Z płotki rekin

Krzysztof Klicki, milioner i właściciel Korony Kielce, odniósł sukces, bo stawia na podobnych do siebie. Chłopaków znikąd, którzy lubią i potrafią wygrywać.

19.10.2006 | aktual.: 19.10.2006 15:20

Prezes Klicki lubi ryby. Lubi na nie patrzeć. Najbardziej na te drapieżne. Akwariów w firmie jest kilka. Największe zajmuje spory kawał ściany w gabinecie prezesa. 20 mieniących się złotem piranii tak naprawdę uaktywnia się w czasie karmienia. A że są na diecie, widok jest podobno spektakularny. Wcześniej w akwarium pływały dwa rekiny, ale nie spełniły oczekiwań prezesa, bo były ospałe i ciągle chorowały. No i nie potrafiły cieszyć się ze zdobyczy tak jak piranie. A Krzysztof Klicki ceni sobie zdobywanie. Firmę o rocznych przychodach 2,6 miliarda złotych stworzył od podstaw, chociaż zaczynał jako płotka. I walczył z rekinami.

Wszystkie dzieci marzą o "Kiełbasie"

Jak na prawie miliardera 44-letni Krzysztof Klicki żyje skromnie. Można go spotkać na zakupach w Realu. Pierwszy nieużywany samochód kupił jakieś osiem lat temu. Teraz ma czarne porsche cayenne i srebrne 911 turbo. Nie są to najdroższe auta, jakie jeżdżą po Kielcach. Nawet helikopter kupił jako drugi. Niewielu zauważyłoby ten biznesowy sukces, gdyby nie olśniewające osiągnięcia Kolportera Korony Kielce - klubu piłkarskiego, który przez prawie 30 lat balansował pomiędzy II i III ligą. A po tym, jak kupił go Klicki, Korona została liderem I ligi. Kiedy w sierpniu 2002 roku obiecywał, że klub będzie w ekstraklasie, ludzie pukali się w czoło. Teraz całe miasto żyje "koronką". A odkąd mecze można oglądać na najnowocześniejszym stadionie w Polsce, pojawianie się na trybunie to rytuał. Stadion otwarto siedem miesięcy temu i wkrótce potem trzeba było powiększyć sektor rodzinny.

W 200-tysięcznym mieście na mecze regularnie przychodzi około 10 tysięcy ludzi. Wcześniej - tysiąc. Zmieniło się, bo i stadion ładny, i bezpieczeństwo pełne. Kibic, który w nerwach rzucił własny telefon na murawę boiska, dostał dwuletni zakaz stadionowy. Kiedy gra Kolporter, on idzie zameldować się na komisariat. A kiedy żyleta wykrzykiwała rasistowskie okrzyki pod adresem jednego z piłkarzy, klub złożył doniesienie na własnych kibiców - wydarzenie bez precedensu w polskiej piłce. Wejściówki są imienne, stadion obserwuje ponad 40 kamer, a ludzie przychodzą się kulturalnie bawić.

Ale znawcy piłkarstwa najbardziej chwalą Klickiego za myślenie perspektywiczne. - Kiedyś przy klubie szkoliła się setka dzieciaków. Odkąd przejął klub, trenuje ponad 400 dzieci - mówi Wojciech Lubawski, prezydent Kielc. W Kielcach ksywa "Kiełbasa" nie kojarzy się już z mafią, ale sukcesami, jakie odnosił na boisku Grzegorz "Kiełbasa" Piechna.

Krzysztof Klicki widzi to tak: - Dzieci obserwują sukcesy piłkarzy i chcą iść w ich ślady. Nawet jeśli nie zostaną wielkimi piłkarzami, nauczą się rywalizacji. No i będą zdrowsze.

Happy end po kielecku

Majątek Klickiego szacuje się na ponad 800 milionów złotych. Żyje w wojewódzkim mieście o rocznym budżecie 600 milionów. - Normalny chłopak. Wcale mu wielka warga od tych pieniędzy nie urosła. Przychodzi do nas grać w siatkę. Mówię mu kiedyś: "Krzysiu, szkole by się trochę farby przydało". Następnego dnia sam przywiózł. On jest chłopak z Kielc. A tutaj obowiązuje zasada: ja cię znam, ty mnie znasz, to co się będziemy kiwać - mówi Marek Kaszyński, nauczyciel wychowania fizycznego z V Liceum Ogólnokształcącego imienia Piotra Ściegiennego, gdzie uczył się Klicki.

Pierwsze lata życia najstarszy syn Sławomira i Teresy Klickich spędził na Czarnowie. Mieszkańcy tamtej dzielnicy byli nie tylko solą Kielc, ale i solą w oku Milicji Obywatelskiej. Żeby nieco spacyfikować dzielnicę, wybudowano tam bloki dla funkcjonariuszy UB. Skończyło się na tym, że trzeba było je ogrodzić płotem. A dzielni ubecy wracali po pracy tylko parami. Pod koniec lat 60. Kliccy przeprowadzili się do bloków na Kieleckim Osiedlu Mieszkaniowym. Niewysoki, raczej szczupły chłopak i tam nie miał zbyt lekko. - Łobuzować, nie łobuzował. Ale o swoje umiał się upomnieć - wspomina Sławomir Klicki, który musiał podołać wychowaniu trzech synów. Teraz wiele osób chętnie opowiada, że dostrzegali geniusz już w młodym Krzyśku. Ale tak naprawdę w młodości najbardziej wyróżniał się na lekcjach WF. - Grał ofensywnie, czasem nawet bardzo ofensywnie. Charakter wyrobił sobie na biegach przełajowych. Ciemno w oczach, sucho w gębie, nogi jak kołki, a musisz biec dalej. To uczy twardości - wspomina Kaszyński. Na boisku
wykuwał się żelazny skład menedżerski przyszłej firmy. - Razem z Krzyśkiem studiowaliśmy fizykę w kieleckiej Sorbonie, czyli Wyższej Szkole Pedagogicznej. Obaj graliśmy w reprezentacji uczelni. On oczywiście w ataku - wspomina Wiesław Tkaczuk, który w Kolporterze zaczynał jako kierowca, a obecnie zarządza siecią tysiąca saloników prasowych i pierwszoligowym klubem Kolporter Korona Kielce. Tkaczuk ściągnął do firmy innych kolegów: Grzegorza Fibakiewicza, który jest teraz prezesem Kolportera SA, Jarosława Ambroziaka, obecnie prezesa Kolportera Info, Daniela Sztobryna zarządzającego Kolporterem Development. W Kolporterze są od początku jego istnienia i zaczynali od samego dołu. - Od kilku lat to oni prowadzą biznesy, negocjują kontrakty, marże. W każdym z nich widać rękę Krzyśka. Twardzi, ale raczej nie faulują - mówi jeden z kontrahentów Kolportera. Opel, który nie był maluchem ani polonezem

- Krzysiek nie zaczynał od żadnego poloneza czy malucha, jak to piszą. Tylko od mojego opla kadeta. Wersja trzydrzwiowa, kolor pomarańczowy, stan techniczny mocno przechodzony - wspomina Sławomir Klicki, który w Kolporterze pełni funkcję doradcy prezesa, czyli syna. Pierwsze pieniądze Krzysztof zarobił sam. Miał silną motywację, bo ożenił się zaraz po liceum i na zbytnią pomoc rodziców liczyć nie mógł. Studia zaczął na Politechnice Świętokrzyskiej. Z czasem coraz rzadziej pojawiał się na zajęciach. Większość czasu spędzał w pracy. Pod koniec lat 80. pracowici studenci mogli mieć naprawdę duże pieniądze. Żeby ograniczać inflację, rząd wprowadził podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń, słynny popiwek. Uciekając przed zabójczym podatkiem, firmy zlecały prace podwykonawcom. A najłatwiej było zatrudnić studentów. - Sporo zleceń przejmował Krzysiek, bo nie zawalał terminów i firmy chwaliły go za jakość - wspomina Arkadiusz Karch, jeden z szefów biura pośrednictwa pracy Student Serwis. Klicki kopał doły, mył
pociągi, malował na wysokości. Kończył wszystkie możliwe kursy, od pilarza do spawacza. W 1985 roku przeniósł się na fizykę w WSP. Formalnie studia skończył już jako milioner 17 lat później.

Pod koniec lat 80. wyjechał do Wiednia, gdzie pracował przy obsłudze centrali telefonicznej. Przywiózł stamtąd dwa pomysły. Przez jeden o mało nie zbankrutował, drugi uczynił go bogaczem. Najpierw postanowił zostać wydawcą. Wzorując się na wiedeńczykach, chciał podpowiadać kielczanom, jak spędzić weekend. Uwzględniając różnice pomiędzy metropoliami, oprócz oferty dwóch działających w Kielcach kin i jednego teatru zamieszczał również lokalne informacje ekonomiczne - na przykład ceny warzyw na bazarze. Kącik wędkarski zapełniał ojciec. Tygodnik nazywał się "Weekend". Pogrzebał go słaby kolportaż. W związku z tym resztkę pieniędzy Klicki wyłożył na rozkręcenie firmy kolportażowej. I tutaj przydał się drugi pomysł podpatrzony w Wiedniu. Skoro rano kupuje się gazetę i bułkę, to dlaczego nie sprzedawać ich w jednym miejscu? To proste spostrzeżenie przemeblowało sprzedaż prasy w Polsce.

Nie wpuszczajcie tu tego małego

Początki wcale nie były kolorowe. Po kilku wpadkach z nieuczciwymi kolporterami wydawcy nie dawali gazet, jeśli się za nie wcześniej nie zapłaciło. Niektórzy nie chcieli nawet rozmawiać z człowiekiem, który zamierzał sprzedawać po 200 egzemplarzy.

Na pierwszy ogień poszła "Gazeta Wyborcza", bo świeżo otwarty w Kielcach oddział musiał stoczyć ciężką walkę z lokalnymi dziennikami od lat obecnymi na rynku. - To był straszny stres: uda się sprzedać czy się nie uda. A jednocześnie Krzysiek stawał na głowie, żeby mieć jak najwięcej tytułów, bo on od razu miał wizję stworzenia ogólnopolskiej sieci - wspomina Wiesław Tkaczuk.

Klicki zatrudnił go jako szefa kierowców i kierowcę w jednej osobie. Pracując od rana do wieczora, Tkaczuk zarabiał mniej niż podlegli mu ludzie. Klicki obiecywał, że przyjdzie jeszcze czas na odcinanie kuponów. I słowa dotrzymał. Za to Tkaczuk nawet zimą dba o piękną opaleniznę, żeby maskować szramę na czole. W firmie żartują, że to blizna wojenna. Przysnął za kierownicą malucha, kiedy wiózł gazety z Warszawy. Zamiast pojechać od razu do szpitala, najpierw rozwiózł nakład.

Pierwszym tygodnikiem, który kolportowali, był "Szaman". Tytuł raczej szmatławy, ale chodliwy. Kokosy zrobili na "Skandalach". Całe pieniądze szły na inwestycje, bo Klicki widział za dużo bankructw, żeby samemu zaciągać kredyty. Kolejne biura wynajmowano w starych magazynach albo w nieczynnym przedszkolu. - Pojechałem kiedyś do ich siedziby. Okazało się, że to jakiś barak ochlapany farbą. W branży się z nich śmiali - wspomina jeden z ludzi, którzy robili interesy z Kolporterem. Wspólnikiem w firmie został Włodzimierz Owczarek, również kolega z boiska. Klicki był od wizji i jej realizacji, a Owczarek od kontaktów na zewnątrz. - Trochę jak zły i dobry policjant. Włodek był czaruś. Krzysiek raptus. W czasie negocjacji potrafił nieźle wkurzyć. Zdarzało się, że firmy zastrzegały, że z "małym" nie chcą rozmawiać - wspomina człowiek z branży. W 1995 roku zarząd postanowił uczyć się angielskiego. - Po dwóch miesiącach daliśmy sobie spokój. Nawet jak udało się nam przyjść, to nigdy nie odrobiliśmy lekcji, bo ciągle
coś załatwialiśmy albo podpisywaliśmy jakieś kontrakty - wspomina Arkadiusz Karch, który do 1999 roku zasiadał w zarządzie Kolportera.

Pierwsze 10 lat rozkręcania firmy to czas ukradziony rodzinie. Jak już był wolny weekend, to Klicki jechał w góry albo organizował wypad na Mazury. Oprócz rodziny zabierał najbliższych współpracowników. Rozmowy oczywiście obracały się wokół firmy. - Mirka całkowicie poświęciła się wychowaniu trzech córek. Było jej łatwiej, bo Krzysiek jest w niej szalenie zakochany i to widać - mówi jeden ze znajomych Klickich. Czterometrowy salon

Kolporter przejmował kolejne punkty konkurencji, a nawet całe firmy, jak w 2002 roku, kiedy kupili Jard-Press. Stawiali na samowystarczalność. - Pierwsze biurka dla prezesów powstały w warsztacie, który sam rozkręcałem. Projekty były nasze, robota ręczna, metoda chałupnicza - wspomina Sławomir Klicki. Część tamtych biurek służy w firmie do dziś. Ludzie z Kolportera patrzyli perspektywicznie. Kiedy pojawiły się komórki na karty, Kolporter wszedł w dystrybucję zdrapek. Teraz jest potentatem.

Klicki wyciągał wnioski z faktów, koło których inni przechodzili obojętnie. Wszystkie badania mówiły, że Polacy lubią oglądać towar. Menedżerowie odnosili to do produktów spożywczych, a on przełożył na gazety. Zaczęli tworzyć sieć saloników prasowych. - Całkowicie nas ubiegli, zdobyli najlepsze lokalizacje. Po firmie chodził żart: ile metrów ma salon Klickiego? Cztery, bo te saloniki rzeczywiście nie były duże. Ale ludzie polubili w nich kupować - mówi były pracownik Ruchu.

Kolporter to obecnie 11 różnych spółek, które łączy jeden właściciel. Chociaż firma sprzedaje około 900 milionów gazet rocznie, zyski cały czas spadają, bo firma wchodzi w coraz to nowe gałęzie. - Zdywersyfikujemy się branżowo i geograficznie - zapowiada prezes holdingu. Niedawno zarejestrowana została spółka Kolporter Ukraina. Moment jest idealny, bo liczba sprzedawanych tam gazet lawinowo rośnie. Na dodatek Ukraińcy zwariowali na punkcie komórek. A przecież ktoś im musi sprzedawać karty prepaidowe. Mówi się o inwestycjach w Chinach. W zeszłym tygodniu Kolporter Expo, jedno z najmłodszych dzieci holdingu, kupił w Sosnowcu 15 hektarów, na których ma powstać drugie pod względem wielkości centrum targowe w Polsce. Szefem spółki jest Tomasz Raczyński, który wcześniej prezesował Targom Kielce. A jeszcze wcześniej chodził do tego samego liceum co Krzysztof Klicki. Kolporter Condite dwa tygodnie temu zawiesił wiechę na dachu 10-piętrowego budynku zwanego Kolporter Tower. Dziewięć pięter będzie sercem firmy. Całe

  1. będzie należało do głowy. Klicki będzie tam miał gigantyczny gabinet z piękną panoramą Kielc. Już wiadomo, gdzie stanie stół do snookera i siłownia. Nie wiadomo tylko, gdzie zostanie umieszczone akwarium, bo prezes jeszcze nie zdecydował, co tym razem będzie w nim pływało.

Juliusz Ćwieluch

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)