Z celi obcej do Polski
Polskie służby dyplomatyczne w blasku fleszy w ciągu 24 godzin są w stanie przewieźć do Polski ponad setkę obywateli z Libanu. Jednak gdy siedzisz w zagranicznym więzieniu, każda wizyta u ciebie jest zbyt droga dla konsula, a załatwienie przeniesienia do polskiego więzienia trwa miesiącami.
03.08.2006 | aktual.: 03.08.2006 09:13
Powiedzieliśmy mu, że tata jest w pracy, ale Sebcio zaczął krzyczeć, że dobrze wie, gdzie jest ojciec. Ma pięć lat, a od dwóch nie widział taty. Już o niego nie pyta. Czasami wygląda przez okno i mówi do siebie: "O, tata jedzie, jego samochód!" - opowiada Barbara Gołębiewska, babcia Sebcia i matka 28-letniego Krzysztofa. Mężczyzna siedzi w więzieniu na samym końcu Europy, w portugalskim Porto. Cztery tysiące kilometrów od małego Pustkowa, gdzie została żona z synkiem bez środków do życia, za to z długami męża.
Dramat Gołębiewskich zaczął się w sierpniu 2004 roku i potrwa jeszcze lata, może nawet do końca życia bohaterów. Akcja tego dramatu jest typowa dla historii ludzi, którzy uwikłani w problemy finansowe decydują się na przemyt narkotyków: by uwolnić się z pętli długów, by zarobić na kosztowną operację, by zdobyć pieniądze na rozkręcenie własnego interesu. Tylko w ubiegłym roku na przemycie narkotyków za granicą złapano 157 Polaków. Leszek Kowalski, naczelnik Wydziału Opieki Konsularnej MSZ, przyznaje: "Mimo ostrzeżeń ministerstwa liczba Polaków decydujących się na udział w tym procederze z roku na rok rośnie".
Dramatu Akt Pierwszy - Praca w Hiszpanii
Krzysztof Gołębiewski prowadził małą hurtownię spożywczą. W sierpniu 2004 roku splajtował.
- Zostało 20 tysięcy złotych niezapłaconych rachunków - mówi Gołębiewski, więzień numer 741 Estabelecimento Prisional do Porto.
- 20? Prawie 30 plus galopujące odsetki - oblicza jego matka Barbara.
Przejęła spłatę znacznej części długów syna, obciążając kredytem swoją kilkusetzłotową emeryturę. - Co było robić? Synowa nie ma z czego płacić. Ta dziewuszyna nawet zapomogi dla matki wychowującej samotnie dziecko nie dostaje. Od czasu do czasu tylko pracę dorywczą trafi. To wegetacja. Na chleb dla małego i na podpaski dla siebie musi dostać od nas - mówi o żonie Krzysztofa Agnieszce, którą przygarnęła pod swój dach.
Agnieszka też ma 28 lat. Pokazuje pisma, które niemal się rozpadają, tyle razy były już rozkładane i pokazywane różnym komornikom, urzędnikom, policjantom. Pierwsze to zawiadomienie, że mąż został w Porto złapany na gorącym uczynku przemytu narkotyków z Wenezueli i aresztowany, za co według prawa portugalskiego grozi mu kara od 4 do 12 lat pozbawienia wolności (w Polsce od 3 do 15 lat lub kara grzywny, jeśli ilość jest znikoma). Drugie pismo informuje, że został skazany na 7,5 roku więzienia.
- Pierwsze dostałam, jak zaczęłam szukać Krzyśka. Wyjechał we wrześniu 2004 roku, dzwonił z Madrytu, że ma pracę na budowie i że wróci na święta. Żadnych pieniędzy nie przysłał. Czekaliśmy do Bożego Narodzenia. Po świętach poszłam na policję - wspomina Agnieszka.
- Nie mogłem zadzwonić, powiedzieć, co się stało, bo nie miałem za co. Gdy złapano mnie na lotnisku w Porto, zabrano mi ostatnie sto euro. Nie znam żadnego języka. Nie miałem jak prosić o pomoc - tłumaczy dziś Krzysztof.
Gołębiewski planował zbieranie w Hiszpanii mandarynek. Namówił go znajomy. Krzysztof był już raz na saksach, w Niemczech na zbiorze szparagów. Wtedy zarobił na wesele. Pomyślał, że tym razem zarobi na spłatę długów.
- Siedział tu, przy stole, jadł zupę i powiedział, że jedzie do Hiszpanii. Wziął parę konserw i następnego dnia już go nie było - opowiada matka. Jednak w Madrycie osoba, która miała załatwić pracę na plantacji, zażądała 750 euro za pośrednictwo. Został na ulicy. Tak spędził w hiszpańskiej stolicy dwie noce. Trzeciego dnia o świcie gotów już był wziąć każdą pracę.
Tam, gdzie w Madrycie przyjeżdżają busy z Polakami i Ukraińcami, codziennie odbywa się targ żywym towarem. Krzysztofa wybrał Polak pracujący na budowach. - Pierwszy raz w życiu układałem płytki, ale jak człowiek wychowa się na wsi, to potrafi wszystko zrobić. Po tygodniu szef powiedział, że ma opłacony wyjazd do Wenezueli, ale nie może jechać. A że szkoda, by przepadły tak fajne wakacje, to mi je oddaje za 500 euro. Odpracuję, jak wrócę. Zgodziłem się.
Czy wylatując do Caracas, Krzysztof Gołębiewski wiedział już, że leci po szybki zarobek i transport narkotyków? Twierdzi, że nie. Mówi, że zdecydował się na wyjazd, bo mógłby nim zaimponować na wsi po powrocie. Do tego nadarzała się okazja, by pierwszy raz w życiu polecieć samolotem, i to od razu za ocean. Jednak czy człowiek, który zostawia w kraju rodzinę z długami i jedzie na zarobek, decyduje się po dwóch tygodniach na wakacje za 500 euro?
Dramatu Akt Drugi - Wenezuelski wyskok
Po wylądowaniu w stolicy Wenezueli Krzysztofa przejęła młoda dziewczyna. Znała kilka słów po polsku. Najpierw obwiozła go po dzielnicy, do której miał trafić, jeśli nie będzie posłuszny. Twierdzi, że widoku gnijących żebraków nie zapomni do końca życia. Ani dotyku pistoletu, który wyczuwał pod marynarką mężczyzny towarzyszącego młodej Wenezuelce.
Gołębiewski dowiedział się też, że nie ma biletu powrotnego. Mógł go dostać tylko z towarem. A wakacje oznaczają uwięzienie w opłaconym z góry hotelu i czekanie na sygnał.
Co robił przez blisko miesiąc w Caracas? - Nic. Czasami wychodziłem, czując na plecach oddech depczącego mi po piętach towarzysza.
Wtedy już wiedział, że chodzi o transport kokainy. Za każdy przemycony kilogram miał dostać tysiąc euro, śmiesznie mało w porównaniu z wartością przemycanego towaru i ryzyka, jakie ponosi. Dla niego dużo. Pochodzi ze wsi, do której idealnie pasuje powiedzenie "dziura zabita dechami". Do domu Gołębiewskich wiedzie droga tak wąska, że z trudem mieści się na niej jeden samochód. Zimą można tu ugrzęznąć nawet na kilka dni. - Rodzice porządni, co niedziela w kościele, a Krzysiek siedzi za narkotyki, jego starszy brat Paweł za gwałt. Tylko najstarszy Andrzej prowadzi się po ludzku - dziwi się Władysław Mazur, sołtys wsi, w której mieszkają Gołębiewscy. Krzysztofa ciągnęło do lepszego życia. Nie chciał z ojcem uprawiać dzierżawionej ziemi. - Gdy ojciec patrzył w niebo, czy będzie deszcz, on zacierał ręce na upał, bo sprzeda więcej napojów. Myślał, że na handlu szybko się dorobi - mówi matka.
Podobnie myślał pewnie w Caracas, czekając na transport. Liczył na szybki skok. Wpadł w miejscu przesiadki w Porto, wioząc 5,5 kilograma kokainy z Caracas do Lizbony. Dziś szuka pocieszenia: - Dzięki Bogu, że stało się to już w Portugalii, a nie tam, w Wenezueli, bo w Ameryce Południowej więzienia dużo gorsze.
W sądzie w Porto Gołębiewski nie przyznał się do zarzutu przemytu. Zresztą dopiero na rozprawie dostał tłumacza, wcześniej nie mógł niczego wyjaśnić przydzielonej mu z urzędu adwokat mówiącej po portugalsku.
Z 7,5 roku odsiedział dotąd 20 miesięcy. Od niedawna pracuje w więziennej kuchni i zarobione pieniądze przeznacza na telefony. - Dzwoni, że zapomina polskiego, żeby mu książkę przesłać. A ja mu mówię, żeby pacierz powtarzał, to polskiego nie zapomni - mówi matka, próbując opanować drżenie dłoni.
- Prosi, żeby pomóc w przeniesieniu do kraju, ale kto ma zapłacić za adwokata, za transport? My nawet lekarstw nie kupujemy, bo z emerytury trzeba spłacać długi - żali się ojciec Wacław Gołębiewski. Gdy wyjaśniam, że koszty pokrywa polskie Ministerstwo Sprawiedliwości, jest zdziwiony.
Dramatu Akt Trzeci - Samotna walka o powrót do kraju
Gołębiewski twierdzi, że zaraz po ogłoszeniu wyroku prosił adwokatkę o przygotowanie odwołania. Czekał sześć miesięcy. Gdy zorientował się, że w jego sprawie nikt nie kiwnął palcem, zaczął starania o przeniesienie do Polski i odbywanie kary w kraju.
- Teraz już wiem, że ani na stronę portugalską, ani na polski konsulat nie ma co liczyć, muszę walczyć sam - mówi. Napisał prośbę do polskiego Ministerstwa Sprawiedliwości. - Złożył wniosek w marcu 2006 roku - potwierdza Robert Bińczak pełniący obowiązki rzecznika prokuratora generalnego w ministerstwie.
Dopiero po tym kroku Gołębiewskiego odwiedziła w więzieniu polska konsul, by dokonać niezbędnego w procedurze potwierdzenia obywatelstwa. Stało się to 17 miesięcy po złapaniu Gołębiewskiego i 10 miesięcy po ogłoszeniu skazującego wyroku.
- Mówiła, że w ambasadzie nie ma pieniędzy na takie wizyty - relacjonuje Gołębiewski.
- Z Lizbony do Porto jest 400 kilometrów, takie podróże obciążają kieszeń polskiego podatnika - tłumaczy konsul Ewa Tomaszewska.
Wcześniej polski więzień z Porto dostał z konsulatu tylko spóźnioną świąteczną paczkę, standardowy podarunek: mydło, pastę do zębów i polskie gazety.
- Wynegocjowanie przeniesienia polskiego więźnia nie jest proste - wyjaśnia Leszek Kowalski, naczelnik Wydziału Opieki Konsularnej MSZ. Jako przykład podaje 13 polskich więźniów odsiadujących w Ekwadorze wyroki za przemyt narkotyków, z których aż 12 chciałoby siedzieć w Polsce. - Dopiero w listopadzie Ekwador podpisał konwencję strasburską określającą zasady przenoszenia więźnia i wtedy mogliśmy rozpocząć działania. Kompletujemy dokumenty nawet za stronę ekwadorską - mówi Kowalski.
- Średnio proces przeniesienia trwa pół roku - dodaje Robert Bińczak, rzecznik prokuratury w Ministerstwie Sprawiedliwości.
W przypadku Gołębiewskiego potrwa dłużej. Już minęły cztery miesiące, a sprawa jest dopiero na etapie przekazania prośby przez polskie Ministerstwo Sprawiedliwości stronie portugalskiej.
Gołębiewski liczy jednak każdy dzień: - Byłbym szczęśliwy, gdyby udało się na Boże Narodzenie. W przeciwnym razie będą to już trzecie święta, gdy nie zobaczę, jak rośnie mój syn.
Epilog - Ciężar przebaczenia
W Pustkowie nikt nie szykuje się do uczty na cześć powrotu marnotrawnego syna. Czy matka odwiedzi Krzysztofa, gdy zostanie przeniesiony do polskiego więzienia?
- Nie wiem. Nie wierzę już w żadne jego słowo. Powiedział przez telefon, że już skrócili mu karę o połowę. Pewnie okłamuje, żeby mnie pocieszyć, ale jak dziecko okłamuje matkę, to matka już nie ma dziecka - pani Barbara nie potrafi powstrzymać łez.
A żona? Czy zostawiona z małym dzieckiem i długami, na łasce teściów jeszcze kocha swego męża? Ciężar tego pytania zawisa w upalnym powietrzu wypełniającym wiejską kuchnię. Wzrok wszystkich przykuwa mucha miotająca się na lepie zwisającym z lampy nad stołem. - Coś tam jeszcze w sercu na dnie jest - szepce w końcu Agnieszka.
- Mam trzech synów - mówi dobitnie Wacław Gołębiewski - ale dom przepisałem na Krzyśka. Niech wraca.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych, któremu podlegają wszystkie konsulaty, mówi: na tym etapie sprawę prowadzi Ministerstwo Sprawiedliwości.
Ministerstwo Sprawiedliwości mówi: na tym etapie trzeba czekać. Wiadomo jednak, że bez dobrej woli i zaangażowania urzędników nadzieja szybko może przerodzić się w beznadzieję. W przypadku Gołębiewskich pogłębiają ją bieda i bezradność. W to, że Krzysztof zrobił źle, nie wątpi nikt, ale to nie znaczy, że marnotrawnym nie należy podać pomocnej dłoni.
Aleksandra Pawlicka