PolskaWspomnienia z Auschwitz: ludzie czynili zło ze strachu

Wspomnienia z Auschwitz: ludzie czynili zło ze strachu

"Olbrzymi, kwadratowy komin z czerwonych cegieł, zwężający się ku górze. Zdziwiły mnie wielkie jęzory ognia strzelające w niebo spomiędzy odgromników... Zastanawiałem się jaka piekielna kuchnia potrzebuje takiego ognia... Łagodny wiatr zwiewał dym w moim kierunku. Mój nos, a później gardło, wypełnił obrzydliwy swąd palonego ciała i włosów" - napisał po latach Miklos Nyiszli, węgierski Żyd pełniący funkcję patologa pod nadzorem Josefa Mengele.

27.01.2005 | aktual.: 27.01.2005 15:56

Obraz

"Nie mogę zapomnieć pierwszej w 1943 r. Gwiazdki w Oświęcimiu - w naszym baraku znajdowało się aż 400 trupów. Te stosy wywoływały ogromny wstrząs, to były przerażające, straszne widoki. Zgłosiłam się do pracy w obozowym szpitalu. Z jednej strony było to ratunkiem od ciężkiej pracy (nie musiłam stać po szyję w wodzie)
, ale szalejące epidemie narażały na wszystkie choroby; straszną pęcherzycę, biegunkę, gruźlicę, świerzb, no i tyfus.

Gdy myślę o tych czasach, o tym, co w tych nieludzkich warunkach pozwalało zachować godność, to była przede wszystkim przyjaźń. Gdy przyjeżdżały nowe transporty, gdy się siedziało razem w celi - jeden drugiego podtrzymywał, ten upadał - tamten mu pomagał. A także - wiara. Przyjmowano ją w sposób niezwykle głęboki, modlono się bardzo. I wówczas czuło się, że w tym morzu zła są ogniska dobra, a tam, wszędzie, gdzie ktoś robił dobrze, tam według mnie był Bóg. To, co się tam działo, zbliżało i oddalało od siebie ludzi, np. pamiętam piękną dziewczynę, która była blokową strasznie bijącą więźniów. Widocznie robiła to ze strachu przed śmiercią. Pewnie jej powiedziano: 'Jeżeli będziesz to robić, przeżyjesz. Ludzie czynili zło ze strachu'".

Alina Przerwa-Tetmajer ("Podkowiański Magazyn Kulturalny", numer 38/2002)

"Kiedy przyjechałam do Brzezinki, zaprowadzono nas do bloku nr 15, gdzie przebywało około 1000 kobiet. Pierwszy mój apel trwał bardzo długo. Zapytałam, dlaczego. Powiedzieli mi, że kogoś brak. Rzeczywiście, znaleziono chorą Polkę (nawet nie wiedziała, gdzie jest) i esesman Anton Tauber zakopał ją nogami na śmierć. Zapytałam, jak nazywa się ten przestępca. 'Co ciebie to obchodzi' - usłyszałam. 'Może kiedyś - mówię - jak przeżyję, powiem, że taki kryminalista zabijał ludzi'. Tam stały różne osoby, a wśród nich młoda dziewczyna, która odezwała się do mnie: 'Ty jesteś z ostatniego transportu?' Usłyszałam, jak ona dziwnie mówi po polsku. Zapytałam: 'Ty jesteś z Polski?' 'Tak, urodziłam się w Polsce' - odparła. To była Mala. Powiedziała: 'Ja bym ci chętnie pomogła, ale opiekuję się już grupą z Belgii'. 'Ja sobie sama poradzę' - odpowiedziałam. Jeszcze nie rozumiałam, gdzie jestem. Mala zobaczyła mnie po kilku miesiącach i mówi: 'Jakoś sobie nie poradziłaś?' Wyglądałam strasznie, traciłam na wadze z dnia na
dzień.'"

Maryla Michałowska, rozmowę przeprowadziły Anna Kazimierowicz i Anna Fogler 3 kwietnia 2000 roku w Brukseli. Tekst pochodzi ze strony Europa wg Auschwitz.

"Tatuowali nas w 1943 roku, gdy zaczęły się nasilać ucieczki z obozu. Wtedy Mala podeszła do mnie i powiedziała: 'Wiesz co, ja tobie wytatuuję numerek taki maleńki, żeby był nieznaczny, bo po co ci taki ogromny numer'. I mówi: 'Jak cię będzie boleć, to powiedz'. I wytatuowała mi ten numerek. Drugi raz spotkałam ją w roli tłumacza. Zostałam wtedy wezwana do komendantki. Stałam na bramie cały dzień. Od rana po pierwszym apelu do wieczornego apelu, kiedy mnie wreszcie przesłuchano. Komendantka zapytała, czy znam niemiecki. Odpowiedziałam - nie. A Mala stała przy mnie, więc komendantka mówi: 'No to, Mala, będziesz tłumaczem'. Pierwsze pytanie, które usłyszałam, brzmiało: 'Czy ty chcesz żyć?' Ja mówię: 'Chcę żyć'. 'A ile masz lat?' Mówię: 'Skończyłam dwadzieścia'. Na to ona: 'No widzisz, jak chcesz żyć, to musisz być posłuszna i to, co my damy, trzeba zjadać, a nie wolno tu nic ruszać'. Zaczęłam się tłumaczyć: 'Przecież ja tu nic nie ruszyłam'. W końcu przyznałam się, że tylko wzięłam dla siebie kawałek kiełbasy.
I padły słowa: SK - Karna Kompania. Mala wyszła ze mną i pogłaskała mnie po twarzy. 'Nie martw się, nic się nie bój, komu życie przeznaczone, ten będzie żył, a komu nie, to widzisz przecież - nie powinna być tu dla nas dziwna jakaś śmierć'".

Maria Kulka, fragment z filmu Jacka Bławuta „Tödliche Romanze”. Tekst pochodzi ze strony Europa wg Auschwitz.

"Za ucieczkę jednego kolegi, nazwiska nie pamiętam, usunięto mnie z młyna i przydzielono do pracy w Aussenkommando Landwirtschaft. Komando liczyło ponad 400 więźniów, z tym że więźniowie pracowali podzieleni na grupy. Ja dostałem się do komanda kosiarzy, które liczyło około 60 więźniów. Funkcję kapo pełnił Herman, nazwiska jego nie pamiętam. Esesmani stale się wymieniali. Kosiliśmy trawę na całym terenie należącym do obozu tj.: od wioski Babice po Harmęże i Budy. Praca była sezonowa. Pewnego razu przechodziliśmy do pracy obok krematorium. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy na dziedzińcu krematorium olbrzymi stos ciał ludzkich przygotowany do spalenia. Mogło ich być około 5 tysięcy. Innym razem, gdy z kosami na ramionach szliśmy po wąskiej szkarpie, najechał koniem na nas esesman. Czterech więźniów spadło w dół, a jeden z kolegów Franczak z Nasiechowic (powiat Mielec) upadł na kosę przecinając sobie klatkę piersiową. Widok, jaki przedstawiał leżący we krwi więzień, skonsternował esesmana, bo kazał nam odnieść
Franczaka do szpitala. Po ukończeniu prac związanych z koszeniem pracowałem w warsztacie naprawczym Landwirtschaftu. Reperowaliśmy wszystko od rowerów do maszyn rolniczych włącznie. Zajmowaliśmy jeden barak znajdujący się przy ulicy Topolowej. Najlepiej wychodziliśmy na naprawie rowerów esesmanów, ponieważ otrzymywaliśmy od nich za pracę papierosy. Z magazynu części technicznych organizowaliśmy części zamienne do rowerów i motocykli i wymienialiśmy je za jedzenie, ratując się w ten sposób przed głodem. Po pięciu miesiącach pracy przerzucono mnie z warsztatów naprawczych do magazynu zbożowego, znajdującego się na rampie kolejowej, w jednym z budynków Monopolu Tytoniowego".

Jerzy Bielecki, numer obozowy 243. Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau Oświadczenia, t.46,s.129-130. Tekst pochodzi ze strony Europa wg Auschwitz.

"Należeliśmy do najcięższej tzw. Sondergrupy, która liczyła szesnaście osób. Każdego rana, gdy Sondergrupa szła po narzędzia dostawaliśmy po pięć kijów, abyśmy nie zapomnieli, gdzie jesteśmy. Znajdowałem się w okropnym stanie, gnił mi już pośladek. Akurat wtedy przyjechał do Buny Otto Küssel. Zapytał, jak mi idzie, opowiedziałem mu więc o wszystkim. Nadszedł w tym momencie nowy obercapo , następca Bonitza, Bolesław Pressen. Kussel uderzył go trzy razy w twarz. Od tego momentu Pressen już mnie nie bił".

Kazimierz Sawicki, numer obozowy 8046. Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau Oświadczenia, t.72, s.98-99. Tekst pochodzi ze strony Europa wg Auschwitz.

Kazimierz Kozłowski, elegancki pan, mówi wolno. Jakby bał się słuchać samego siebie. Dziś. Ale wtedy ta rozmowa o niebie chłopcu imponowała. Jak wtajemniczenie w świat dorosłych. Nawet to ostrzeżenie, że dla Niemców nie ma tu dzieci, bo wszystkich traktują równo. Był tylko jeden kilkuletni problem. Tuż przed Oświęcimiem Kazio miał operację wyrostka. Wyspowiadał się, ale nie zdążył przyjąć komunii świętej. Dręczyło go, co niebo powie na taką zaległość. Zanim ojca wywieźli do Dachau, wielu rzeczy zdążył nauczyć 11-latka w pasiastych spodniach przewiązanych prawie pod szyją. Na przykład że chleb trzeba gryźć długo. Tak długo, aż rozpuści się w ślinie. Pod koniec sierpnia 1944 r. tata zawiódł. Kazik nigdy więcej już go nie zobaczył.

Powoli stawał się „prawdziwym” więźniem. Zagospodarowanym. Razem z grupą chłopców został zatrudniony przy toczeniu pojazdów, zwanych rollwagen, które woziły sterty rzeczy z magazynu na rampę. Już znał ordynarne piosenki. Trzymał się ze Stasiem Plewką. Zawsze łączyli się po dwóch. W styczniu 1945 r., gdy Niemcy zaczynali zacierać po sobie ślady, Kazik szedł w marszu śmierci, pchając rollwagen po trupach. Mroźna zima. Gdy wózek podskakiwał wyżej, odgadywał, że to nie mógł być transport przed nim, ale „twardy”, czyli wcześniejszy, skoro trup zamarzł na kamień. Wyzwolenie zastało go w Mauthausen. Już był „muzułmaninem”. Potem Regensburg. Po dzieci przyjeżdżali rodzice. Po niego nie. Starszy pan każe wyłączyć dyktafon. Płacze.

Kazio, numer 191469, Przegląd nr 4 (265)

Na ostatniej kartce napisała: „Opuściłam Oświęcim fizycznie 60 lat temu. Psychicznie tkwię w nim nadal. Mojemu synowi Pawłowi i jego dzieciom, a moim wnukom, wspomnienia te poświęcam”. Ta rozmowa dla starszej pani to jak rozebrać się do naga. Trudna. Pani Elżbieta, niespełna 10-letnia dziewczynka z Auschwitz, pamięta detale, nie nastrój. Pamięć poziomu jej ówczesnej wyobraźni to na przykład śliczne spódnicospodnie Niemek. I perfumy, które przetrwały w lisie mamy. Gdy szli na rampę, otuliła nim Elżunię przed odorem z komina. Inny dziecięcy kadr: Ela z bratem nie mogą się nadziwić, że w piętrzącej się stercie walizek są same nożyczki. Skąd tyle nożyczek w jednym miejscu? Zajrzeli też do bloku wypchanego damską bielizną. Ktoś powiedział: „Dzieci, tu nie można wchodzić”. Jeszcze wtedy Elżunia była spokojna. Miała matkę – gwarancję bezpieczeństwa.

Łaźnia. Najbardziej niezrozumiała lekcja dla dziecka. Nie mogła się pogodzić z koniecznością publicznego obnażenia. I nigdy wcześniej nie widziała nagiej matki. Jej matka. Jej świętość. Starała się nie patrzeć poniżej twarzy. Łaźnia to też pierwsza lekcja fizjologii. Tu Elżunia zobaczyła dorosłe procesy w ciele kobiety i tyle brzydoty starego, zdeformowanego otyłością ciała. Budziły zdziwienie, zainteresowanie i współczucie.

Warkocze. Wtedy przestała wierzyć w sprawiedliwość. Dostała histerii. W końcu Niemiec się zgodził: można nie obcinać. Pani Elżbieta jest mu za to wdzięczna do dziś. Przez te warkocze zrozumiała, że matka przestała być opoką. Elżunia szybko zdała sobie sprawę, że ona, matka, jest właściwie zagrożeniem, skoro niebezpiecznie było wykraść się do jej baraku, by choć na chwilę siąść na kolanach i poskarżyć się, że boli brzuch, że... Co powiedzą, jak zobaczą, że nie ma Eli na pryczy? Jej poczuciem bezpieczeństwa już był blok z 500 osieroconymi dziećmi. Apel. Ona dopiero po czwartej klasie, a tu, w sierpniu, w wakacje, trzeba zapamiętać taaaki numer. Skupiała się, żeby nie przegapić – 85536. Może przez ten numer wyrwana do odpowiedzi w szkole z emocji nie słyszała pytania. Nie mogła też czytać na głos i mówić przy klasie.

Elżunia, numer 85536, Przegląd nr 4 (265)

Nigdy nie biorę udziału w obchodach. Nie pojadę do Oświęcimia. Byłem tam po wyjściu z obozu jeden, jedyny raz. Więcej nie byłbym w stanie. Są ludzie, którzy potrafią po obozie chodzić i pokazywać – to mój barak, tędy mnie pędzono, tam odbywały się egzekucje. Ja nie potrafię. Nie chcę oglądać tych miejsc, bo w mojej wyobraźni one się natychmiast zaludniają. W czasie, gdy byłem w obozie, musiałem obserwować dziesięć egzekucji. Nie chcę już do tego wracać. To zbyt bolesne. Ale ludzie, którzy obozy znają tylko z książek powinni je zobaczyć, żeby pamiętać, że wszystko to zostało stworzone przez człowieka. O tym, że niemal z każdego, oczywiście w pewnych warunkach, można przez wychowanie i propagandę wydobyć bestię. Przecież ci, którzy wstępowali do SS to byli zwyczajni ludzie – ojcowie, synowie, sąsiedzi. A jednak masowa zagłada stała się faktem. Nigdy nie wiadomo, kiedy obudzą się demony. Ale gdy to się stanie – mogą dziać się rzeczy straszne. Stwierdzenie, że w kraju, w którym pali się książki będzie paliło
się ludzi ziściło się w faszystowskich Niemczech. Myślę, że można traktować je jak prawdę uniwersalną.

Zdzisław Beryt, były więzień obozu w Oświęcimiu, dziennikarz "Gazety Poznańskiej". Gazeta Poznańska, wydanie z dnia 27 Styczeń 2005

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)