Wszystkie dzieci Malechów
Od godz. 12 w Skrzydełku zaczynają kłapać drzwi. Dzieci w Chorzowie znają budynek na ul. Gwareckiej 2, gdzie dawniej straszył znany w mieście bar mordownia. Schodzą się ze wszystkich dzielnic. Ola, dziewczynka w polarowej spódnicy do ziemi, pilnuje sióstr. Od ulicy zawsze idzie ona, bo ma już dziewięć lat, po drugiej stronie siedmioletnia Paulina, pośrodku trzymają za rączki pięcioletnią Izę. Starsze zawsze pilnują młodszych.
30.01.2006 | aktual.: 20.02.2006 11:02
To jedyne takie miejsce na Śląsku, gdzie głodne dziecko może zjeść w dni wolne od nauki. Niewielu zdaje sobie sprawę, że jak podliczyć wakacje, ferie, weekendy i święta, wychodzi 180 dni. Grażyna i Artur Malechowie nie chcą, żeby ich podziwiać. Żadne poświęcenie.
– Któregoś dnia stwierdziliśmy: po co nam to wszystko? – mówi ładna kobieta. Przedsiębiorcy z Chorzowa od pięciu lat karmią dzieciaki, które talerz zupy znają nie z domów, tylko ze szkolnych stołówek.
W tekturowych pudełkach Malechowie zawsze trzymają dyżurne buty. Dla tych, które zimą przychodzą tu w tenisówkach.
Co dla kogo jest szczęściem?
To nawet nie był moment. Ciągle wchodziły jej w drogę. W Katowicach, Sosnowcu, Chorzowie. Jakby czuły, że do tej pani, Grażyny Malechy, można podejść i poprosić o jedzenie. Chude, szare, brudne... Żebrzące dzieci wyczują, do kogo podejść. Rok 2000, scenka sprzed KFC:
– Podchodzi do mnie chłopiec
– opowiada Grażyna. – „Co chcesz?”. „Kurczaka. Ale wolę całego. W bramie jest rodzeństwo”. „To ich przyprowadź”. Przyszło dziewięcioro, najmłodszy miał dwa lata. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak jadł. Z wybałuszonymi oczyma... Chyba wtedy zrozumiałam, że kupienie bułki to nic. Przecież mogą na mnie nie trafić, ktoś je pogoni, popchnie, zbluzga.
Ludzie, którzy nie wychylają nosa ze swoich sterylnych miejsc, mówią, że takiego świata już nie ma. „Jeśli pani znalazła głodne dzieci”, kiwał głową prezydent miasta, gdy Malechowie zakładali Skrzydełko w 2003 r. – Do dziś twierdzi, że rozbijamy rodziny, bo weekendy powinny spędzać z matką i ojcem – opowiadają. – Tylko że rodzice tych dzieci są nieświadomi, że to niedziela.
– Bo ludzie nie chcą ich widzieć – ucina kucharka, ścierając na tarce warzywa, które wyciągnęła z zupy. Tu nic się nie marnuje. Trze się po to, żeby wrzucić z powrotem, wtedy zupa jest gęstsza. Nieraz słyszy szelest w zimnym kontenerze na osiedlu. To dzieciarnia segreguje śmieci. Za złom i makulaturę kupują jedzenie albo buty. Na Śląsku iść na śmietniki to iść „na hasioki”.
Zanim Malechowie dorobili się majątku, ona uczyła chemii w szkole w Rudzie Śląskiej, on dobrze znał biznes, bo od dziecka pomagał rodzicom przy warzywniaku. W latach 90. założyli sieć ekskluzywnych sklepów spożywczych, które zaczęły przynosić duże pieniądze. Mogli inwestować, pomnażać, ale zatrzymało ich to banalne pytanie: po co nam to wszystko? – Ludzie sobie tworzą sztuczne potrzeby, obrastają w rzeczy – Grażyna próbuje wytłumaczyć się z czegoś, co przeciętny Kowalski i tak nazwie dziwactwem bogatych. – Jednym potrzeba do szczęścia telewizorów plazmowych, nam – zjeść obiad z najbiedniejszymi dziećmi z naszego miasta.
Najpierw dawali na chybił trafił, bo przychodziły instytucje i prosiły: pomóżcie. Artur, człowiek z głową do interesów, zaczął obserwować absurdy papierkowej pomocy, gdzie daje się nie wedle potrzeb, ale rozmaitych kwitów. Pięć lat temu założyli stowarzyszenie, żeby pomagać od początku do końca, bez tych urzędowych procedur, bo biedę tylko pozornie można odmierzyć, wyliczając dochód w ośrodku pomocy społecznej.
Scena z lata, gdy ufundowali dzieciom kolonie w Jeziorowicach. – Pod autokar przyszła czterdziestka dzieci z reklamówkami w ręku – opowiada Artur. – Gdy jeden maluch spóźniał się na zbiórkę, poszedłem sprawdzić, co się z nim dzieje. Ciemna sień familoka, smród, ojciec w barłogu, robił łaskę, żeby puścić syna. Musiałem z nim negocjować.
Scena ze stołówki w Jeziorowicach: 10-letnia dziewczynka odkłada kotlet i je same ziemniaki. „Nie mogę, bo w domu zostało młodsze rodzeństwo. Nie będą jedli dziś kotletów, a my zawsze tak samo”. – To taka jej odpowiedzialność – Artur już zna psychikę dorosłych dzieci. – Ona to rodzeństwo ubiera, czesze, karmi, dba o mamę i tatę, żeby się nie spalili po pijaku, a nie jedząc, czuje taką dorosłą solidarność z młodszymi. Właśnie do takich dzieci Malechowie chcą docierać. Jak tamten chłopiec... Przychodził do Skrzydełka w ciasnym garniturku po komunii i pożółkłej koszuli. Czuł, że musi założyć ten garniturek, żeby się dostosować, bo tu jest tak ładnie, nie ma obskurnych cerat, krzesła obite pluszem, jak w restauracji. Raz zawołał Artura na stronę. „Chcę się zabić. Już tej biedy nie wytrzymie”. Miał osiem lat. Po tym, jak przyszedł ojciec z awanturą: „Co mu wciskacie do głowy!”, nigdy się nie zjawił. Miał czarną czuprynę, poobcinaną kępkami, którą przeczesywał na boczek.
Jak mnie biją, to się kulę
Najpierw mama budzi Kasię do szkoły, potem zamyka za nią drzwi, potem zaczyna pić. Gdy Kasia wraca, mama już śpi po trzech nalewkach. Wczoraj przyniosła kartkę z ocenami na półrocze z III klasy gimnazjum. Dobrych stopni nie było komu pokazać. – Dobrze, że mam smak na słodkie i lubię chleb posypać cukrem – jakby dziękowała smakowi, że lubi byle co.
Dziś sobota. Kasia, dziewczynka w granatowym sweterku, wstała o 12 – akurat, żeby zdążyć do Skrzydełka na obiad. Wcześniej nie było po co wstać. Zdążyła jeszcze usłyszeć, jak kurator mówi do matki, żeby przypilnowała brata, bo to się skończy źle. Najbardziej to ma żal do matki o te pieniądze, które dostaje na jej zastrzyk. Całe 140 zł. Bo Kasia ma astmę i zastrzyk trzeba robić raz w miesiącu. Matka zwykle je przepija, potem trzeźwieje, potem zbiera i pożycza. Kasia już sama nie wie, czy lubi, jak w domu są pieniądze, czy nie. Bo jak nie ma, mama trzeźwieje i jest miła, jak są, lepiej nie wchodzić jej w drogę, bo „ciepa” w Kasię wszystkim, co ciężkie, garnkami, nożami. Matka pije w tygodniu, bo nie pracuje, tata pije w soboty i niedziele, bo w tygodniu robi w Świętochłowicach hydranty.
– Ale na tatę jestem zła – tłumaczy. – Bo jak postawi nalewkę w weekend, to robi mamie smak i potem ona pije do piątku. W weekend znów skacze do mnie z pięścią tata. Wtedy tak się skulam ramionami w sobie.
– Za co cię biją? – pytam.
– Mówią: tyś powinna dostać. Przed świętami tata robił lodówkę, musiała go zdenerwować, że do mnie rzucił tym śrubokrętem. Po tych wiśniówkach nie wiedzą, co im szumi w głowie. We wrześniu mama obiecała, że już nigdy więcej. Były moje urodziny. Wieczorem leżała pijana.
– Wstyd ci?
– Tak. Największy wstyd jest wtedy, jak mama jedzie ze mną pijana do Katowic na ten zastrzyk, że ludzie widzą mamę... Już im mówiłam, że jak mnie tykną chociaż raz, mogę ich oskarżyć, nawet mam prawo ich bić w swojej obronie. Ale boję się, że tata może mnie zabić.
Za rok, jak Kasia skończy gimnazjum, pójdzie do zawodówki na cukiernika. Tylko jedno ma marzenie, żeby mieć 18 lat i uciec daleko. Na razie najdalej była na darmowej wycieczce w Wiśle.
Do zaparowanej szyby Skrzydełka co rusz ktoś przykleja nos. Odchodzi, wraca, znów patrzy, udając, że przypadkiem. Jestem obca, a to wstyd przyjść tu, jak jest obcy. – Gdy w gazecie pojawią się zdjęcia, dzieci nabierają dystansu – mówi Artur. – Trzeba o nie walczyć, przeciągać ze śmietników na tę stronę, chodzić po ulicach i nagabywać. To nie jest tak, że przyjdą się najeść, bo im powiesz, że tu można godnie. Zresztą często ojcowie zabraniają tu chodzić. To rodzice ze Śląska, dawniej ludzie pracy, mają swój honor, który zapijają nalewkami za 3 zł. Czasem ten honor reperują im te karty klienta w hipermarketach, za które mogą kupić jakiś luksus na kredyt. Wystarczy, że mają 600 zł dochodu i dowód osobisty, dostają kartę i biorą, co chcą. Hipermarkety nie pytają, ile mają dzieci na utrzymaniu.
Książki obok mortadeli
W każdym kącie leżą stosy książek. Malechowie zbierali je w całej Polsce, bo starych, niepotrzebnych kapci dla dzieci nie chcą. Tylko z książek się wyrasta. – Ludzie jak dają za darmo, myślą, że mogą to być stare rupiecie, których już nie potrzebują. Zadzwonili z niby wielkiej fundacji, że mają stary telewizor w piwnicy, ale na chodzie. Powiedziałem: rozumiem, że go nie potrzebujecie, ale nie będę swoim dzieciom psuł oczu. Kupię im nowy.Zebrali 30 tys. książek, resztę dokupili za pieniądze z aukcji, na którą znani ludzie ofiarowali swoje prywatne. To była ciężka praca, setka telefonów, żeby dotrzeć do sławnych ludzi – do Durczoka, Szymborskiej, Jandy. Udało się nawet wyeliminować podziały polityczne, bo książki z dedykacją dali trzej prezydenci – Wałęsa, Kwaśniewski i Kaczyński. Z wszystkich książek Malechowie stworzyli kilkadziesiąt bibliotek w wiejskich świetlicach zapomnianych przez wszystkich. Jest sobota, Malechowie mogliby siedzieć w ładnym mieszkaniu w bloku (nie mają domu z ogródkiem, za te pieniądze
pobudowali Skrzydełko), ale wolą jeść smażoną mortadelę z najbiedniejszymi dzieciakami z miasta. Zawsze w weekendy jedzą to, co dzieci, a tu się nie gotuje wykwintnie, ale nie ze skąpstwa. Dzieci lubią jajko sadzone, szpinak, makaron ze śmietaną. Zawsze gdy Grażyna pyta: „Co chcecie zjeść następnym razem?”, mówią: „Kapuśniak”.
Żeby się nie wstydziły brać dokładkę, Artur prosi o nią pierwszy, tak głośno, by słyszała cała sala. Wtedy zjadają po kilka talerzy, jakby chciały najeść się na zapas. Jak Rafał, 14-latek w damskich dżinsach. Dzięki temu, że Rafał tu je, w sobotę i niedzielę bezrobotna mama, dawniej pracownica huty szkła, ugotuje tylko dla taty.
Między talerzami leżą rozrzucone książki. Grażyna kładzie je celowo. Niech choć przeczytają tytuł, podpis pod zdjęciem, może kiedyś wezmą coś do domu. Choć na to nie ma wielkiej szansy. Do dziewięciu lat można jeszcze na dziecko wpłynąć. Potem mniej. Te, które przychodzą tu w wieku 11, 12 lat, czasem nie umieją się podpisać, widać to po listach, gdzie za każdym razem wpisują swoje nazwiska. Rafał zje, ale po książkę nie sięgnie. Zresztą i tak się nie skupi. – Bo jo mom tako krótko pamięć – idzie dolać ogórkowej.
Za szybą po drugiej stronie znów kręci się kilkoro rodzeństwa od Sitków. Są tam zawsze, ale nigdy nie wchodzą. Ojciec czternastki spalił się od grzejnika, który w zimie postawił przy nogach. Sitkowie wejdą dopiero, jak wszystkie dzieci wyjdą.
Adam jest pierwszy raz. Pierwszy raz żadne nie przychodzi samo, tylko z kolegą albo rodzeństwem. Wtedy czują się pewniejsze. Gdy przychodzi nowy, Artur Malecha, duży mężczyzna, który wzbudza respekt u chłopaków, na początku nie zwraca na niego uwagi, daje czas na oswojenie. Potem zagaja rozmowę mimochodem, ich językiem. Bez wykładów, że widział któregoś z papierosem. Wykłady są nudne. Adam, 14-latek z postawioną grzywką, jest nerwowy i ruchliwy. Od pedagoga w szkole dostał karteczkę: Grażyna i Artur Malechowie zapraszają na ciepły obiad. Dalej wyliczone po imieniu pięcioro rodzeństwa. Karteczka jest jak zaproszenie do restauracji państwa Malechów, nie żadnej jadłodajni dla biednych. – Jest nas wszystkich dziewięcioro. Idzie wyżyć z zasiłku – ucina. – Jak? Jak się chce, to idzie.
– Czy siostra może zostawić ziemniaki? Jest za mała na tę porcję – pyta Ola, dziewczynka w długiej spódnicy z polaru. Pyta z szacunku dla jedzenia. Też dostały karteczkę od pani w szkole. Mówią: „Pani nas zaprosiła”. Maluchy są za małe, by wiedzieć, że jest biednie. – Maluchy nie oszukują, jak mówią, że w domu jest fajnie. Wstyd przychodzi, gdy zaczynają mieć po 10-11 lat – opowiada Grażyna. – Kupiliśmy zimowe kurtki dla gimnazjalistów. Chcieliśmy wręczyć je oficjalnie, ale żadne nie chciało. Trzeba było wieczorem, ukradkiem... Pięć lat inwestują w dzieciaki własne pieniądze. Nigdy nie dostali od miasta dotacji. Miasto mówi: Malechowie są bogaci. Gdy uruchomili Skrzydełko, założyli, że pięć dni w tygodniu będzie tu tania restauracja, a obok salka dla dzieci, które jadłyby z zysków. Ale w Polsce żaden lokal nie ma prawa się utrzymać bez alkoholu. Zrezygnowali, żeby te dzieci nie patrzyły tu na pijaków jak w domach. Słyszą od czasu do czasu, że na tym kręcą niezły interesik. Wtedy Artur myśli: komuś, kto sam
nie da, do głowy nie przyjdzie, że inny może dać.
Jest nas doma trzy synki
Jakub, wolontariusz, układa książki na regale. Na dole bajki dla dzieci, najwyżej – dla starszych, zielona encyklopedia Guttenberga. Choć mało które sięgnie, bo głodne dzieci nie rosną. Jak Seba – ma 14 lat, wygląda na dziewięć. Seba, jak zawsze w sobotę rano, najpierw na parkingu pod blokiem odgarniał śnieg, żeby auta mogły wjechać. – Słaby zarobek, bo tylko na 50 miejsc, ale i tak muszech trocha ćwiczyć, żeby mięśnia wyrobić – jakby chciał wytłumaczyć, że to nie bieda, tylko taka siłownia. Nawet nie na te obiady przychodzi: – Doma co mam robić? Tu se wolę posiedzieć, niż słuchać sąsiada, co pije cały dzień i ryczy. Takich niektóre mają ojców – Seba im nie zazdrości. W szkole to nawet takim swój obiad umie oddać, bo nie lubi patrzeć, jak głodny patrzy, że on je. Dziś jeden facet na parkingu „ciepnął” Sebą o śnieg, Seba otrzepał się i poszedł. Bezpańskie dzieci nie płaczą.
– Rok my tu chodzim – najmłodszy brat Seby, 10-letni Denis, też zagaja po śląsku. – Kolega powiedział, że jest jedzenie, i my przyszli. Tylko nasz najstarszy brat się wstydził – patrzy na Damiana. – Bo tu za dużo kumpli. Jest nas doma trzy synki. Tata w prywatnym zakładzie papę kładzie na dachu za 600 zł, mama siedzi i patrzy na filmy. Ubrania dostajemy po rodzinie, bo ciocie mają starszych synków, co wyrośli, po co to wyciepać? – mówi z tym samym dorosłym zrozumieniem.
Ale do książek tego zrozumienia nie mają. Seba siedzi drugi rok w piątej klasie. – Miałem za mocny poziom i nie dało rady, a matka nie miała na książki, bo ojcu trzy miesiące nie płacili – tłumaczy. Denis niby miał książki odbite na ksero, ale też siedzi drugi rok. Bardziej niż czytać umieją liczyć, gdzie i ile można zarobić. Z tego powodu szczytem ambicji Seby jest zostać kierowcą tira albo jeździć na śmieciarce i czyścić hasioki, bo na hasiokach dużo można znaleźć. Ludzie wyrzucają dobry surowiec.
Chłopaki wycierają usta mankietem i lecą na następny parking. Dziś zarobili 10 zł, wczoraj 6. – Musza odłożyć na karta do telefonu. Jak my będziemy we Wiśle we ferie, kto będzie dzwonił? Mama? Mama się nie wypłaci – Seba wie, że matka nie zadzwoni. Wieczorem może przejedzie się do marketu, bo tam kursuje darmowy autobus.
Adam, ten ruchliwy chłopak, który jest pierwszy raz, znieruchomiał nad książką o śnie zimowym zwierząt. Krótka rozmowa z Arturem, ten coś mu włożył do ręki i okazało się, że strzał w dziesiątkę. Chłopak lubi zwierzęta. – Ale sam tego nie zrobię, dlatego na górze robimy salkę socjoterapeutyczną. Z nimi trzeba rozmawiać.
Kasia wraca do domu. To ten żółty blok, o którym dyrektor spółdzielni mieszkaniowej powiedział mamie, że muszą się przeprowadzić do domu o niższym standardzie, wtedy będą mniej płacić. – Bo tu mamy za wysoki: dwa pokoje, kuchnia, łazienka i kaloryfery panelowe – wylicza.
Arek, chłopak w dresach z lumpeksu, ściąga kurtkę z wieszaka młodszemu bratu. Też dostali karteczkę. – Bo czasami mamie nie chce się ugotować. Ma bardzo ciężką robotę – Arek rozumie, że jest zmęczona po pracy. Zaraz poleci pomóc mamie, która zarabia, odgarniając śnieg na ulicach. Tak, czasem mu wstyd, że ludzie sobie idą, a on odgarnia im ten śnieg spod nóg. – Wtedy sobie tłumaczę: oni tego nie robią, to ja to robię. Bo ja bynajmniej chcę, żeby mama miała więcej pieniędzy.
Sitkowie wchodzą, jak już nie ma nikogo.
Edyta Gietka
Na Malechów w domu czeka jeszcze papierkowa robota, kwity, listy do sponsorów. Dobrze, że Grażyna wyzdrowiała z ospy. Tu często choroby łapie się od dzieci. – Co robię dla siebie? – niby proste pytanie, ale Grażyna się zastanawia. – Dla siebie uczę się francuskiego. Niedziela rano. Dzieciaki lecą najpierw do kuchni: „Podgrzeje pani te ziemniaczki z wczoraj?!”. O pierwszej znów jedzą. A raz do roku dla najbiedniejszych dzieci z Chorzowa gotują w Skrzydełku sami mistrzowie świata. Podają dania w kelnerskich strojach, stojąc z tyłu, tak jak na filmach.
Stowarzyszenie Grażyny Malecha
„Dodaj Dzieciom Skrzydeł”
ul. 75 Pułku Piechoty, 41-500 Chorzów
Bank Śląski O/Chorzów 96105012431000002263661429