Świat"Wybrałem emigrację, skok na główkę do lodowatej wody"

"Wybrałem emigrację, skok na główkę do lodowatej wody"

Nie należy mieć złudzeń, co do tego, czemu rynek pracy w Irlandii został otwarty dla Polaków. Polskich prezesów tutaj raczej nie potrzebują i każdy, kto przyjechał w nadziei, że zrobi szampańską karierę, łatwo może się rozczarować. Ale nawet najgorsza praca pozwala na przyzwoite utrzymanie - najniższa stawka za godzinę to 8.65 euro (ponad 34 zł). Jeżeli chcesz po prostu normalnie żyć, polecam Irlandię. Tam politycy nie chcą urywać sobie łbów z powodu obecności lub nieobecności krzyża na prezydenckim dziedzińcu - mówi Wirtualnej Polsce Piotr Czerwiński, mieszkający w Dublinie, dziennikarz, autor powieści "Przebiegum Życiae".

"Wybrałem emigrację, skok na główkę do lodowatej wody"
Archiwum autora

28.10.2010 | aktual.: 10.11.2010 10:12

Magistrzy w brudnych bojówkach o bladym świcie

WP: Adam Przegaliński: „I tell you, emigracja jest jak skok na główkę do zimnej wody. Ludzie naokoło kinda mają cię w d…,” – czytam w twojej powieści "Przebiegum Życiae". To zabawna, ale i gorzka historia dwóch młodych, polskich emigrantów w Dublinie. Bohaterowie przerzucają kartony w fabryce i są poniżani przez tubylców - mimo że mają wyższe wykształcenie. Los polskiego emigranta w Dublinie jest rzeczywiście taki absurdalny, że można tylko śmiać się przez łzy?

Piotr Czerwiński: Los ogólnie bywa tak absurdalny, że można tylko śmiać się przez łzy. Niezależnie od współrzędnych geograficznych, raz bywa kiepsko, innym razem kapitalnie. Myślę, że sztuka przetrwania polega na tym, by w sferze pozamaterialnej zbudować sobie zaporę, która wyklucza to pierwsze i promuje to drugie, i nauczyć się patrzeć na świat przez różowe okulary. „Przebiegum Życiae” wbrew swojej surrealistycznej wymowie jest bardzo naturalistyczną książką. Nawet zapalenie dróg moczowych głównego bohatera odgrywa w niej nie byle jaką rolę. Prócz tego starałem się uwiecznić kawałek historii, jest to więc fikcyjna opowieść, rozgrywająca się w jak najbardziej prawdziwych realiach. Znam ludzi, którzy po dokładnej lekturze książki potrafili bezbłędnie rozpoznawać różne miejsca na ulicach Dublina, przyjechawszy tu pierwszy raz w życiu.

Historie bohaterów też są tak wiarygodne, jak to możliwe. Tak to naprawdę wygląda - a w zasadzie wyglądało trzy lata temu, kiedy rozgrywa się akcja powieści. Magistrzy w brudnych bojówkach, zamieszkujący w dziesięciu trzypokojowe mieszkania, jeżdżący bladym świtem do fabryk, sklepów i na budowy, żyjący w rozdwojeniu jaźni, między „tamtym” życiem w Polsce i „tym” - bo to autentycznie są dwa nieskończenie odległe światy. No i te wódczane weekendy, to też norma. Ludzie próbują nie zwariować, ale czasami wariują od tego próbowania, niestety.

Los emigranta jest obowiązkowo absurdalny, bo i sam fakt emigrowania gdziekolwiek jest dość absurdalnym doświadczeniem. To naprawdę przypomina skok na główkę do lodowatej wody - zanim wypłyniesz na powierzchnię, jaja, za przeproszeniem, wyjdą ci przez uszy... Myślę, że nie odda tego dobrze żadna książka ani film. Z reguły jednak, wcześniej czy później, udaje się załapać przy jakiejś w miarę normalnej pracy, w humanitarnych warunkach i bez gumiaków. Nie wszyscy Polacy są poniżani i nie wszyscy pracują fizycznie, ale ten przysłowiowy magister na zmywaku to jest naprawdę najbardziej rzucająca się w oczy norma i codzienność.

„Kocham Polskę, tę z książek, ale jest też inna”

WP: Jak bardzo autobiograficzna jest twoja książka? Ile sam musiałeś wysłać różnych wersji "przebiegum życiae" (CV) - jako "obcy z Bulandy" - żeby dostać jakąkolwiek robotę w "krainie bajobongo"?

- Przyznaję, że parę scenek zaadaptowałem z rzeczywistości, ale z doświadczeń wielu ludzi, nie tylko swoich własnych. Skracanie CV i wyrzucanie z niego studiów oraz co ambitniejszych prac, to zjawisko nieobce wielu Polakom. Ja sam miałem takie CV, z którego wynikało, że mam tylko podstawówkę i całe życie przepracowałem w sklepie spożywczym, oczywiście wymyślonym. Złowiłem na nie pracę w kiosku z pamiątkami, z którego zwolniłem się po 40 minutach, ponieważ okazało się, że nie mam pojęcia, jak obsługiwać kasę fiskalną (śmiech).

Po przyjeździe do Irlandii imałem się różnych zajęć, które nie znalazły się w tej książce: byłem tłumaczem, prowadziłem parę audycji w radiu dla emigrantów (nim okazało się, że… bezpłatnie). Napisałem kilka tekstów dla miejscowej gazety „Evening Herald”, która opublikowała wkładkę z polskojęzycznymi artykułami. Przepracowałem też trzy miesiące w fabryce, a konkretnie drukarni. To było prawdopodobnie najbardziej surrealistyczne doświadczenie w moim życiu. Traktowałem drukarnię jak siłownię, bo opuszczałem ten przybytek jako człowiek nieźle podpakowany (śmiech). Dzięki temu doświadczeniu mogłem wiarygodnie stworzyć fabrykę, w której rozgrywa się część akcji książki.

Dzisiaj pracuję jako administrator bazy danych w firmie związanej z przemysłem farmaceutycznym. Jest to bezstresowe zajęcie biurowe, w branży która bardzo dobrze znosi kryzys globalny, toteż jestem z niego zadowolony; pensja jak na tutejsze możliwości jest skromna, ale wystarcza na normalne życie, utrzymanie dziecka, wydatki bez zaciskania pasa.

WP: Jak doszło do tego, że rzuciłeś się na tak wielką wodę, jaką jest emigracja? Ja czasem – szczególnie gdy wypełniam PIT lub przelewam ratę kredytu mieszkaniowego – myślę o wyjeździe jako jednej z możliwości, ale jednak zwycięża strach przed nieznanym, potrzeba stabilizacji tu i teraz.

- Mówisz, że myślałeś o wyjeździe, ale się boisz i myślę, że cię rozumiem. Dla mnie wyjazd z Polski był trochę jak ucieczka z klatki, w której ktoś zostawił otwarte drzwi. W końcu zrobiłem ten krok i nie żałuję. A naprawdę trudno mi było zdobyć się na ten wyczyn, bo podjąłem tę decyzję w wieku 33 lat. Poza tym nie mogłem zbyt długo znaleźć stałej pracy, bo w moim środowisku, jak się nie ma układów i raz wypadnie z karuzeli, to już nie ma na nią jak wrócić.

Kocham Polskę, ale tą z książek do historii, tą z opowieści ojca (który był akowcem), to całe polskie „zastaw się, a postaw się”, fantazję ułańską, i te rzeczy. Tej Polski, z której wyjeżdżałem, z sitwą kolesi, z wyścigiem szczurów, z zawiścią i złodziejstwem znieść nie potrafiłem i obym nigdy nie potrafił, bo w przeciwnym razie to by znaczyło, że jestem jej częścią. A na taką zniewagę sobie nie pozwolę. Tłumaczę sobie, że może gdzieś jest „moja Polska”, ta prawdziwa i ta dobra, ale najwyraźniej nie trafiłem do niej jeszcze, niestety.

Natomiast mówiąc mniej patetycznie na temat mojej książki, mnie prywatnie najbliższa jest jednak metafizyczna strona książki, historia o dorosłym Małym Księciu, który schamiał i porzucił ideały, a potem znów spotyka pilota, który usiłuje go nawrócić. Ten pomysł na powieść chodził za mną od lat, ale nie traktowałem go poważnie, dopóki nie znalazłem się w Irlandii i nie ujrzałem go na nowo.

Jeszcze bardziej cenię sobie wątek reggae, które umieściłem w książce na podobieństwo muzyki hawajskiej w „Rejsie”. Myślę, że w zestawieniu z burymi realiami Dublina te ciągłe nawiązania do reggae, wraz z cytatami z piosenek, tworzą naprawdę kosmiczny dysonans, a ja lubię takie rzeczy. Muzyczna pasja zaowocowała nawet podróżą na Jamajkę, którą ja i moja narzeczona odbyliśmy „na żywioł”, bez udziału biur podróży, bez przewodników ani żadnego planu, i wspominamy ją jako najbardziej popieprzone wakacje w historii naszej rodziny. No, ale to już inna historia…

„Nie podpalają nam domów, jak niektórzy Anglicy”

WP: Jak Polacy odnajdują się w Irlandii? Sądząc z opisów w książce przeciętni Irlandczycy niewiele różnią się od przeciętnych Polaków – piwne biesiadowanie w barach, słabość do masowych rozrywek. Są co prawda cztery pory roku w każdym miesiącu w Dublinie czy obowiązkowe dwa krany – na gorącą wodę oddzielnie, na lodowatą oddzielnie – lecz to egzotyka o wątpliwych walorach. Po co w takim razie w ogóle jechać do "Polski bis" - oczywiście poza względami finansowymi?

- Asymilacja bądź jej brak zależy od indywidualnych przypadków. Wielu Polaków nie odnajduje się w Irlandii w ogóle, ale to są głównie robotnicy sezonowi, którzy w dużej części już stąd wyjechali. Wiadomo, że jeśli ktoś nie umie powiedzieć „dzień dobry” w żadnym obcym języku, trawi tylko golonkę i wodę ognistą, a w sferze kontaktów międzyludzkich zatrzymał się na dawaniu z główki (powitanie znane tam jako "Glasgow kiss"), to nie odnajdzie się raczej nigdzie oprócz podwórka przed swoim "gieesem".

Pozostali dzielą się na dwie zasadnicze grupy: tych, którzy na siłę chcą sobie wmówić, że im się tu podoba - tzw. "wannabe locals" - i tych, którzy równie usilnie wmawiają sobie, że wprost przeciwnie, jest tu obrzydliwie i jedyną przyszłością będzie wyjazd do Kanady albo Australii, gdzie oczywiście czekają na nich z otwartymi rękami i biją pokłony. Co oczywiście jest nieprawdą. Są też tacy jak ja, którzy nie zastanawiają się za bardzo nad takimi sprawami, ponieważ całą ich energię pochłania ogólna radość z tego, że żyją i że życie trzyma się kupy. W Irlandii można odnaleźć wiele plusów i wiele minusów, jak w każdym kraju. Mam nadzieję, że przy okazji felietonów dla „Wirtualnej Polski” będę miał jeszcze wiele okazji zahaczyć i o jedne, i o drugie.

Polacy są rzeczywiście dość podobni do Irlandczyków. Podobna historia, ta sama religia, słabość do napitków. Diabeł tkwi w szczegółach, ale ogólnie uważam ten mariaż za udany. Przyjęli nas tu zupełnie nieźle. Nie podpalają nam domów, tak jak niektórzy Anglicy, nie opowiadają o nas kawałów, tak jak Amerykanie. Myślę, że na tle krajów, do których Polacy wyjechali w większych ilościach, Irlandia wypada zupełnie nieźle.

Oczywiście nie należy mieć złudzeń, co do tego, czemu rynek pracy w tych stronach został otwarty dla Polaków. Polskich prezesów tutaj raczej nie potrzebują i każdy, kto przyjechał tu w nadziei, że zrobi szampańską karierę, bardzo łatwo może się rozczarować. Owszem, zdarzały się chlubne wyjątki - spotkałem np. polskiego dyrektora, którego w dodatku „złowili” tak zwani łowcy głów z biura pośrednictwa pracy i nie musiał nawet rozsyłać CV. Ale jeden dyrektor wiosny nie czyni, wobec setek tysięcy pomywaczy z dyplomami, na które się tutaj po prostu przymyka oko, albo wręcz wmawia się ludziom, że w Irlandii polskie dyplomy się nie liczą. Ale daję słowo, że można z tym żyć. Wszystko zależy od tego, czego oczekujesz od życia. Jeśli chcesz manny z nieba, to masz przechlapane. Jeżeli chcesz po prostu normalnie żyć i mieć święty spokój, to polecam.

Oprócz tego, materialnie rzecz ujmując, jakość życia jest nieporównywalnie wyższa niż w Polsce. Tutaj nawet najgorsza praca pozwala na przyzwoite utrzymanie. Przy najniższej krajowej stawce godzinowej 8.65 euro, nawet sprzątacza stać na wynajęcie mieszkania i skromne oszczędności. Wyjazd na „długi weekend” do Paryża albo Barcelony jest czymś tak normalnym, jak w Polsce do Kazimierza Dolnego. Własny samochód jest zupełnie przystępnym wydatkiem, a już na pewno benzyna, która w zestawieniu z zarobkami jest tania; pełen bak kosztuje około 40 euro, czyli mniej niż dniówkę, licząc według wspomnianej najniższej stawki. Daruję sobie dalsze kalkulacje.

Czym różni się irlandzki polityk od polskiego?

WP: "W Irlandii zauważalny jest lekki kryzys, a w Polsce od lat nieskończenie panuje permanentna nędza. Ludzie gadają w nieskończoność np. o krzyżu albo polityce i nic z tego nie wynika" - piszesz w felietonie, który ukaże się w Wirtualnej Polsce. W czym Irlandia przewyższa Polskę, kulturowo czy ekonomicznie, z twojego punktu widzenia?

- Kulturowo w niczym, ekonomicznie we wszystkim (aczkolwiek to dość przesadzona opinia, chociaż efekciarsko brzmi). Tak zwana kultura wysoka, z której Irlandia słynęła przez wieki, stoi tu na równie wysokim poziomie, a nawet znacznie wyższym niż nad Wisłą, ponieważ w Polsce jest to sfera niszowa i raczej nie obchodzi zbyt wielu osób jakoś nadzwyczajnie. Tutaj ciągle się coś dzieje i zawsze przyciąga tłumy, jest też poprawnie reklamowane. Myślę, że duży wpływ na to mają z pewnością pieniądze. Przy polskich zarobkach to nie dziwne, że człowiek woli zjeść, zamiast pójść do teatru, choćby był jego zagorzałym wielbicielem.

Na pewno w rozrywce Irlandczycy są trochę bardziej rozgarnięci niż Polacy. W tej części świata panuje wielki szacunek dla muzyki gitarowej, do której i ja mam takowy, więc to mi się u nich podoba. Rockowe dźwięki są tak wszechobecne, że można poczuć się dziwnie, kiedy człowiek przylatuje do Polski i na dzień dobry słyszy umpa-umpa.

Jeśli chodzi o kulturę osobistą, to błogosławię Irlandczyków za to, że znają takie pojęcie. W Polsce ono występuje w zaniku i boję się, że pewnego dnia zaniknie na dobre. Tutaj ludzie ogólnie są towarzyscy i uprzejmi, i nawet jeśli jest to uprzejmość udawana (bo niestety często i tak bywa), to mimo wszystko robi lepsze wrażenie, niż nieudawana polska nieuprzejmość.

Co do telewizji, w Irlandii dotychczas w ogóle nie było w niej polityki. Pojawiła się dopiero niedawno, wraz z kryzysem. Mówiąc o nędzy w Polsce miałem na myśli to, że w polskich mediach polityka występuje bez przerwy i w nadmiarze, więc ktoś, kto nie zna nadwiślańskich realiów, mógłby pomyśleć, że w tym kraju panuje straszna bieda. Nikt normalny nie zniósłby tyle polityki w gazetach i telewizji, bo to nikogo normalnego nie obchodzi. W dodatku irlandzcy politycy dyskutują o tym, jak szybko wyeliminować biedę, a polscy wprost przeciwnie, wpędzają się w nią. Dla nich gospodarka nie stanowi żadnej atrakcji, oni chcą pourywać sobie łby z powodów tak ważnych jak obecność lub nieobecność krzyża na prezydenckim dziedzińcu.

Irlandzka recesja, owszem, jest widoczna, ponieważ uderzyła w budownictwo, które padło w całości na twarz. Trudno, żeby było inaczej, skoro nabudowano w dzikim szale więcej budynków, niż ktokolwiek byłby w stanie zasiedlić. Dziś owocuje to pustymi blokami, nowiutkimi biurowcami do wynajęcia i domami na sprzedaż, które widać tu na każdym kroku. Według statystyk 12% populacji, czyli jeden na ośmiu mieszkańców, pracowało w sektorze budowlanym, co by wyjaśniało dlaczego notuje się tu dzisiaj bodaj 15-procentowe bezrobocie.

Słyszy się, że sektor publiczny radzi sobie tak marnie, że nie może nie poradzić sobie z przyszłorocznym budżetem, na co zareagowała już oczywiście Unia Europejska i tak dalej. Samo hasło „Unia Europejska” oznacza, że zginąć im nie dadzą. Chociaż mogę się mylić. Odpukać, mnie kryzys jak dotąd nie dotknął, a nawet dostąpiłem z jego powodu pewnych korzyści, ponieważ wraz z cenami wynajmu zmalały moje domowe rachunki. Jak mówiłem, pracuję w farmacji, więc mój sektor trzyma się dobrze i będzie się tak trzymał, dopóki ludzie będą łykali aspirynę.

Jak Polak ci nie zaszkodził, to już ci pomógł?

WP: Janusz Głowacki pisał o żelaznej zasadzie Polaka na emigracji: gdy masz problemy, w żadnym wypadku nie mów o tym rodakowi, bo będzie jeszcze gorzej. Ty cytujesz znane powiedzenie: jak Polak ci nie zaszkodził, to już ci pomógł. Czy poznałeś Polaków lub cudzoziemców, którzy Ci pomogli, na których możesz dziś polegać?

- Pan kolega Głowacki miał świętą rację i daj mu Boziu zdrowie. Niestety, można skutecznie zniechęcić się do rodaków, chociaż ja sam zapieram się rękoma i nogami przed takim szufladkowaniem. Ludzie w Polsce próbują zadeptać się nawzajem, ale tutaj to przechodzi wszelkie normy, bo tutaj gra toczy się o przetrwanie. Stąd już nie ma odwrotu. Toteż na mieście słyszy się takie historie, że włos się jeży, chociaż ja bez włosów. Historyjka z „Przebiegum Życiae” o polskich dresiarzach, którzy ukradli rodakowi komórkę z ręki na środku ulicy, a potem błysnęli kosami i kazali sobie za nią zapłacić, zdarzyła się naprawdę i takie rzeczy dzieją się tu nieznośnie często. Sam notorycznie spotykam w Irlandii takich Polaków, przy których wstyd odezwać się po polsku, i dzięki którym Polska jest dla wielu miejscowych kompletnym pośmiewiskiem. W kółko słyszy się w wiadomościach, jak Polak zabił Polaka podczas libacji alkoholowej i nie wiadomo czy płakać, czy się śmiać.

Z drugiej strony znam wielu wartościowych ludzi, którzy po prostu chcą tu normalnie żyć. Wielu stara się zdementować stereotyp „k…a-Polaka” i pokazać, że z tego pokręconego kraju przyjechali też w te strony zupełnie normalni ludzie, których bezmyślnie wrzuca się do jednego worka z hołotą. Poznałem tu takich Polaków, których cenię i z którymi utrzymuję kontakt. Na przykład Polonia w Cork jest doskonale zorganizowana i uważam, że świetnie promuje Polskę.

A cudzoziemcy to akurat też jest temat mi bliski, ponieważ firma, w której pracuję, ma międzynarodowy przekrój. Mam w związku z tym dosyć nietypowe grono znajomych, bo składające się na przykład z Amerykanina i przybysza z Południowej Afryki, a także oczywiście kilkorga Irlandczyków. W ogóle przypuszczam, że w Irlandii można spotkać ludzi z każdego zakątka globu. To dzisiaj bardzo wielokulturowy kraj.

Jakie masz plany pisarskie? Mam nadzieję, że nadal będziesz wciskał pedał gazu i jechał równie brawurowo i niepoprawnie politycznie jak w „Pokalaniu” czy „Przebiegum Życiae”.

- Zapytałeś w dobrą godzinę, bo pracuję nad kolejną powieścią, staram się spędzać nad nią wszystkie wolne chwile, których nie mam dużo. Książka jest absolutną fikcją i nie zahacza w żadnym sensie o moje osobiste doświadczenia. W obu poprzednich rozliczyłem się kolejno z młodością i emigracją. Teraz już nie mam się z czym rozliczać, ani nie mam takiej ochoty, więc w kolejnej książce daję sobie popalić. Póki co jestem zadowolony z efektu. Zdarza mi się zarykiwać od śmiechu, kiedy piszę, a kiedy indziej popadać w zadumę i myślę, że to jest to, czego spodziewam się po swoim pisarstwie. Mam też nadzieję, że trafię do czytelników, którzy spodziewają się tego samego i tych właśnie ludzi serdecznie pozdrawiam, machając do nich z Dublina, w którym kończy się coroczne tradycyjne święto państwowe, czyli Halloween. Zdrówka życzę, oby wam się!

Rozmawiał Adam Przegaliński, Wirtualna Polska

Piotr Czerwiński (ur. 1972) - dziennikarz, publicysta, autor powieści "Pokalanie" i "Przebiegum Życiae" (Wyd. Świat Książki).

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)