Wybory w USA. Czy Gary Johnson i Jill Stein namieszają w wyścigu do Białego Domu?
• Oprócz Trumpa i Clinton w wyborach startuje wielu innych kandydatów
• Największym poparciem cieszą się libertarianin Gary Johnson i przedstawicielka Zielonych Jill Stein
• Choć ich elektorat jest stosunkowo niewielki, mogą podebrać dwójce głównych kandydatów głosy kluczowe dla zwycięstwa
• W kampanii wyborczej Johnson zaliczył kilka kompromitujących wpadek
• Z kolei program Stein zawiera kompletnie oderwane od rzeczywistości postulaty
04.11.2016 | aktual.: 04.11.2016 18:58
Ameryka i świat emocjonują się pojedynkiem Hillary Clinton i Donalda Trumpa, ale nie są to jedyni kandydaci ubiegający się o fotel prezydenta USA. Pięciu kolejnych pretendentów do Białego Domu zarejestrowało swoją kandydaturę w co najmniej 10 stanach. Ale w całym kraju są ich dziesiątki. Niektórzy występują na kartach wyborczych tylko w jednym stanie, choć w wielu innych rejonach USA wyborcy mogą oficjalnie dopisać ich imię i nazwisko, oddając na nich ważny głos.
Tak naprawdę z tej całej grupy, często bardzo egzotycznych kandydatów, tylko dwoje w skali całego kraju może liczyć na zauważalne poparcie. To przedstawiciel Partii Libertariańskiej Gary Johnson i kandydatka Partii Zielonych Jill Stein. Według ostatnich uśrednionych sondaży pierwszy może liczyć na ok. 5 proc. głosów, natomiast Stein - na 2-4 proc. Wydaje się, że to niewiele, ale właśnie te głosy mogą okazać się kluczowe dla Clinton i Trumpa w ich wyścigu do Białego Domu.
Historia zna takie przypadki, wystarczy przypomnieć wybory z 2000 roku, w których George W. Bush pokonał Ala Gore'a. O zwycięstwie kandydata republikanów zdecydował wynik starcia na Florydzie, gdzie po kontrowersyjnym liczeniu głosów Bush wyprzedził rywala ledwie o 537 głosów. Wydarzenia mogłyby jednak przybrać zupełnie inny obrót, gdyby na Florydzie nie startował kandydat Partii Zielonych Ralph Nader, który zdobył prawie 100 tys. głosów, podbierając Gore'owi potencjalnych wyborców.
"Co to jest Aleppo?"
Z wymienionej dwójki kandydatów reprezentujących "trzecią partię", jak określa się w USA ugrupowania inne niż dwie dominujące siły polityczne, Gary Johnson jest bardziej rozpoznawalny, bowiem przez osiem lat piastował urząd gubernatora Nowego Meksyku. Było to jeszcze w czasach, gdy reprezentował barwy Partii Republikańskiej. Jednak w 2011 r. porzucił szeregi republikanów na rzecz Partii Libertariańskiej. Z jej ramienia, bez powodzenia, startował w wyborach prezydenckich już przed czterema laty.
Jednak w tej kampanii Johnson zasłynął głownie z kompromitujących gaf, wykazujących jego ignorancję w sprawach międzynarodowych, ale również w polityce wewnętrznej. W jednym z telewizyjnych wywiadów nie potrafił wymienić z nazwiska żadnego światowego przywódcy. Podczas innego występu w studiu, zapytany przez dziennikarza, jak rozwiązałby trudną sytuację oblężonego Aleppo, wypalił z całkowitą powagą: "A co to jest Aleppo?". Kolejnym razem w rozmowie z brytyjskim "Guardianem" nie potrafił w klarowny sposób przedstawić konsekwencji proponowanej przez niego reformy podatkowej, usprawiedliwiając się, że Kongres i tak nigdy by się na nią nie zgodził.
Bo to właśnie wielka zmiana w podatkach jest sztandarowym postulatem Johnsona. Jak na prawdziwego libertarianina przystało, opowiada się za likwidacją wszystkich urzędowych danin, które chce zastąpić jednym federalnym podatkiem konsumpcyjnym, przy jednoczesnej radykalnej redukcji wydatków budżetowych i ograniczenia funkcji państwa do minimum. Ale też opowiada się za legalizacją marihuany i małżeństw jednopłciowych. Poza tym uważa, że USA powinny znacznie powściągnąć swoje zaangażowanie na arenie międzynarodowej, skłaniając się ku izolacjonizmowi.
Nierealne pomysły
Dla kandydatki Zielonych Jill Stein to również nie są pierwsze wybory prezydenckie. Z wykształcenia internistka, przez 25 lat była praktykującym lekarzem, a wolny czas poświęcała na walkę o ochronę środowiska. Jednak biorąc pod uwagę jej wykształcenie, dziwić mogą głoszone przez nią antyszczepionkowe poglądy, co przykuło uwagę mediów. Zresztą podobnie kontrowersyjnych, antynaukowych haseł w jej agendzie jest więcej.
Przykładowo Stein wyrażała zaniepokojenie negatywnym wpływem bezprzewodowego internetu na zdrowie dzieci, choć Światowa Organizacja Zdrowia już dawno obaliła rzekome zagrożenia z tym związane. Wątpliwości budzi też jej sceptycyzm wobec żywności genetycznie modyfikowanej, na której uprawę chciałaby wprowadzić moratorium, mimo że nie ma żadnych wiarygodnych badań wskazujących na szkodliwość GMO dla ludzi.
Jednak największe kontrowersje wywołała flagowa propozycja Stein, która chce, by państwo spłaciło wszystkie studenckie długi. Ameryka rzeczywiście ma z tym duży problem, bo w całym kraju są dziesiątki milionów młodych ludzi, którzy zaciągnęli pożyczkę, często na wiele lat, na sfinansowanie studiów, a teraz mają problemy z ich spłatą, niejednokrotnie wpadając w spiralę zadłużenia. Dziś sumaryczna wartość studenckich pożyczek szacowana jest na 1,3 biliona dolarów i ta liczba rośnie z każdym rokiem.
Szkopuł w tym, że kandydatka Zielonych, by rozwiązać ten problem, sięga po pomysły rodem z dawnego programu Andrzej Leppera i jego Samoobrony. Chce, by Rezerwa Federalna (Fed), czyli bank centralny USA, "wydrukował" pieniądze na pokrycie studenckich długów w ramach mechanizmu nazywanego luzowaniem ilościowym (ang. quantitative easing, QE).
Fed sięgnął po to niekonwencjonalne narzędzie, by rozruszać amerykańską gospodarkę po ostatnim kryzysie finansowym. W dużym uproszczeniu luzowanie ilościowe polega na zwiększeniu podaży pieniądza w obiegu, co ma pobudzać inwestycje i akcję kredytową. Ale nie stanowi umorzenia bankowych długów, lecz jest skupowaniem od nich obligacji i aktywów, by dać im potrzebną gotówkę.
Ekonomiści są podzieleni w ocenie QE, ale większość z nich nie zostawiła na planie Stein suchej nitki. Kandydatka Zielonych albo nie rozumie do końca działania tego mechanizmu, albo w pełni świadomie składa obietnice bez pokrycia, zapominając przy tym, że prezydent USA formalnie nie ma wpływu na bieżącą politykę Rezerwy Federalnej.
Oprócz tego Stein ma w swoim programie inne propozycje, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością - jak obcięcie o połowę budżetu Pentagonu i zamknięcie wszystkich kilkuset zamorskich baz wojskowych. Albo przestawienie całej gospodarki USA do 2030 r. na wyłącznie odnawialne źródła energii.
Namieszają w wyborach?
Zarówno Johnson, jak i Stein mają praktycznie zerowe szanse na wygranie wyścigu do Białego Domu. Ale mogą w nim poważnie namieszać, podbierając głosy wiodącym kandydatom. Specyfika amerykańskich wyborów wygląda tak, że zwycięzca w poszczególnych stanach bierze wszystko (poza dwoma wyjątkami - Maine i Nebraska). Nie jest więc ważne, czy wygra przewagą 100 tysięcy głosów czy zaledwie 100.
Sondaże są niejednoznaczne, bo jedne pokazują, że więcej głosów na rzecz kandydatów "trzeciej partii" stracić może Trump, inne - że Clinton. Wychodzi więc na to, że ryzyko dla obojga pretendentów jest podobne. Wiele będzie zależeć od geografii wyborczej i tego, jak rozłożą się głosy w poszczególnych stanach.
Według badania Gallupa z końca września niemal 60 proc. Amerykanów widzi potrzebę zaistnienia trzeciego poważnego ugrupowania politycznego na krajowej scenie politycznej. Niemniej notowania zarówno Johnsona, jak i Stein pozostają mizerne. Wydaje się, że jest to pokłosie tego, że ich programy znajdują się zbyt daleko na prawo lub lewo od politycznego centrum.