Wyjście z getta
Tegoroczny Song of Songs wytrącił wielu z równowagi. Dzięki Bogu.
Niewiele brakowałoby, a S.O.S. utopiłby się we własnym sosie. „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem” – na murze toruńskiego bulwaru nad Wisłą wymalowane są cytaty z „Rejsu”. „Melodie, które już raz słyszałem” – tak można było nazwać ubiegłoroczną odsłonę festiwalu. – Czy to muzyczne getto? – drapali się po głowie ludzie czytający wówczas „spis lokatorów” imprezy. Tym razem było inaczej.
04.07.2008 | aktual.: 04.07.2008 10:45
Pierwszego dnia obok zespołów chrześcijan po raz pierwszy na festiwalu wystąpiły kapele niezwiązane z tą sceną.
Paluchy w drzwiach przytrzasnę
– Na początku trochę baliśmy się tego rozwiązania, ale uznaliśmy, że nie ma innego wyjścia – opowiada Wojciech Zaguła, organizator toruńskiej imprezy. – Jak na dłoni widzieliśmy, że 10 lat wałkowania muzyki polskich chrześcijan nie wnosi już niczego ożywczego. Ciągle ci sami ludzie, z lepszymi lub gorszymi koncertami. Wyglądało to trochę tak, jakby w tej dzieży zabrakło nowego zaczynu. Widzieliśmy, że nie da się już z tego upiec świeżego chleba. Zacząłem uważniej obserwować rynek muzyczny poza sceną chrześcijan. Głównie w warstwie przekazu, idei. Już wcześniej zachwyciłem się Lao Che. To nieprawdopodobne zjawisko na alternatywnej scenie muzycznej. To samo o kapeli mówili Robert Friedrich i Darek Malejonek. – Ostatnia kontrowersyjna płyta Lao Che jest dla mnie jak rozmowa Tewjego Mleczarza ze „Skrzypka na dachu” z Panem Bogiem. To nie tyle złośliwa ironia, co raczej szczere przekomarzanie się z Bogiem – opowiadał Maleo. Nic dziwnego, że płocki zespół zagrał na scenie. I to jak!
To był najlepszy koncert pierwszego dnia. Gdy kapela zagrała kawałki ze swej znakomitej płyty „Powstanie Warszawskie”, po plecach chodziły ciarki. „Stare Miasto, Stare Miasto wiernie ciebie będziem strzec” – śpiewał Spięty, lider zespołu, a tuż obok mnie długowłosi faceci ukradkiem ocierali łzy. Emocje sięgnęły zenitu. Gdy wokalista śpiewał refren „Czarnych kowbojów”: „Będę czekał nie zasnę, paluchy w drzwiach przytrzasnę” – miałem wrażenie, że to krzyk ogromnej tęsknoty za niebem. Schodząc ze sceny, zawołał: Z Bogiem. Nie wyczułem w tym cienia ironii.
Toruń zamienił się w Kingston
Tego dnia Toruń zamienił się w Kingston na Jamajce. Przez kilka godzin rządziło reggae. Publiczność rozbujały: Michael Black, skoczna Etna, Dubska z charyzmatycznym rosyjskim wokalistą Gera Moralesem i Indios Bravos. – To był dzień tych, którzy szukają i zadają pytania – opowiadał Wojciech Zaguła. Szczera do bólu odpowiedź padła po kilku godzinach. Na scenę wyszedł owacyjnie przyjęty Darek Malejonek. – Jezus zwyciężył świat – głośno zaśpiewał. Dzięki temu, że na poprzednie „świeckie” kapele przyszło mnóstwo młodych ludzi „z ulicy”, słowa te miały wielką siłę rażenia. Słuchali ich chłopcy w koszulkach Marylina Mansona i System of a Down. – Jezus przyszedł przecież do owiec, które poginęły z domu Izraela – rzucił ktoś za sceną. Miał rację. Muzyka wyszła z ciasnego getta. Porywający koncert kapeli Malejonka pokazał, że muzyk jest w szczytowej formie. Jego wyznanie wiary było klamrą zamykającą pierwszy dzień festiwalu.
Zawrzało
Od rana drugiego dnia festiwalu w starym krzyżackim grodzie widywało się niecodzienne sceny. Bulwary na Wisłą. Tu swój „Rejs” zaczynali aktorzy najsłynniejszej polskiej komedii. To tu „w pięknych okolicznościach przyrody” na statek wsiadali inżynier Mamoń z kolegą Sidorowskim. Na murku dwóch młodych facetów. Rozmawiają. Nagle jeden z nich klęka, a drugi wstaje i nakłada mu na głowę ręce. Coś szepcze pod nosem. A więc to była spowiedź! – dziwią się ludzie spacerujący pod rdzawo-ceglanymi murami.
Miasto żyło koncertami. Na ulicach tłumy młodych „koszulkowców” z nazwami kapel Armii, Anastasis, 2Tm 2,3. Są i znakomite T-shirty Frondy: „Dziewczyny czekają 24 h na dobę. Na twoją modlitwę”. Od samego rana w toruńskich pizzeriach i na forach internetowych zawrzało. Ruszyła gorąca dyskusja. – Po co zapraszać świeckie zespoły na Song of Songs? Za rok w Toruniu zagra pewnie Doda. Widzieliście koszulkę Piotra Banacha z Indios Bravos? Miał na niej buddyjską mandalę! – łapali się za głowę jedni. – Ale dzięki rozszerzeniu formuły na chrześcijański koncert przyszli wreszcie ludzie z miasta, a muzyka wyszła z ciasnego getta. Wreszcie można było też porównać poziom kapel ze sceny tworzonej przez chrześcijan z innymi grupami z branży. I okazało się, że kompletnie nie odstają od reszty. To muzyczna pierwsza liga! – odpowiadali drudzy.
Na czołgi spadnie śnieg
Widać to było zwłaszcza na koncercie Anastasis. Grupa grająca z nową rewelacyjną wokalistką porwała publiczność. Tłum śpiewał głośno piosenkę o Białorusi: „Wiem, że przyjdzie taki dzień, na czołgi spadnie biały śnieg”. Potężna muza, jasne przesłanie. Chłopcy w metalowych koszulkach ze zdziwieniem słuchali słów Cynamona, wokalisty kapeli: Kochajcie Pana Jezusa! Za sceną w namiotach modlił się zespół o najdłuższej nazwie w Polsce: 40 synów i 30 wnuków jeżdżących na 70 oślętach. – Odkryliśmy, że nasza nazwa to znak błogosławieństwa – opowiada Robert Ruszczak. Dzielą się nim na licznych koncertach. W Toruniu grali w strugach deszczu. Morze parasoli zafalowało przy skocznych, folkowych melodiach. Przed nimi grały amatorskie kapele. Nagrodzono dwie: teledysk nagra gospelowy Quadrans, a 2 tys. złotych powędrowało do ostrej gdyńskiej kapeli I.N.D. Zagraniczną gwiazdą imprezy był Amerykanin Manuel III. Dlaczego trzeci? Bo tak mieli też na imię i dziadek, i ojciec wokalisty (zwany w rodzinie juniorem). Manuel jest
katolikiem. Po raz pierwszy wyjechał ze Stanów za granicę. – Co robię? Żona idzie do pracy, a ja zajmuję się w domu dziećmi – śmiał się. – Dopiero gdy żona wraca, mogę iść do studia i nagrywać.
Gdy wracałem z festiwalu po mokrej toruńskiej ulicy, ze sceny czytano List św. Pawła. Moknący w deszczu ludzie wznosili wysoko do nieba ręce. Pod parasolami wrzała modlitwa. – Śpiewajcie Panu, bo wielka Jego moc i chwała, On z niewoli zła swój lud ocala, ala, ala, ala… – niosło echo po spokojnych falach Wisły. Pod sceną nie było już tłumu. – Pierwszego dnia, gdy zadawaliśmy sobie pytania, przyszło mnóstwo poszukujących ludzi – opowiadał Wojciech Zaguła. – Teraz zostali ci, którzy znaleźli odpowiedź. Jak widać, nie jest ich wielu. Tak jak w życiu…
Wiejemy z szufladek
Z Hubertem „Spiętym” Dobaczewskim z Lao Che rozmawia Marcin Jakimowicz
Marcin Jakimowicz: Nie boicie się wystąpić na Song of Songs?
Hubert „Spięty” Dobaczewski: – A co, tam biją?
Nie, odwrotnie…
– Nie, nie boimy się (śmiech). Jak mamy się kochać, to nie ma problemu. Któregoś dnia zadzwonił do mnie Robert Friedrich i powiedział, że chciałby, byśmy zagrali w Toruniu. Opowiadał, że to festiwal ekumeniczny, więc grają załogi z całego świata, różnych kultur. Zgodziłem się. Dlaczego? Bo szanuję Litzę za jego poglądy i postawę. Nie boję się zagrać na chrześcijańskiej imprezie. Czego mam się bać?
Zaszufladkowania. Zamknięcia w ciasnym muzycznym getcie…
– Tego się nie boję. Nas nie da się zaszufladkować. Kiedyś grałem w parahiphopowej kapeli Koli i też byliśmy wyrzuceni poza nawias kultury hiphopowej. I tam sobie nieźle funkcjonowaliśmy. Gdy z Lao Che nagraliśmy „Gusła” – krążek mroczny, z zabarwieniem wręcz blackowym – media też nie wiedziały, co z nami począć. Podobnie było z „Powstaniem Warszawskim”. Dzięki Bogu zawsze udało się nam wymknąć z szufladki. Jeden koncert niczego nie zmieni. Mam stanąć na scenie i być przekonujący: to wszystko. Ktoś, kto mnie widzi, ma zobaczyć jedno: to jest Spięty, on nie owija w bawełnę, jest sobą. Nie wywinie się.
Na „Gospel” jest sporo ironii. To od dawna wasza mocna broń. Nie bałeś się pisać z ironią o Ewangelii, w której nie ma cienia szyderstwa? Jezus nie mówi o „Ptysiu miętowym”…
– W pewnym sensie tak. Świadomie użyłem słowa „spinał”. Ludzie pytają: o co w tym tekście chodzi? A ja mówię uczciwie: nie wiem. To rozmowa Boga z człowiekiem. Człowiek wyobraża Go sobie na ludzki sposób: myśli, że Bóg też się waha, ma depresje, humory, czegoś żąda, czegoś wymaga. To spotkanie rodzi często napięcie i wielkie nieporozumienie.
Opowiadasz, że płyta powstawała, gdy byłeś w sporym kryzysie. Nie boisz się tak odsłaniać?
– A kto nie przeżywa kryzysu? Myślę, że najprostszą drogą wyjścia z kryzysu jest wejście w lęk i powiedzenie sobie: Nie jest dobrze. Takie stanięcie przed sobą samym w prawdzie. Dlatego w moich tekstach też „nie jest dobrze”. Czuć napięcie między Bogiem i człowiekiem, jakieś pęknięcie w samym człowieku. Istnieje ten kryzys i warto się do niego przyznać.
Piszesz ironicznie tylko o innych czy też o sobie? Szczerze: nie chciałbyś mieć „siedmiu płatnych niedziel w tygodniu”?
– Jasne, że chciałbym. „Myślałem, że tu będzie inaczej, a tu jest tak do d... raczej” – pod tym też mógłbym się podpisać. Jestem wiecznie niezadowolonym malkontentem, co zrobić… Jak piszesz o kryzysie, to nie jesteś nawet wszystkiego świadom. To nie jest tak, że wszystko jest poukładane. To raczej świadectwo chaosu, który jest w tobie, luźny kolaż obrazów. Człowiek się szarpie: raz za Bogiem tęskni, później się na Niego obraża, innym razem udaje, że Go w ogóle nie ma. Taki tygiel, w którym się wszystko gotuje. Jest tam sporo pytań, wątpliwości, autoironii…
„Noe to gość co się czasem spinał, ale uwierzył”. To o Tobie?
– Ale te słowa nie są według mnie obrazoburcze. Ja nie chcę epatować skandalem. Żyję na pograniczu ducha i religii katolickiej. Nasza płyta nie opowiada się za czymś konkretnym i nie sprzeciwia się czemuś. Na pewno nie stoi w opozycji do religii. To ciąg pytań, refleksji, prowokacji, zapis duchowych zmagań, przemyśleń, które mi towarzyszą na temat ducha i religii od bardzo wielu lat. To jest stan mojego ducha na dziś. Są zwątpienia, myśli mało konstruktywne. Nie wstydzę się ich, ale szczerze się do nich przyznaję. Daję temu wyraz w tekstach. Nie jestem człowiekiem uduchowionym, pewnym, wyzwolonym…
Marcin Jakimowicz