PolskaZ. Kurtyka: do końca życia nie zapomnę reakcji syna

Z. Kurtyka: do końca życia nie zapomnę reakcji syna

Byłam w drodze na konferencję naukową do Mszany Dolnej. Zdążyłam przejechać parę kilometrów, gdy zadzwoniła moja mama mówiąc, że słyszała w radiu o tym, że prezydencki samolot się pali. Wróciłam do domu, włączyłam telewizor, poraziło mnie - wszyscy zginęli. Syn usłyszał dziwne dźwięki i zszedł po schodach. Gdy zobaczył, co się dzieje, zapytał czy tata zginął. Odjęło nam mowę - wspomina Zuzanna Kurtyka, wdowa po prezesie IPN, tragicznie zmarłym w katastrofie smoleńskiej.

Z. Kurtyka: do końca życia nie zapomnę reakcji syna
Źródło zdjęć: © PAP

10.04.2011 | aktual.: 11.04.2011 10:02

WP: Agnieszka Niesłuchowska:Rok temu straciła pani męża w katastrofie prezydenckiego samolotu. Od tamtego momentu, oprócz wychowywania synów i pracy zawodowej zaangażowała się pani w sprawę wyjaśniania okoliczności katastrofy smoleńskiej, zaczęła pisać bloga, udzielać wywiadów, była na pielgrzymce do Smoleńska wraz z młodzieżą ze Śląska. Pani doba się wydłużyła?

Zuzanna Kurtyka: Marzę, aby mój dzień był dłuższy, bo rzeczywiście doszło mi wiele nowych obowiązków. Zaangażowałam się w wiele przedsięwzięć, ponieważ uznałam to za obowiązek wobec mojego męża. Zbliża się pierwsza rocznica tragedii smoleńskiej, bardzo szybko minął ten rok. 10 kwietnia będę przy grobie Janusza, a potem wezmę udział w dwudniowej sesji naukowej poświęconej jego pamięci.

WP: Jak wygląda pani zwykły dzień?

- Odwożę Krzysia – młodszego syna do szkoły i jadę do szpitala. Prowadzę oddział pulmonologii dziecięcej, więc mój dzień jest naprawdę intensywny. Potem odbieram Krzysia, zawożę go na zajęcia dodatkowe, spotykam się z ludźmi, a wieczorami siadam do komputera i co jakiś czas piszę coś nowego na swoim blogu. Oprócz tego bardzo zaangażowałam się w śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej, więc często bywam w Warszawie. Wyjazdy wiążą się jednak z wieloma utrudnieniami – muszę brać urlop w pracy i prosić przyjaciół, by zaopiekowali się Krzysiem. To bardzo absorbujące.

WP: Skąd pomysł na prowadzenie bloga, dzielenie się swoimi przemyśleniami na temat katastrofy smoleńskiej na forum publicznym?

- Gdy zaczęłam przyglądać się śledztwu, doszłam do wniosku, że trzeba zacząć głośno o nim mówić. Pomyślałam, że w mediach przeważa jedna wizja i sposób relacjonowania wydarzeń. Sądziłam, że warto byłoby pokazać drugą stronę medalu. Trudno bowiem przejść do porządku dziennego nad lekceważącymi w stosunku do wielu rodzin smoleńskich wypowiedziami nie tylko polityków, ale dziennikarzy.

WP: Ostatnio skrytykowała pani za tendencyjność Tomasza Lisa.

- Bo wzbudził we mnie ogromną niechęć i wpisał się w medialną kampanią agresji wymierzoną w kierunku gen. Błasika, który został osądzony i potępiony bez dowodów.

WP: W jednej z notek napisała pani, że śmierć pani męża ciągle boli a z „kłamstwem smoleńskim” będzie pani musiała walczyć do końca życia. To gorzka refleksja. Skąd czerpie pani siłę do tej walki?

- Wiem, że jestem tylko kobietą, nie mam władzy, pieniędzy, ani instrumentów, bym mogła coś zmienić, ale będę dalej głośno mówić, co myślę. Nie zniechęcam się, taki mam charakter. Zresztą znajomi często mówią, że ja i mąż mieliśmy podobne podejście do życia. Nie poddawaliśmy się nawet, jeśli coś nie było łatwe do zrobienia.

WP: Niełatwa była też pewnie pielgrzymka do Smoleńska, na którą wybrała się pani wraz z synami i śląską młodzieżą. Wiele rodzin ofiar nie jest w stanie do dziś pomyśleć o tym, by tam pojechać.

- Każdy to przeżywa inaczej, różne są postawy ludzi wobec tragedii. Podobnie jest ze zdjęciami bliskich, którzy zginęli. Niektórzy mogą je oglądać, bo dodaje im to otuchy, niektórzy nie. Ja musiałam pojechać do Smoleńska tak samo, jak do Moskwy, by zabrać ciało męża.

WP: Wahała się pani?

- Gdy wsiadałam w Katowicach do autokaru, zaczęłam wątpić. Pomyślałam, że przeceniam swoje możliwości i przez chwilę miałam ochotę wysiąść. Powstrzymała mnie myśl, że przecież jadę z dużą grupą, młodzieżą. Chciałam zachować się godnie w stosunku do nich, więc wsiadłam z powrotem.

WP: Miała pani wątpliwości, czy powinna zabierać ze sobą synów?

- Wiedzieliśmy, ze musimy pojechać tam wspólnie. Paweł, starszy syn, potraktował to zadanie jako coś oczywistego, potraktował to jako oddanie hołdu ojcu. Krzyś, który ma dopiero 12 lat, reagował inaczej, jak dziecko, był mniej świadomy wydarzeń, które miały tam miejsce.

WP: Podróż na Kresy była wystarczająco długa, by przygotowała panią na ten ostatni przystanek – lotnisko Siewiernyj?

- Zanim dojechaliśmy na miejsce, zatrzymaliśmy w Nowogródku – miejscu, które kojarzyło mi się z młodością, Mickiewiczem, a także lesie w Kuropatach, w którym odkryto masowe groby ludzi rozstrzelanych przez NKWD. To miejsce zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Przeżyłam to bardziej niż Katyń. Jeśli chodzi o lotnisko w Smoleńsku, to zaskoczyło mnie jedno – jak bardzo było zaniedbane. Ostatnio nawet napisałam do polskiego konsula w Moskwie list z prośbą o ogrodzenie tego miejsce. Jeśli ktoś z tym nie zrobi z tym porządku, wszystko zarośnie lasem, a za chwilę powstanie wysypisko śmieci.

WP: To było traumatyczne przeżycie?

- Po tym, co przeżyłam 10 kwietnia, już nic nie jest dla mnie tak bolesne. Najgorszym momentem był widok trumien na lotnisku i Torwar, na który je przewieziono. Do końca życia nie zapomnę reakcji Krzysia, który był w Warszawie razem ze mną. To nie był płacz, ale szloch, który starał się mimo wszystko powstrzymać. Toczył walkę z samym sobą, chciał być dzielny.

WP: Podczas pobytu w Smoleńsku znaleźliście fragmenty tupolewa. Krótko potem rosyjska prokuratura poinformowała, że trzeba będzie przesłuchać rodziny ofiar, by dowiedzieć się, czy czegoś ze sobą nie zabrali. Dosyć stanowczo pani wówczas odmówiła i krytycznie odniosła się do tego pomysłu.

- Długo nie mogłam tego pojąć. Czego Rosja od nas chciała, skoro miejscowi już wcześniej wiele fragmentów pozabierali? Dlaczego zaczęto od nas, a nie od nich? Teraz już wiem, czemu miało to służyć: chodziło o przestraszenie Polaków, zniechęcenie ich do odwiedzania miejsc pamięci w Rosji.

WP: Planuje pani kolejne wyjazdy do Smoleńska?

- Na pewno jeszcze tam pojadę.

WP: Wróćmy do tamtego kwietniowego poranka, była ósma z minutami...

- Byłam w drodze na konferencję naukową do Mszany Dolnej. Zdążyłam przejechać parę kilometrów, gdy zadzwoniła moja mama mówiąc, że słyszała w radiu o tym, że prezydencki samolot się pali. Wróciłam do domu, włączyłam telewizor, poraziło mnie - wszyscy zginęli. Syn usłyszał dziwne dźwięki i zszedł po schodach. Gdy zobaczył, co się dzieje, zapytał czy tata zginął. Drugi syn był na praktykach. Już wcześniej słyszał od swojej dziewczyny, że stało się coś złego. Nie przypuszczał jednak, że pogłoski są prawdziwe. Wrócił do domu. Siedzieliśmy razem i jak zahipnotyzowani wpatrywaliśmy się w ekran.

WP: Przez jakiś czas agencje podawały, że kilka osób przeżyło. Miała pani cichą nadzieję, że wśród nich jest pani mąż?

- To był koszmar. Długo nie dementowano tej informacji, więc łudziłam się, że stanie się cud. Wiele mnie to kosztowało.

WP: Mąż kontaktował się z panią w trakcie lotu?

- Nie. Bardzo rygorystycznie podchodził do zaleceń pokładowych i nigdy nie włączał komórki w czasie lotu. Ok. 9.00 wysłałam mu smsa. Napisałam, by dał znać, jak wyląduje, bo zawsze się denerwowałam, gdy gdzieś leciał. Zresztą, paradoksalnie, po 10 kwietnia, fobia na punkcie latania całkowicie mi przeszła. Po trzech dniach dostałam od operatora komórkowego komunikat, że mój sms nie został doręczony. To był szok. Jeszcze kilka razy wykręcałam jego numer, mając nadzieję, że odbierze... WP: Krzyś pytał, dlaczego tata zginął?

- Nigdy mnie o to nie pytał, takie myślenie było nam wszystkim obce. Nie zadawaliśmy sobie takich pytań, bo po prostu nie potrafiliśmy w ten sposób rozumować. Wiedzieliśmy, że tak musiało być.

WP: Ale pewnie zadawała sobie pytanie: „jak ja sobie bez niego poradzę?”

- Miałam wiele wątpliwości. Zresztą cały czas zastanawiam się, jak sobie poradzę. To we mnie siedzi. Nadal martwię się, jak będzie wyglądała przyszłość naszych dzieci. Nie jest łatwo wychowywać je bez ojca.

WP: Paweł był dla pani oparciem?

- Tak, wziął na swoje barki bardzo wiele, z dnia na dzień stał się dorosłym mężczyzną. Bardzo mi pomaga, jednak staram się nie obciążać go dodatkowymi zadaniami. Paweł studiuje na dwóch kierunkach - archeologii i architekturze, angażuje się w działalność studencką. Jest bardzo zapracowany.

WP: Krótko po tragedii Janusza Kurtyki, jego przyjaciel – ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski mówił, że pani mężowi zgotowano drogę krzyżową przed śmiercią. To bardzo gorzka refleksja.

- Nam nigdy nie było łatwo. Gdy Janusz został prezesem IPN, musiał się zmierzyć z problemami, których się nie spodziewał. Był historykiem zajmującym i pasjonującym się dziejami średniowiecza. Do historii najnowszej i swojej pracy podchodził podobnie. Dokumenty i źródła historyczne były dla niego rzeczą świętą. Nie mógł pogodzić się z tym, że działka, którą zaczął się zajmować, jest tak niewygodna dla niektórych, którzy najchętniej widzieliby panegiryki o sobie, choć fakty na temat ich przeszłości były brutalne. Nie mogli znieść prawdy, więc zwalczali osobę, która miała w ręku dowody.

WP: Jak pani mąż reagował na krytykę?

- Bardzo ją przeżywał. Ta ewidentna niesprawiedliwość bardzo go bolała. Bez przerwy opowiadał mi o rzeczach, którymi się zajmował i często przynosił problemy do domu.

Pocieszała go pani? Stawała po jego stronie?

- Często występowałam w roli adwokata diabła, więc zdawał sobie sprawę, że nigdy nie będę go fałszywie chwalić. Mówiłam, co myślę, nawet, gdy jemu się to nie podobało.

WP: Przejmował się głośną oskarżeniami ze strony Aleksandra Kwaśniewskiego, który nazwał IPN „Instytutem Kłamstwa Narodowego” i ostrymi wypowiedzi Lecha Wałęsy po publikacji książki Pawła Zyzaka?

- Aleksander Kwaśniewski był dla niego reliktem komuny, a opcja polityczna, z której się wywodził, była mu obca. Ja myślałam podobnie, więc nie przejmowaliśmy się jego opiniami. Były momenty, w których puszczały mu nerwy, ale zawsze potrafił się kontrolować. Niemniej jednak żył w ciągłym napięciu, oczekiwaniu na kolejny cios, z zaciśniętymi zębami.

WP: Doradzała mu pani, aby rzucił pracę?

- Były momenty, że miałam dość i prosiłam, by zrezygnował. Nie było argumentów, które usprawiedliwiałaby taką decyzję. Zawsze byłoby to niegodne, oznaczałoby ucieczkę z pola walki.

WP: Sprawa pochówku pani męża wywołała kontrowersje. Na początku był pomysł pochowania go w budowanym Panteonie Narodowym, a pracownicy krakowskiego IPN zamieścili na stronie internetowej podziękowanie dla kardynała Stanisława Dziwisza za zgodę na pochowanie w tym zaszczytnym miejscu. Ostatecznie pogrzeb odbył się na cmentarzu komunalnym. Skąd to całe zamieszanie?

- Do dziś trudno mi na to pytanie powiedzieć, nie wiem, kto stał za tą decyzją. Mogę jedynie nad tym ubolewać, bo osobiście dotknęła mnie postawa kardynała Stanisława Dziwisza. Nie dlatego, że odmówił, ale dlatego, że wyraził zgodę i nagle ją cofnął. Takie zachowanie nie przystoi, gdy jest się na takim stanowisku.

WP: Ale kardynał twierdził, że nigdy takiej decyzji nie wydał, więc nie mogło być odmowy.

- Kościół jest instytucją, która od wieków kieruje się zasadą, że jeśli coś ustala, to stara się nie obiecywać, a jeśli obiecuje, nigdy tego nie podpisuje. W związku z tym tłumaczenie, że nie było oficjalnych zapewnień jest dla mnie śmieszne. Rozmawiał oficjalnie z przedstawicielami IPN, ludźmi poważnymi, świadomymi rzeczywistości. Zaprzeczanie temu jest niepoważne.

WP: Gdzie pani będzie 10 kwietnia? Jak pani ocenia plan warszawskich uroczystości? Wiadomo, że oprócz mszy świętej na Powązkach, odbędzie się marsz Krakowskim Przedmieściem, w którym weźmie udział m.in. Jarosław Kaczyński.

- Jeśli chodzi o Powązki, to nie jest to odpowiednie miejsce na uroczystości takiej rangi. To zbyt ciasny cmentarz, by pomieścić tak wiele osób. Godnym miejscem byłby Plac Piłsudskiego, na którym odbywały się uroczystości żałobne. Wtedy w mszy mogłyby uczestniczyć nie tylko rodziny ofiar, ale każdy, kto miałby ochotę przyjść. Zresztą bardzo rozczarowała mnie postawa prezydenta, który zamiast samemu wiedzieć, jak odpowiednio tę uroczystość zorganizować, wolał pytać rodziny, które często nie miały wcześniej nić wspólnego z życiem publicznym. To nie było szarmanckie, ale zwyczajnie niepoważne.

WP: A co pani sądzi o uroczystościach przed Pałacem Prezydenckim?

- Nie emocjonuję się tym tematem. Każdy ma prawo celebrować tę rocznicę tak, jak uważa za stosowne, żyjemy przecież w demokratycznym kraju.

WP: W których uroczystościach wzięłaby pani udział, gdyby była tego dnia w Warszawie?

- W żadnych. Jednym stosownym miejscem, w którym powinnam być tego dnia, jest grób mojego męża.

WP: Myśli pani, że jest szansa na pojednanie, zakończenie wojny polsko-polskiej, która rozgorzała po katastrofie smoleńskiej?

- Szansa jest, ale pojednanie wymaga kompromisu, na co na żadna ze stron nie wykazuje na razie chęci. Pewnie upłynie wiele lat, nim do tego dojdzie.

Rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (81)