA, wygłaszając wezwanie do podjęcia nowego amerykańskiego programu kosmicznego. Prezydent proponuje, by w ciągu sześciu lat zakończyć program promów kosmicznych i zaprojektować całkiem nowy pojazd zdolny do przewiezienia astronautów do stałej bazy księżycowej, której posłuży ostatecznie do przygotowania do startu załogowej wyprawy na Marsa. Jak powiedział: Przez ostatnich trzydzieści lat żaden człowiek nie zapuścił się dalej niż 621 kilometrów w kosmos. To mniej więcej odległość dzieląca Waszyngton od Bostonu. Czas już, by Ameryka postawiła następny krok.
Czy zatem możemy wysłać wyprawę załogową na Marsa? I czy powinniśmy? Natychmiast pojawia się pytanie o koszty, a także o wpływ, jaki tak długi lot mógłby wywrzeć na organizmy badaczy. Jeśli statek nie zostanie wyposażony w odpowiednio silne osłony, byliby oni narażeni na silne promieniowanie, a długotrwały pobyt w przestrzeni zaszkodziłby także ich strukturze kostnej. Lecz dr Robert Zubrin, założyciel grupy popierającej rozwój badań kosmicznych The Mars Society, uważa, że powinniśmy podjąć taką próbę. Zubrin twierdzi, iż koszt misji nie powinien przekroczyć czterdziestu miliardów dolarów – we współczesnym budżecie federalnym to pestka – i że można znaleźć sposób uniknięcia zagrożeń dla zdrowia astronautów. Jego pomysł zakłada serię etapów, począwszy od wysłania na Marsa pojazdów bezzałogowych. Pierwszy wylądowałby na powierzchni, by posłużyć jako pojazd powrotny dla badaczy, późniejsze przywiozłyby zapasy, narzędzia, prefabrykaty do zbudowania habitatów i paliwo na drogę do domu. W końcu zjawiliby się sami
badacze i spędzili na planecie sporo czasu, prowadząc eksperymenty i próbując sprawdzić, czy da się tam osiąść na stałe. Urocze robociki, takie jak Rover, mogą wiele odkryć, lecz tylko żywy człowiek, naukowiec, zdoła zbadać sytuację na miejscu i podjąć niezbędne decyzje. I oczywiście trzeba też wziąć pod uwagę niezwykłe ogólnoświatowe zainteresowanie, jakie wzbudziłby widok kosmicznych odkrywców stąpających po powierzchni Czerwonej Planety.
Timothy Ferris, kolejny zwolennik badań kosmicznych, także przychylnie spogląda na projekt wyprawy na Marsa, uważa jednak, że najpierw powinniśmy wrócić na Księżyc i założyć tam stację, w której nasi astronauci, przed pokonaniem kolejnego etapu na Marsa, opanują techniki życia miesiącami bądź latami w innym świecie. Paliwo służące do przyszłej wyprawy na Marsa, a może też metale do budowy habitatu, można wydobyć na Księżycu i przechowywać na orbicie. To tańsza propozycja niż przewożenie ich z naszej planety, która ma przecież znacznie większe ciążenie. A wszystko to można by opłacić, ustawiając kolektory słoneczne, które za pomocą skupionych wiązek mikrofalowych przesyłałyby elektryczność do konsumentów na Ziemi.
Czy rzeczywiście już wkrótce wrócimy na Księżyc? Czy ośmielimy się wyruszyć dalej, na Marsa? Już w tej chwili odzywają się głosy przedstawiające obiekcje natury politycznej: Pieniądze są nam potrzebne na realizację programów społecznych! Zwolenników podróży kosmicznych czeka długa i zacięta walka, podczas której będą musieli przekonać przeciwników, że rząd może wydawać pieniądze na coś więcej niż ubezpieczenia zdrowotne i opieka społeczną.
Robert Silverberg
Przełożyła Paulina Braiter