Wybiórcza pamięć Europy
Nie tylko Polacy żyją historią. Portugalczycy wielbią byłego dyktatora, Francuzi rozliczają Vichy, Grecy odwołują się do Aleksandra Wielkiego. Oto kogo pamięta Europa.
09.08.2007 | aktual.: 05.09.2007 12:04
To półrocze miało być dla Portugalczyków festiwalem dumy narodowej, a tu taki pasztet – żali się profesor Pedros Oliveira z Nowego Uniwersytetu w Lizbonie. 1 lipca Portugalia przejęła przewodnictwo w Unii, a europejskie media z dnia na dzień przeszły od całkowitej ignorancji do żywiołowego zainteresowania najbardziej zachodnim państwem Europy. I od razu trafiły na skandal.
W konkursie na najpopularniejszego Portugalczyka w historii, który zorganizowała telewizja publiczna RTP, zwyciężył Antonio de Oliveira Salazar, dyktator Portugalii, który trząsł krajem przez prawie 40 lat. Wyboru dokonali widzowie, mało tego, Salazara dopisano do listy kandydatów na ich wyraźne życzenie. Dyktator, który jednocześnie kolaborował z III Rzeszą i użyczał baz aliantom, a po wojnie wysłał tysiące działaczy lewicy do obozów koncentracyjnych w Afryce, zdobył ponad 40 procent głosów – dwa razy więcej niż drugi na liście Alvaro Cunhal, przywódca komunistycznej opozycji z czasów reżimu.
Rządzący dziś socjaliści, spadkobiercy "rewolucji goździków" z 1974 roku, która położyła kres dyktaturze, najchętniej wymazaliby Salazara z historii. Ale według profesora Oliveiry telewizyjny plebiscyt, choć nie był poważnym badaniem opinii publicznej, pokazał, że ludzie inaczej niż rząd wspominają czasy dyktatury. – Urzędowe zapominanie przeszłości się nie sprawdza. Dogania nas historia – mówi Oliveira.
Historia wychodzi z zamrażarki
Portugalia nie jest wcale wyjątkiem w Europie Zachodniej. Na różne sposoby historia dogania także Hiszpanów, Francuzów, Greków i Niemców. Każdy z europejskich narodów inaczej patrzy na swoją przeszłość i inaczej radzi sobie z jej powracającym echem, ale jedno jest pewne – oglądanie się przez ramię nie jest wyłącznie polską specjalnością.
W Europie Wschodniej świadomość historyczna powraca do polityki ze zdwojoną siłą, bo przez blisko 50 lat była w niej obecna tylko wtedy, gdy odpowiadała propagandowym celom komunistycznych władz. O swojej historii dyskutują od 1989 roku nie tylko Polacy, ale także Węgrzy, Czesi, Słowacy i Litwini. Deficyt godnych bohaterów powojennych sprawia, że w naszym regionie plebiscyty popularności wygrywają postaci międzywojenne lub z odległej historii – jak choćby Karol IV w Czechach.
W Europie Zachodniej również po wojnie wygnano historię z życia publicznego, ale nie w ramach utrwalania komunizmu, tylko budowania pokoju. Upokorzona kolejną wojną i wystraszona potęgą Związku Radzieckiego część Europy postanowiła zawiesić na haku wieki narodowych uprzedzeń i wbrew historii podjąć wysiłek zjednoczenia. Sukces Unii opiera się po części na świadomym wyrzuceniu przeszłości poza nawias codziennej polityki. Co nie znaczy, że historia nie jest obecna w świadomości poszczególnych społeczeństw. Żyje w najlepsze. I powraca.
Jeszcze inną kontestację historii uprawiają narody południowej Europy, które w latach 70. obaliły dyktatury. Dla Hiszpanów, Portugalczyków i Greków demokracja opiera się nie tylko na odrzuceniu przeszłości, ale też na otoczeniu jej milczeniem. Pierwsze demokratyczne rządy musiały najczęściej odstąpić od rozliczania reżimów, a podziały w samych społeczeństwach były na tyle świeże, że debatę historyczną zamykano w imię spokoju publicznego.
Hiszpania bez hymnu
Wyparta historia najdotkliwiej dogania dziś Hiszpanów, którzy w 1977 roku uchwalili amnestię dla wszystkich członków reżimu generała Franco i zawarli narodowy pakt milczenia na temat wojny domowej i zbrodni dyktatury. El Caudillo nie wygrał wprawdzie plebiscytu na najpopularniejszego Hiszpana wszech czasów, ale po trzech dekadach powoli kończy się milczenie.
Prawicowy dziennik "El Mundo" systematycznie drukuje historyczne artykuły o bohaterach "mordowanych przez marksistowskie hordy". Lewica nie pozostaje dłużna, zwłaszcza że jej wyborcy oczekują stanowczej zmiany polityki historycznej. W 2005 roku decyzją rządzących w Madrycie socjalistów z miasta zniknął ostatni pomnik generała Franco, a rząd premiera Jose Zapatery forsuje w Kortezach "Ustawę o pamięci historycznej", która ma zrehabilitować ofiary generała i zamienić mauzoleum dyktatora w ośrodek upamiętniający jego zbrodnie. Hiszpania jest jedynym państwem w Europie, którego hymn nie ma słów. Melodia nie zmieniła się od czasów Franco, ale zaraz po jego śmierci Hiszpanie zrezygnowali z tekstu chwalącego cnoty dyktatora. W ostatnich miesiącach rozgorzała dyskusja nad nowymi słowami hymnu, a jedna z prywatnych telewizji rozpisała nawet konkurs. Najpopularniejszy tekst mówi o miłości, wolności, Europie oraz konstytucji i – co znaczące – ani razu nie pada w nim słowo Hiszpania. Ostateczną decyzję w tej sprawie
podejmą jesienią Kortezy, ale już dziś władze takich regionów jak Katalonia czy Kraj Basków grożą, że nie zaakceptują tekstu, który nie będzie podkreślać ich odrębności.
Większość Hiszpanów patrzy na bitwę o historię z dystansem, co pokazuje rezultat hiszpańskiej edycji telewizyjnego konkursu na najpopularniejszego rodaka w historii. Wygrał go król Juan Carlos, a głosujący na niego telewidzowie podkreślali zaangażowanie monarchy w pokojowe przejście od dyktatury do demokracji. Ten sygnał jeszcze nie dotarł do polityków lewicy i prawicy.
Kochają rewolucję, wypierają Vichy
Pouczającym przykładem dla Hiszpanów mogą być współcześni Francuzi, którzy potrafią być dumni jednocześnie z kilku, niekiedy sprzecznych ze sobą dokonań historycznych. Przykładem może być chciażby to, że choć cała symbolika państwa francuskiego odwołuje się do rewolucji, a świętem narodowym Francji jest rocznica zburzenia Bastylii, w departamencie Wandea obchodzi się co roku pamiątkę monarchistycznego po-wstania przeciw tejże rewolucji.
Do swojej XX-wiecznej historii Francuzi mają już zdecydowanie mniejszy dystans. Szacunek dla Charles’a de Gaulle’a jest niekwestionowany (to on wygrał konkurs na najpopularniejszego Francuza w historii), ale głównie dlatego, że dzięki generałowi Francja wyszła z twarzą z zawieruchy II wojny światowej. Przynajmniej we własnych oczach. Kolaboracja Vichy z nazistami i udział tego reżimu w Holocauście są już znacznie trudniejszym tematem, a do połowy lat 90. były wręcz narodowo-historycznym tabu.
Ale Francuzów dopada nie tylko kolaboracyjna przeszłość. Hitem francuskich ekranów był w ubiegłym roku film "Indigenes" ("Tubylcy") przedstawiający losy czterech Algierczyków walczących podczas II wojny światowej w Armii Wolnych Francuzów. Wielu widzów dopiero dzięki temu filmowi dowiedziało się, jak wiele Francja zawdzięcza 300 tysiącom afrykańskich żołnierzy i jak niewdzięczna potrafi być ich ojczyzna. Przez 60 lat rząd nie waloryzował rent wojskowych dla algierskich weteranów, dlatego jeszcze w ubiegłym roku nieliczni pozostali przy życiu żołnierze otrzymywali po kilka euro miesięcznie.
Po obejrzeniu "Tubylców" wyraźnie wzruszony Jacques Chirac zapowiedział, że osobiście przypilnuje, by weterani otrzymywali godziwe pieniądze. Chirac był też pierwszym prezydentem Francji, który oficjalnie przyjął odpowiedzialność państwa francuskiego za pomoc reżimowi Vichy w Holocauście, ściągając na Paryż falę pozwów odszkodowawczych złożonych przez potomków zamordowanych francuskich Żydów.
Francuzi szybko jednak męczą się niechlubną historią. Podczas tegorocznej kampanii prezydenckiej Nicolas Sarkozy zebrał duże brawa, gdy ogłosił, że "już dość tej ciągłej pokuty za Algierię i Vichy". Zwycięzca wyborów tak często podkreślał w kampanii dumę z bycia Francuzem, że socjalistycznej kandydatce Segolene Royal nie pozostało nic innego, jak zacząć używać wyrazu, którego od dawna nie wypowiadał żaden francuski socjalista. Chodziło o słowo "patriotyzm".
W Grecji patriotyzm odmieniają przez wszystkie przypadki nawet komuniści. Przez ostatnie półwiecze Grecy byli tak patriotyczni, że popsuli sobie kontakty ze wszystkimi sąsiadami. W żadnym innym kraju Unii polityka zagraniczna nie jest dziś tak naznaczona historią jak w Grecji. I nigdzie tak nie sięga w głąb dziejów.
Nieskrywana wrogość między Grekami i Turkami sięga czasów imperium osmańskiego. Większość greckich bohaterów narodowych to przywódcy antytureckich powstań z XIX wieku. Jeszcze kilka lat temu grecko-turecka granica w pobliżu Edirne wyglądała jak mur berliński z dodatkowymi wieżyczkami strzelniczymi.
Ostatnio zawrzało 24 marca, dzień przed rocznicą greckiego powstania przeciwko Turkom, gdy drużyny piłkarskie obu krajów miały rozegrać mecz. Do otwartej wojny między kibicami nie doszło tylko dzięki wspólnemu apelowi arcybiskupa Aten i głównego muftiego Stambułu.
Kością niezgody tych dwóch narodów jest dziś Cypr. W latach 70. Ateny twierdziły, że wyspa powinna należeć do Grecji. Dlatego rządząca w Atenach junta czarnych pułkowników w 1974 roku doprowadziła do zamachu stanu na wyspie. W odpowiedzi tureckie jednostki wylądowały na cypryjskich plażach, a Turcy mieszkający na wyspie ogłosili powstanie odrębnego państwa. Podział wyspy do dziś stanowi ogromną przeszkodę w stosunkach między Grecją a Turcją. Grecy utrzymują potężną jak na swoje możliwości armię, w której wszyscy młodzi mężczyźni bez wyjątku muszą odbyć szkolenie, ale jednocześnie zapominają, że od ponad 30 lat żyją w demokratycznym państwie także dzięki Turcji. Nieudana próba przejęcia wyspy doprowadziła do upadku junty czarnych pułkowników i wprowadzenia w Grecji demokratycznych rządów.
W porównaniu ze śmiertelnie poważnym konfliktem z Turcją greckie relacje z Macedonią wyglądają wręcz zabawnie. Oczywiście nie dla Greków. Ateny domagają się, aby ta mała republika powstała z rozpadu Jugosławii nie używała w swojej nazwie słowa "Macedonia", bo tak samo nazywa się jedna z greckich prowincji. Obywatele Grecji podkreślają, że są wyłącznymi spadkobiercami tradycji starożytnych Greków, których kolebką była właśnie Macedonia.
Z tego samego powodu grecka prasa oburzała się w zeszłym roku, gdy lotnisku w Skopie Macedończycy nadali imię Aleksandra Wielkiego. Jako jedno z niewielu państw świata Grecja do dziś nie uznaje konstytucyjnej nazwy swojego sąsiada. W trakcie konfliktu o nazwę lotniska jedna z greckich gazet alarmowała: "Chcą nam ukraść historię!".
Brytyjczycy i Niemcy najzdrowsi
Przeciwny stosunek do własnej historii mają współcześni Brytyjczycy. Genialnym zabiegiem polityki historycznej był już sam pomysł sztuczne-go stworzenia "brytyjskości", nadrzędnej wobec "angielskości", "szkockości" i "walijskości". Dziś nikt na Wyspach nie ma pretensji o to, że był okupowany, za to wszyscy są dumni ze swojej historii. Tę idyllę mącą tylko irlandzcy katolicy z Ulsteru, którzy jeszcze w latach 90. zbrojnie walczyli z brytyjską dominacją.
Ze względu na wielokulturowość imperium brytyjskiego mogłoby się wydawać, że kolonialna historia będzie dzielić Brytyjczyków podobnie jak Francuzów. Nic podobnego. Głównym wydarzeniem, które buduje brytyjską świadomość historyczną, jest wspólna walka wszystkich poddanych króla podczas II wojny światowej. Dlatego też na Wyspach konkurs na najpopularniejszego Brytyjczyka w historii wygrał Winston Churchill.
Drugą nacją Europy z uregulowanym stosunkiem do historii są Niemcy. Wbrew oskarżeniom o rewizjonizm przeciętny Niemiec doskonale zdaje sobie sprawę z odpowiedzialności swojego kraju za II wojnę światową, ma też głęboko zakorzenione poczucie winy. Nieco inaczej jest w Niemczech wschodnich, bo w dawnym NRD, podobnie jak w całym Bloku Wschodnim, lansowano tezę, że za nazizm odpowiedzialne są tylko Niemcy zachodnie.
Obecny stosunek Niemców do własnej historii to efekt 60 lat rozliczeń, które rozpoczął zaraz po wojnie pierwszy kanclerz Konrad Adenauer-. Po alianckiej denazyfikacji pod koniec rządów Adenauera rozpoczął się proces internalizacji narodowego socjalizmu – Niemcy, którzy po wojnie mówili o nazistach "oni", zaczęli mówić o nich "my". Prawdziwy przełom świadomości nastąpił dopiero wraz z buntem młodego pokolenia w 1968 roku. Młodzi złamali tabu, zaczęli odkrywać wojenną historię swoich rodzin.
Gdy 30 lat później pokolenie roku 1968 doszło do władzy w zjednoczonym już kraju, uznało, że Niemcy wystarczająco odpokutowali za zbrodnie III Rzeszy, i jako pierwsze zdjęło z niemieckiej polityki zagranicznej poczucie winy za II wojnę światową. Jednocześnie w połowie lat 90. obudziła się u Niemców nowa świadomość związana z cierpieniem niemieckich cywili podczas okupacji, które przez pół wieku pozostawało tabu wobec niewspółmiernych zbrodni hitlerowskich dokonanych na innych nacjach.
Unia łagodzi historię
Przeszłość dopada dziś Niemców nie za sprawą nieznajomości własnej historii, tylko z powodu różnic w cyklach jej przeżywania. Niemcy wyszli z założenia, że 40 lat pojednania z Francją wystarczy za dowód przemiany niemieckiej tożsamości także ich wschodnim sąsiadom.
Tak jednak nie jest, bo na poziomie międzyludzkim polsko-niemieckie pojednanie trwa znacznie krócej niż niemiecko-francuskie, a pochylanie się nad losem niemieckich cywili jest odbierane jako stawianie znaku równości między położeniem sprawców i ofiar zbrodni wojennych, czyli relatywizacja winy.
Niemcy nie chcą przyjąć tego do wiadomości i alergicznie reagują na każde wspomnienie niemieckich win. Korzysta na tym polski rząd, na przykład wypominając podczas czerwcowego szczytu Unii Europejskiej niemieckiej delegacji, że gdyby nie II wojna światowa, Polska miałaby dziś 66 milionów obywateli. W ciągu ostatnich dwóch lat historia wraca do niemieckiego życia publicznego niemal wyłącznie za sprawą Polski. Ale historyczne argumenty wcale nie wywołują w Niemczech ogólnonarodowej refleksji nad przeszłością. Częściej jest to niezrozumienie lub nawet oburzenie, bo polski rząd używa historii jak maczugi.
Kraje starej Unii już dawno odłożyły maczugi i nie wykorzystują win historycznych jako argumentów w bieżącej polityce. Nie oznacza to, że ich obywatele zapomnieli o przeszłości. Historia jest tematem gorących dyskusji, także politycznych, ale nie przysłania wspólnego celu, jakim jest przyszłość Europy.
Zniszczenia II wojny światowej i budowa Unii nauczyły Europejczyków dystansu i pokory wobec swoich narodowych historii. Nagrodą jest 60 lat pokoju w Europie – rzecz w 1945 roku niewyobrażalna. Unia złagodziła historię, ale nie stało się to kosztem narodowych tożsamości. Te wbrew obawom braci Kaczyńskich w Unii kwitną.
Łukasz Wójcik