RegionalneWrocławWrocławski Presley, którego ciągnęło dno. Zawzięty mistrz pływania

Wrocławski Presley, którego ciągnęło dno. Zawzięty mistrz pływania

Niedziela 18 października 1953 roku. Wokół basenu na ulicy Teatralnej stoją nieprzebrane masy ludzi. Dziki tłum ciśnie się na ulicy, w holu, na schodach. Szczęśliwcy stoją wokół basenowej niecki. Czekają w napięciu na moment, który za chwile wyrwie im z gardeł nieokiełznany krzyk radości. Jest!!! Rekord świata w pływaniu na 100 metrów.

Marek Petrusewicz. Niezwykły, utalentowany, nieokiełznany, zbuntowany. Historia wrocławskiego pływaka jest fascynująca i smutna
Marek Petrusewicz. Niezwykły, utalentowany, nieokiełznany, zbuntowany. Historia wrocławskiego pływaka jest fascynująca i smutna
Źródło zdjęć: © PAP , CAF | Stanisław Dąbrowiecki

Gdy to się stało, ludzka ciżba skłębiła się jeszcze bardziej i pod naporem oszalałych ze szczęścia kibiców ciężka brama do Zakładów Kąpielowych wypada z zawiasów. To nie wynik i perspektywa medalu jest powodem tej powszechnej euforii. Najważniejsze jest to, że mistrzowski tytuł zabraliśmy Rosjaninowi. To wydarzenie, które integruje wszystkich Polaków, a mieszkańców Wrocławia szczególnie napawa dumą. Nasz chłopak!

Do dziś został nim Marek Petrusewicz dla Wrocławia. Poświęcona mu tablica wisi w miejscu, gdzie w październikową niedzielę jako dziewiętnastolatek stanął na słupku numer trzy i zmierzył się sam na sam z rekordem Rosjanina, a jego ulicę znajdzie każdy, kto będzie mijał inny kompleks wrocławskich basenów - Aquapark.

Ale nie zawsze był dobrym materiałem na bohatera. Bo w jego życiu bywało różnie. Raz był na szczytach sławy, by w chwilę później iść na samo dno. Być wielkim wygranym - przegranym. Człowiekiem naprawdę niepokornym i nieokiełznanym.

Jego życiem zachwycił się Filip Bajon. Nakręcił w 1977 roku film "Rekord świata". Te same wątki stanowią bazę "Wielkiego plusssku" - historycznego przedstawienia w reżyserii Krzysztofa Kopki, zaprezentowanego w 60. rocznicę rekordu w miejscu zdarzenia, na basenie numer 1 Wrocławskich Zakładów Kąpielowych.

Wrocławski Presley. Diament z dna jeziora

"Lubiłem oglądać kolorowe kamienie. Wyobrażałem sobie, że to są brylanty, topazy, diamenty. Wszystko lśniło, świeciło, słońce przebijało się przez czystą wodę, a one nabierały blasku. Dla mnie to był tajemniczy, dziwny świat. Czułem wodę każdym milimetrem swojego ciała" - tak o świecie dzieciństwa opowiadał Krystynie Melion, autorce radiowego reportażu o nim.

Opowiedział też wtedy, jak natura łobuza sprowadziła go na ścieżkę kariery. Wiecznie uciekał na wagary z kolegami. Nie zawsze pogoda na dworze sprzyjała włóczeniu się po Wrocławiu. Wtedy szli na basen. Tam ich sprawność i odwagę w wodzie zauważył trener Józef Makowski. Zaprosił do sekcji pływackiej. Marek ma wtedy 14 lat i cieszy się, że teraz już nie będzie musiał wydawać pieniędzy na bilet wstępu na basen.

"Na pierwszego maja zwykle jakieś zobowiązania były i w Okręgowym Związku Pływackim sekretarz powiada: No, panowie, zobowiązania! Ponieważ mnie zdopingowali, to mówię: dobrze panowie, żeby nie mieli pretensji. Powiedziałem - rekord świata na 100 metrów, Marek będzie bił sam jeden. Sam! Źle zrobiłem, trzeba było poczekać z pół roku z tym rekordem. Mogłem go przytrzymać, bo on wtedy jeszcze nie dorósł"- opowiadał trener w reportażu.

Wrocławski Presley. Tajna broń czai się przy dnie

Samotne bicie rekordu nie było możliwe przed 1953 rokiem. Międzynarodowa Federacja Sportu Amatorskiego dała taką szansę zawodnikom dopiero w tym roku. Mało kto jednak brał się za taki wyczyn poza realną rywalizacją na zawodach, gdy ściganie się z przeciwnikiem do tytułu dodaje adrenaliny i jest sojusznikiem w sportowych zmaganiach.

Ale Petrusewicz ma inną tajną broń. Tajemnicą jego sukcesu była technika: zawsze nurkował bardzo blisko dna. W głębokim zanurzeniu pokonywał dystans w wodzie. W 1956 roku w Melbeurne taka technika została już jednak uznana za niedozwoloną.

Zanim Petrusewicz wpadnie w pierwsze załamanie nerwowe, między innymi także i z powodu tego Melbeurne, do którego zresztą nie pojedzie, bo się nie zakwalifikuje, przeżywa trzy lata jak we śnie. Od tego październikowego dnia 1953 roku jest noszony na rękach. Żyje życiem celebryty. Ludzie rozpoznają go na ulicach, klepią po ramionach, dziewczyny piszczą, biegają za nim z kwiatami i same rzucają mu się na szyję.

Jest piękny, wysportowany, olśniewający urodą. Przystojny jak młody Elvis Presley, do którego jest nieustannie porównywany. Atut od losu sprzyja mu - uwielbia kobiety, jest wobec nich szarmancki, uwodzicielski. No i, niestety, lubi się też napić.

A każdy chce postawić mistrzowi. I każdy ma gdzie i jak - Petrusewicz mieszka w internacie. Wieczorem, gdy kończy trening, stołówki są zamknięte, a on bez obiadu. Dostaje więc talon do nocnego lokalu. Je posiłek, a dookoła bawią się podchmieleni imprezowicze. Zawsze kończy się tak samo.

Wrocławski Presley. Człowiek torpeda idzie na dno

Wydaje się, że tamte cztery hulaszcze lata od rekordu zakończy raz na zawsze ślub, który bierze z Haliną Dzikówną, śliczną, utalentowaną pływaczką. Starał się o nią długo. Ona była ponad jego umizgi - była już mistrzynią Polski w pływaniu kobiet. Wreszcie się udało. Zaręczyli się i we wrocławskim Ratuszu ślubowali sobie wierność. Ale to wcale nie był dla Petrusewicza dobry czas. Nie miał sukcesów pływackich, był zły i rozgoryczony. Pije. Nosi go. Próbują jeszcze coś zmienić, wyjeżdżają z Wrocławia.

Nowe życie ma zacząć się w Szczecinie. Nic z tego. Pływa w klubie Arkonia, z którym jedzie w 1958 roku na zawody do Rostocku w NRD. Tam dochodzi do potwornego skandalu. Po ich powrocie rozpęta się piekło. Prasa donosi, że pływacy przemycali przez granicę ekskluzywne towary, a Petrusewicz dopuścił się gwałtu na córce burmistrza.

Ta dziwna historia skończyła się dożywotnią dyskwalifikacją. Nie było sprawy w sądzie, nie było dowodów, nie było świadków, nie było zeznań ofiary. Nikt dziś nie będzie w stanie już wyjaśnić, co się tam naprawdę zdarzyło. Jedno jest niemal pewne - na raucie po zawodach nikt trzeźwy nie był.

Halina jest w ciąży, jeszcze przed tym nieszczęsnym Rostockiem uciekła do Bielska. Ale w tej strasznej dla Marka chwili wraca i staje przy nim. Po latach dotrze do niej dziennikarka "Gazety Wyborczej", Wanda Dybalska. "Rostock nie zaważył, po prostu nam się nie układało, Marek nie spełniał się jako mąż i ojciec. Lekkoduch. Koledzy byli ważniejsi niż my. (…) Po rozwodzie wreszcie przestało mi się wszystko walić na głowę: bo Marek gdzieś przepadł, ktoś go pobił, bo coś pożyczył"

Następne lata to dla Petrusewicza pasmo porażek. Diagnozują u niego zakrzepowe zapalenie żył - chorobę burgera. Trzeba amputować mu nogę. Marek ma 33 lata i nie chce mu się już żyć. "Byłem sportowcem. Sport był dla mnie misterium samym w sobie, którego przeżywanie sprawiało mi wielką radość. Więc nagłe oderwanie się od tego to była dla mnie tragedia. Przez rok nie wychylałem się z domu. Bałem się litości" - mówił do radiowego mikrofonu.

Wrocławski Presley. Jeszcze jedno głębokie zanurzenie

Ale jeszcze wypływa na powierzchnię, gdy odkrywa coś wyjątkowego - tacy jak on, niepełni, bez nóg, bez rąk uprawiają wyczynowo sport, osiągają wyniki, mierzą się z własną słabością. Dołącza więc do Pływackiej Sekcji Amputantów. Zostaje mistrzem Polski w dystansie 50 metrów. Znów pływa, znów jest na torze, znów jest mistrzem.

I znów się żeni. Ale też i znów się rozstanie. Małżeństwo z Joanną Rawik, słynną wówczas polską piosenkarką, której największym przebojem była piosenka do muzyki Chopina "Kocham świat", zakończy się szybko. W swojej książce o takim właśnie tytule piosenkarka opisała to małżeństwo na dwóch stronach. "Przeżyliśmy dostatecznie wiele, aby w tym dojrzałym związku znaleźć uspokojenie i gwarancję wzajemnej lojalności. Marek nie spełnił tych warunków i nasze małżeństwo rozpadło się po kilku miesiącach".

A szkoda, bo Marek sprawiał wrażenie, jakby naprawdę przejrzał na oczy. Zdaje wreszcie maturę, kończy studia prawnicze, zostaje ekspertem prawnym "Solidarności". Związkowi niemal dosłownie oddaje życie - gdy 13 grudnia 1981 roku pobity przez zomowców i internowany, a potem posiedzi w zimnej celi, dopadnie go nasilona choroba. Wypuszczają go, bo wstawia się za nim biskup Adam Dyczkowski.

To dzieje się już we Wrocławiu, dokąd wrócił w 1980 roku. Tu spędzi ostatnie 12 lat życia, u boku jednej kobiety, dawnej znajomej z basenu, która podejdzie do niego po tym, jak z żarem przemawiał na wielkiej solidarnościowej manifestacji na Mazowieckiej.

Jego związkowa charyzma i żar przepada bezpowrotnie w morzu choroby i cierpienia. Czeka go amputacja drugiej nogi. W dwa lata po operacji, która pogrążyła go w bezdennej depresji, dostał wylewu i paraliżu. Umiera w październiku 1992 roku. Ma wtedy 58 lat.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)