Wypas dla mas
Równo 70 lat temu narodziły się wakacje. Ludzie pracy we Francji pojechali na nie po raz pierwszy – rząd Frontu Ludowego wprowadził instytucję płatnych urlopów. Robotnicy uczyli się przyjemności wakacji. Nie wiedzieli, jak się ubrać ani co robić. Dziś wypoczynek stał się jedną z najbardziej zyskownych gałęzi biznesu.
16.08.2006 | aktual.: 16.08.2006 13:11
Wiosnę i lato 1936 r. otacza rewolucyjny mit. Trzeciego maja partie lewicowe zwyciężają w wyborach, co zaostrza apetyt świata pracy: dwa miliony ludzi, po zwycięstwie, rozpoczyna strajki, w tym wielkie strajki okupacyjne fabryk. Francja staje. Prezydent powołuje Léona Bluma, przywódcę SFIO (tak się nazywała wówczas partia socjalistyczna, ale warto przypomnieć dosłownie pełną nazwę: SFIO – Francuska Sekcja Międzynarodówki Robotniczej), na szefa rządu. Z konkretnym zadaniem – położyć kres paraliżowi kraju. Aż trudno dziś uwierzyć, jak błyskawicznie toczą się wypadki. Blum otrzymuje misję czwartego czerwca po południu, wieczorem ma już rząd. Szóstego czerwca ogłasza, że okupacja fabryk staje się nielegalna, a w nocy z siódmego na ósmego podpisuje ze związkowcami i patronatem „układy z Matignon” (od nazwy pałacu premiera w Paryżu)
. Zgromadzenie Narodowe aprobuje projekt ustawy 12 czerwca. Kluczową częścią ustawy jest skrócenie tygodnia pracy z 48 do 40 godzin (to jest 5 dni po 8 godzin) i dwutygodniowe urlopy
dla robotników, przedtem zupełnie nieznane.
Léon Blum nie był typowym marksistą, jego biograf żartem zwraca uwagę, że marksizm zbudował przecież ołtarz samej pracy. Blum, czerpiąc ze swej dawnej, młodzieńczej pasji dla sportu (zaczynał karierę jako dziennikarz i eseista), proklamował nowy nastrój Francji: „Francja ma inną minę i inny humor – mówił w przemówieniu radiowym po pierwszych wakacjach lata 1936 r. – Krew krąży szybciej w odmłodzonym ciele”. Czy to nie zdumiewające słowa jak na przemówienie polityczne nowego premiera? Teza tej odnowy moralnej była taka: nowe szczęście miało umocnić siłę duchową kraju. Premier – ku zdumieniu i przerażeniu burżuazji – powołuje ministerstwo sportu i czasu wolnego i wynajduje 36-letniego entuzjastę, z zawodu adwokata, Léo Lagrange’a, który obejmuje ów resort. Część burżuazji nie kryje obelg i kpin, nazywa nowy urząd „ministerstwem lenistwa”, a 40-godzinny tydzień pracy – „tygodniem z dwiema niedzielami wprowadzonym przez rząd tego Żyda Bluma”. Już w inauguracyjnym przemówieniu, w dniu powołania rządu, 6 czerwca,
Lagrange przedstawia główną myśl: „Wszelkiego rodzaju rozrywki trzeba oddać do dyspozycji mas”.
W istocie Francuzi, mimo rewolucyjnych tradycji, nie przodowali w prawach pracowniczych. Austria miała ustawę o urlopach w 1919 r., Polska w 1922 r. W samej Francji z urlopów już wcześniej korzystali urzędnicy państwowi oraz umysłowi w bankach i handlu. Ale fizyczni nie. Dać fizycznym urlop i jakiś czas wolny – to był pomysł nie tylko francuski. Za gorzką ironię losu trzeba wziąć dziś to, że jeden z ostatnich wielkich kongresów międzynarodowych przed ogólnoświatową rzezią i czasem pogardy poświęcono – masowym wakacjom! „Rozumna organizacja czasu wolnego pracowników stanowi podstawowy warunek nie tylko pokoju społecznego wewnątrz kraju, ale i pokoju politycznego między narodami” – mówił nie kto inny, jak Rudolf Hess, minister Rzeszy, otwierając kongres w Hamburgu w lipcu 1936 r. Takie były wówczas silne przekonania ruchu socjalistycznego. Francuska socjalistyczna federacja sportowa, nie stroniąc od patosu, głosiła „rozwój mięśni i oczyszczenie płuc młodzieży proletariackiej, stworzenie młodym ludziom rozrywek
zdrowych i przyjemnych jako antidotum na alkoholizm i złe towarzystwo”. O ile jednak Niemcy trzymali się przedsięwzięć zbiorowych, skoszarowanych, w duchu włoskiego faszyzmu, minister Léo Lagrange stawiał na indywidualizm, na wakacyjną „wolność osobistą”. Nie ma mowy o tym – podkreślał jeszcze w exposé – „by w społeczeństwie demokratycznym czas wolny, przyjemności i rozrywki mas ludowych porządkować metodą kapralską. Niech każdy sobie wybiera”. Ale wolnemu wyborowi należało stworzyć możliwości. Pierwszym pomysłem Lagrange’a był zniżkowy bilet na kolej (40 proc. dla całej rodziny). Kolej miała pewną autonomię wobec rządu i zawzięci wrogowie Lagrange’a okrzyczeli zniżkę jako posunięcie antiferrioviere, antykolejowe, które zrujnuje firmę. Narzucony siłą „bilet Lagrange’a” pojawia się w sprzedaży 3 sierpnia 1936 r. i do końca roku kupuje go 560 tys. rodzin. W 1938 r. – już półtora miliona! 70 lat temu jakoś nikt nie dostrzegł, że masowa turystyka może być kołem zamachowym gospodarki. Lagrange zaczął także
wspierać Auberges de jeunesse, dosł. zajazdy, schroniska młodzieżowe (ciekawostka, były dwa – jedno chrześcijańskie, drugie laickie). Ulotki instruują, co należy zrobić: wystarczy jakiś opuszczony budynek gminny, byle hangar czy magazyn. Trzeba wysprzątać i urządzić dwie sypialnie – dla chłopców i dla dziewcząt, jedno większe pomieszczenie, które posłuży do przygotowywania posiłków, oraz toaletę, jeśli możliwe, to z prysznicem – i to wszystko. Auberges przyjmują – w warunkach spartańskich, ale za grosze – zwłaszcza uczniów, studentów i nauczycieli. Mają nawet ulubioną piosenkę z pompatycznym refrenem: Allons au-devant de la vie, wyjdźmy życiu naprzeciw.
Związki zawodowe i gminy robotnicze, które już od lat 20. dotowały letnie kolonie, teraz starają się zakupić lub wydzierżawić nowe tereny. Mnożą się towarzystwa i związki sportowe i kulturalne. Liczba członków FSCT (federacji sportu i gimnastyki świata pracy) rośnie aż czterokrotnie w okresie 1935–1937. Minister kipi pomysłami: wprowadza ludowe świadectwo sportowe, by wzmóc wychowanie fizyczne w klasie robotniczej, chce także zdemokratyzować sporty przypisane dotąd bogatej burżuazji – jak narty, tenis czy nawet lotnictwo (kluby lotnicze rozwijał późniejszy tragiczny bohater francuskiego ruchu oporu Jean Moulin). Lagrange zakłada za pieniądze z budżetu słynną potem Krajową Szkołę Francuskich Nart. W czasach kryzysu nie szczędzi subwencji na pływalnie, parki sportowe i boiska. Nie chodzi bowiem po prostu, by płatny urlop przesiedzieć byle jak, lecz by się rozwinąć. W ten sposób – jak to ujmuje w biografii Bluma wielki pisarz Jean Lacouture – dokonało się „trochę cudowne, a skandalicznie spóźnione spotkanie
francuskich mas z francuską przestrzenią, randka świata pracy z morzem, odkrycie Francji przez jej budowniczych”. Nikt jeszcze „nie umiał” zwyczajnych wakacji. Nie było wakacyjnych strojów, kostiumów kąpielowych, namiotów, kuchni ani sztućców turystycznych, a przynajmniej klasa robotnicza nie wiedziała o ich istnieniu. Do historii przeszło zdjęcie Henri Cartier-Bressona z pikniku dwóch par nad Marną: śniadanie na trawie w pół drogi między robotniczą elegancją a negliżem. Pierwsze masowe wakacje spędzano na polu walki klasowej. Burżuazyjno-katolicki dziennik „Combat” pisał o „gwałcie” na francuskim krajobrazie: „brudne łapy laickiego potwora” wypuszczone w pejzaż rzek i pól miały zniszczyć sam sens istnienia Francji. Oburzano się, że ludzie bez gustu, proletariusze w koszulach z celuloidowymi kołnierzykami i w wyszywanych swetrach mogą spacerować po La Croisette (w Cannes) czy Promenadzie Anglików (w Nicei). Satyryczny tygodnik „Le Canard enchaîné” zamieścił taki rysunek: Baba siedzi w wannie postawionej na
plaży i krzyczy – „Nie myślicie chyba, że będę się kąpała w tej samej wodzie co ci bolszewicy!”.
Urlopy to więc historia bardzo upolityczniona i klasowa. Miała swych fotografów: legendarni później Robert Capa i Henri Cartier-Bresson wypróbowywali lżejszy sprzęt foto na rzeszach letników. Część zdjęć weszła do klasyki reportażu. Z triumfem wakacji zbiega się triumfalny pochód kultury masowej; radio wkracza do życia codziennego Francuzów, nagle w 1936 pojawiają się 3 mln odbiorników. Charles Trenet, fou chantant, śpiewający szaleniec, stworzył – jak później uznano – nowoczesną piosenkę, cokolwiek miałoby to znaczyć. Znawca kultury tamtych czasów Claude Willard napisze później: „Chociaż politycznie niezaangażowany, uosabia młodość Frontu Ludowego, spragnionego wolności, głodnego życia, marzeń o przygodzie na nieprzetartych ścieżkach”. Przekształca się też piosenka. To początki kariery Edith Piaf, która jako mała gówniara zaczynała śpiewać na ulicy, pierwszą gwiazdą staje się Tino Rossi, który inauguruje rynek masowych płyt (sprzedaje 80 tys. ebonitowych krążków miesięcznie), orkiestra Raya Ventury lansuje
piosenkę „Ou’est-ce qu’on attand pour etre heureux” („Czegóż nam jeszcze trzeba do szczęścia?”), a potem – „To lepsze niż złapać szkarlatynę”. Wakacje były tematem komentowanym przez filozofów: Simone Weil porównała pierwszych letników do gości na wiejskim weselu.
Ale uczono się szybko. Nie bez pomocy związków zawodowych. Komunistyczna CGT wydawała na przykład broszury o tym, jak poznawać Lazurowe Wybrzeże, imponujący majestat Alp oraz doradzała „skromniejszy objazd” zamków nad Loarą. Czytamy tak: „Te wakacje powinny być przede wszystkim kompensatą tego wszystkiego, czego zwyczajne życie wam odmawia, powinny wam ofiarować możność stania się »pełniejszym sobą«, a nie być sposobem zadziwienia sąsiadów po powrocie”. Lato 1936 r. było ciągle latem kryzysu gospodarczego. Produkcja przemysłowa osiągała zaledwie 73 proc. poziomu z 1929 r. Ale historyk Euglen Weber podaje, że w latach 1936–1938 liczba rowerów wzrosła o jedną trzecią, a Francuska Federacja Turystyki Rowerowej rejestruje ogromny przyrost członkostwa. Dokładnie w 1936 r. pojawił się w sprzedaży krem do opalania: Ambre Solaire (bursztyn słoneczny) i napój Orangina. I – także dzięki urlopom – coś drgnęło w gospodarce. W tym okresie liczba bezrobotnych spada z 800 tys. do 600 tys. Ambicje socjalistów nie
ograniczają się oczywiście tylko do promowania wypoczynku na łonie natury. Powstają nowe muzea w Paryżu, m.in. Muzeum Człowieka i Pałac Odkryć i Wynalazków, do którego osobne dzieło tworzy Fernand Léger (akurat jego wystawę mamy w Zachęcie w Warszawie).
Nikt nie przeczuwał nadciągającego nieszczęścia, a już na pewno nie rzezi, jaka miała wkrótce nadejść w Europie. A przecież te pierwsze masowe wakacje przebiegały już wśród znaków ostrzegawczych. W marcu 1936 r. Niemcy zerwały porozumienia przewidujące demilitaryzację strefy nadreńskiej, 18 lipca rozpoczyna się wojna domowa w Hiszpanii, w sierpniu po pokazowym procesie rozstrzelano w Moskwie grupę Zinowiewa i Kamieniewa. W Paryżu Picasso w pawilonie republikańskim na Wystawie Międzynarodowej wystawia „Guernikę”. Hitler ma jeszcze swą olimpiadę w Berlinie (1936 r.), ale wkrótce zrealizuje Anschluss Austrii, zaraz potem Monachium. Przychodzi rok 1939 i najpierw drôle de guerre, śmieszna wojna, potem 1940 i Niemcy wkraczają do Paryża.
Historia skończyła się smutno. Blum, zanim go jeszcze wydano Niemcom i jako Żyda wysłano do Buchenwaldu, był sądzony przez Francję Vichy. A płatne urlopy – i 40-godzinny tydzień pracy – były jednym z punktów aktu oskarżenia. Klęskę Francji w wojnie z Niemcami, tej wojnie, w której Francja z Anglią miały przyjść Polsce z odsieczą, przypisano karygodnemu nieprzygotowaniu i ogólnemu osłabieniu sił kraju, a nawet sabotowaniu gospodarki. Jakiż łatwy skrót myślowy! Urlopy, płacenie robotnikom za nic, ograniczanie czasu pracy – spowodowały klęskę z winy nieodpowiedzialnego rządu. Nie wiem, czy to nie jedyna obrończa mowa procesowa, w której znalazło się elogium urlopów. Blum tak się bowiem bronił: „Za każdym razem, kiedy wychodziłem z biura na przedmieścia, widziałem ulice pełne landar, motorowerów i tandemów, na nich klasa robotnicza w swetrach, dopasowanych rodzinami, co dowodziło, że idea wakacji nawet u nich pobudzała jakiś rodzaj naturalnej i prostej kokieterii... To sprawiało, iż czułem, że mimo wszystko
wniosłem promień słońca w ciemne, trudne losy... nie tylko ułatwiając życie rodzinne, ale otwierając wizję przyszłości i tworząc nadzieję” – mówił Blum na procesie w 1942 r. Marszałek Pétain pogardzał wakacjami, ale miał tyle rozumu, że choć zlikwidował parlament, to nie zlikwidował płatnego urlopu. Ten stopniowo się wydłużał. Od dwóch tygodni w sierpniu 1936 r. do trzech w 1956 r., czterech od 1968 r. i pięciu od 1981 r. Dziś po 70 latach Francuzi może i są społeczeństwem wakacji, w długości okresu wyjazdów ustępują tylko Brytyjczykom. L’art de vivre, douceur de vie – to terminy prawdziwie francuskie. Jeden z czołowych socjologów tej dyscypliny Jean Viard szacuje, że Francuzi spędzają w pracy mniej niż 10 proc. swego życia. Tenże Viard jest autorem książki pod wymownym tytułem „Le sacre du temps libre” (czyli: Sacrum, świętość czasu wolnego), gdzie analizuje społeczeństwo 35 godzin, czyli wprowadzanej przez socjalistów zasady 35-godzinnego tygodnia pracy, jedynego takiego eksperymentu w skali europejskiej.
Czas wolny zagospodarowała bardziej kombinacja: rodzina, koledzy, miłość i ogródki. Zmieniły się też globalne stosunki gospodarcze. Nie wspominam już o tym, że we Francji jest 14 tys. km zjazdowych tras narciarskich i ponad 800 tys. jachtów w morskich marinach. Redukcja czasu pracy sprzyja... rozbudowie miast, gdyż można się przenieść dalej od centrum, kupić więcej przestrzeni. O rywalizacji Francuzów i Amerykanów o prymat w świecie krąży uproszczony pogląd, że Amerykanie pracują, a Francuzi (i Europejczycy w ogóle, ale Francuzi zwłaszcza) się obijają. Ale statystyki OECD dowodzą, że francuska wydajność pracy jest o 10 proc. wyższa od amerykańskiej! Czyli że Francuzi nie są gorsi, tyle że pracują mniej i czynią to świadomie. Model życia jest inny, tak jak inne od amerykańskiego ma być „europejskie marzenie”.
Jean Viard w swoich książkach zwraca uwagę na rewolucję, jaka zaszła we Francji i w prawie całej Europie. W latach 30. przeciętny robotnik przepracowywał w życiu 120 tys. godzin; dziś – 63 tys. Oczywiście zmieniło to styl życia. Viard twierdzi na przykład, że socjalistyczny pomysł 35-godzinnego tygodnia pracy wspomógł przyrost naturalny we Francji, bo ludzie mogą lepiej organizować czas, trudności związane z wychowaniem dziecka wydają się lżejsze. Viard proponuje nawet rewolucyjne zmiany: by młodzi ludzie wychowujący dzieci mogli pracować tylko na pół etatu, a więcej odrobić – w późniejszym okresie, kiedy mijają uroki młodości. Profesor lansuje ideę „umowy jednostki ze społeczeństwem”. Jednostka zobowiązywałaby się do przepracowania w życiu 67 tys. godzin, ale rozłoży sobie ten wysiłek, jak chce. Za te 67 tys. społeczność daje jej prawo do studiów, ubezpieczenie społeczne oraz minimalną emeryturę. Idea nie jest podobno bardziej utopijna niż (w swoim czasie) przejście z płacy tygodniowej na miesięczną; też
swego rodzaju umowa, tylko krótsza. „W istocie – mówi Viard – niegdyś czas należał do Boga, potem był własnością procesu produkcji, a dziś należy do nas samych”. Panie profesorze, nawet jeśli to nie całkiem prawda, bardzo panu dziękujemy.
Marek Ostrowski