ŚwiatWybory prezydenckie w USA - zdecydować może nawet niewielka liczba głosów

Wybory prezydenckie w USA - zdecydować może nawet niewielka liczba głosów

Kilka razy w historii wyborów prezydenckich w USA bywało tak, że o tym kto zostanie kolejnym prezydentem największego mocarstwa na świecie decydowała niewielka liczba głosów. Raz powodem była wyrównana walka pomiędzy kandydatami, innym razem wynikało to z systemu wyborczego.

Wybory prezydenckie w USA - zdecydować może nawet niewielka liczba głosów
Źródło zdjęć: © PAP/EPA

Najgłośniejsza ostatnio kontrowersja prezydencka miała miejsce dwanaście lat temu, kiedy to o prezydenturę ubiegał się demokrata Al Gore oraz republikanin George W. Bush. Na ogłoszenie wyników wyborów – kto został czterdziestym trzecim prezydentem USA – cały świat czekał aż 36 dni. Wszystko oczywiście za sprawą nieco skomplikowanego, przynajmniej dla nas głosujących w wyborach bezpośrednich, systemu wyborczego, w którym najpierw obywatele USA głosują na elektorów, a dopiero potem elektorzy na konkretnego kandydata. Każdy stan ma w 538-osobowym Kolegium Elektorskim tyle głosów, ilu posiada senatorów i kongresmenów w Kongresie – najwięcej głosów mają więc stany największe, kandydat wygrywający w danym stanie dostaje automatycznie głosy elektorów oddane na przegranego. W tak skonstruowanym systemie wyborczym zdarzają się więc sytuacje, kiedy to kandydat wygrywa wybory w pierwszym powszechnym etapie (zdobywa większość głosów wśród obywateli USA), ale przegrywa w etapie elektorskim, tym samym nie zostając
wybranym na prezydenta.

7 listopada 2000 roku w wyborach prezydenckich zmierzyli się ze sobą Al Gore i George W. Bush. Walka była wyjątkowo wyrównana – żaden z kandydatów nie otrzymał 270 głosów elektorskich potrzebnych do prezydenckiej nominacji. Okazało się, że na Florydzie różnice w głosach oddanych na poszczególnych kandydatów były bardzo niewielkie, dlatego też zgodnie z literą prawa musiano je przeliczyć raz jeszcze (przewaga na korzyść Busha wynosiła 537 głosów).

W powszechnym głosowaniu w całych Stanach Zjednoczonych Gore dostał więcej głosów niż Bush, uzyskując 267 głosów elektorskich, zaś Bush 246. Żaden nie miał jendak wymaganych 270. Odpowiedź na pytanie kto przejmie 25 głosów elektorskich na Florydzie miała zadecydować o wygranej. Po prawie miesiącu sporów okazało się, że różnica jest tak minimalna, że dla wyeliminowania błędów ponowne przeliczenia głosów mogą trwać w nieskończoność. O zakończeniu sporu zadecydował Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych, oznajmiając że nie ma już czasu na ponowne liczenie ponieważ elektorzy w konstytucyjnym terminie do 18 grudnia muszą w końcu oddać swoje głosy – tym samym Bush zdobył wszystkie 25 głosów elektorskich z Florydy, uzyskując w sumie 271 głosów (Gore miał ich 267). Niejako więc decyzją Sądu Najwyższego negującego potrzebę ponownego liczenia – 43 prezydentem Stanów Zjednoczonych został George W. Bush.

Kontrowersyjne pojedynki

Równie kontrowersyjne okazały się wybory z 1876 roku, w których Rutheford B. Hayes pokonał Samuela J. Tildena. Tilden zdobył 184 głosy, zaś Hayes 165. Pozostało 20 głosów elektorskich (z Karoliny Południowej, Luizjany, Florydy i z Oregonu), których przez jakiś czas nie doliczano żadnemu z kandydatów. Ostatecznie po długiej i gorzkiej politycznej potyczce uznano je za głosy dla Hayesa. Rezygnacja Tildena ze stanowiska prezydenckiego była wynikiem nieformalnej umowy, jaką zawarli Demokraci z Republikanami, zwanej Kompromisem 1877 roku. W zamian za zgodę Demokratów na Hayesa na fotelu prezydenckim, Republikanie mieli wycofać wojska federacji z Karoliny Południowej i Luizjany, formalnie kończąc Wojnę Secesyjną.

Zaciekła walka o fotel prezydencki toczyła się również podczas wyborów 1960 roku. Kandydatem Republikanów był Richard Nixon (wice prezydent), zaś Demokraci wystawili senatora Johna F. Kennedy'ego. To było starcie doświadczenia z młodością, o czym świadczyły slogany wykorzystane w kampanii. Demokraci wołali: „Aby Ameryka była wielka”, „Czas na potęgę”, „Potrafimy zrobić to lepiej”, zaś Republikanie odpowiadali: „Pokój, doświadczenie, dobrobyt” czy „Doświadczenie się liczy”. Nixon na każdym kroku podkreślał brak doświadczenia i niedojrzałość kontrkandydata. Walka pomiędzy nimi była wyrównana (różniło ich zaledwie kilkadziesiąt głosów) chociaż to Kennedy powoli zdobywał serca większości. Dużą rolę w tej kampanii odegrały cztery debaty telewizyjne odbywające się po raz pierwszy w historii amerykańskich wyborów prezydenckich. Ważna była szczególnie pierwsza, którą oglądało aż 70 mln osób. Pewny siebie i lepiej prezentujący się Kennedy, który w przeciwieństwie do Nixona zwracał się do widzów, a nie do oponenta,
wypadł w telewizji znacznie lepiej. To właśnie on ostatecznie został prezydentem USA. Otoczenie Nixona namawiało go, żeby zakwestionował niewielką różnicę głosów i sposób ich liczenia w kilku stanach. Ten jednak nie zgłosił protestu, uznając przewagę Kennedy'ego.

Jeszcze coś innego zdecydowało o niewielkiej różnicy w głosach w 1916 roku, kiedy najważniejszymi kandydatami na fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych byli Charles E. Hughes (były sędzia Sądu Najwyższego) i Woodrow Wilson (ówczesny prezydent i kandydat na kolejną elekcję). Wybory te odbywały się w cieniu toczącej się w Europie I wojny światowej, w którą tzw. zwykli Amerykanie nie chcieli się angażować. Wilson na dwa tygodnie przed wyborami deklarował: „Ten kraj nie zaangażuje się w wojnę”. Wilson zdobył o 23 głosy więcej niż Hughes i wygrał wybory. To, co mu pomogło to slogan: „He kept us out of war” (On utrzyma nas z dala od wojny). Demokraci wypowiadali się też bardziej bezpośrednio: „Lekcja jest prosta: jeśli chcesz wojny, głosuj na Hughesa! Jeśli szukasz honorowego pokoju, głosuj na Wilsona!”.

Pomimo wygranej Wilsona to przez chwilę Charles E. Hughes czuł się jak zwycięzca. Był faworytem mediów, wieczorem 7 listopada gazety się rozpisywały o jego prawdopodobnym zwycięstwie powołując się na analizy ekspertów. Jak głosi legenda Hughes położył się spać, myśląc, że jest prezydentem. Następnego dnia rano zadzwonił do niego reporter, chcąc usłyszeć jego reakcję na zwycięstwo Wilsona. Odebrał kto inny mówiąc, że prezydent jeszcze śpi. Dziennikarz powiedział tylko: „Przekaż mu jak się obudzi, że nie jest już prezydentem”.

Ciekawe zatem czy Barack Obama położy się spać z amerykańskim przekonaniem o swoim zwycięstwie? I czego się dowie, jak się obudzi? Jak przewiduje ekspert systemu politycznego USA prof. Jeremy Mayer bardzo możliwe, że – z powodu zakwestionowania wyników przez kilka stanów – republikanie i demokraci mogą stoczyć ze sobą wiele batalii sądowych, zanim w końcu poznamy nazwisko nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

* Marta Tychmanowicz specjalnie dla Wirtualnej Polski*

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (30)