Wolność, równość, bratobicie
Poza Francją nie ma dla nich miejsca, ale Francja jest dla nich przekleństwem. W podparyskich blokowiskach wśród młodych Arabów i czarnych od lat narasta frustracja i bunt. Jedynie nieliczni mają siłę, by się z tego wyrwać.
17.11.2005 | aktual.: 17.11.2005 09:26
Obrzydliwy blok ciągnie się jakiś kilometr wzdłuż trasy prowadzącej z Paryża na lotnisko Roissy. Ali Rahmouni, 29 lat, chudy Arab, okulary, pociągła twarz, wygląd ubogiego studenta, rozpoczyna swój dzień o 8.30 od ogłoszeń o pracę. - Zrobiłem licencjat z literatury francuskiej, ale najpoważniejszą robotą, jaką miałem od tego czasu, było pakowanie posiłków do samolotów Air France - mówi.
Najważniejsze, by nie wypaść z rytmu i nie skończyć jak reszta, cały dzień przed blokiem. - Od rana dzwonię po agencjach. Normalnie to oni informują, jak mają jakąś pracę, ale na jedno miejsce chętnych jest wielu, więc lepiej, żebyś był pierwszy. Potem warto się przejść do urzędu pracy, bo może u nich są ogłoszenia. No i rozsyłanie CV. Najczęściej kłamię, że nie mam żadnego wykształcenia, bo ludziom z uniwerkiem muszą płacić więcej.
Ojciec Alego, Tunezyjczyk, przyjechał do Francji na początku lat 60. Był jednym z setek tysięcy tanich robotników z byłych kolonii. Żadnego wykształcenia, żadnych planów. Dorobił się dziewięciorga dzieci i niczego poza tym. Od ponad 40 lat wynajmuje komunałkę, cztery pokoje na osiem osób. Trójka najstarszych synów pokończyła studia, ale nigdy nie pracowała w swoich zawodach. Jeden handluje butami, dwóch innych piecze kebaby.
Na imigranckim przedmieściu Paryża, w Bondy, praca dla młodych ludzi jest prawdziwym rarytasem. - Znajduję zajęcie, ale najwyżej na tydzień, dwa tygodnie. Miałem krótko pracę w wydawnictwie - opakowywałem książki w folię, zarobiłem w tydzień 300 euro, ale praca się skończyła. Wiesz, kiedyś, jak byłem w liceum, marzyłem, że skończę filologię i zostanę krytykiem literackim. Teraz jedyne, o czym marzę, to żeby mieć cokolwiek na stałe. Żeby na przykład być kierowcą autobusu.
Zawsze wierni
Mamadou Traore, 23 lata, Malijczyk, wysoki, postawny i zadbany Murzyn pełen życia. Pierwsze pokolenie urodzone we Francji, ośmioro rodzeństwa, bez matury. - Jak byłem na bezrobociu, to spałem albo kręciłem się po okolicy. Od paru miesięcy mam stałą pracę w Auchan. Noszę towar, rozkładam produkty na półkach - mówi.
Jest wyluzowany, gestykuluje, opowiada anegdotki i wygląda na zadowolonego z tego, co ma. Mamadou dostaje minimalną pensję - we Francji tysiąc euro. Dokładnie tyle samo zarabia jego przyjaciel Houssein (22 lata, rodzice Algierczycy, pięcioro rodzeństwa), który pracuje jako mechanik na stacji kolejowej, ale jemu kolej przedłuża kontrakt raz na miesiąc i zawsze może tego nie zrobić. Wynajęcie komunałki kosztuje miesięcznie 750. Na samodzielne życie ich nie stać - obaj mieszkają z rodzicami.
Mamadou jakby chciał naraz opowiedzieć całą historię o ponurym Aulnay-sous-Bois. - Wiesz, skąd się tutaj biorą ci wszyscy złodzieje i handlarze heroiną? To proste. Chłopak wychodzi przed blok, wie, że u niego w domu ojciec wszystko dzieli na siedmioro dzieci. I widzi, że ci od obrabiania sklepów chodzą w najlepszych spodniach. A czasem mówią ci po prostu: Idziemy do Ralpha Laurena i jak powiesz, że nie chcesz kraść, to tylko zarwiesz w ryja.
- I wiesz co jeszcze? - Mamadou kontynuuje swoją opowieść. - Tutaj trzeba bronić swoich. Ostatnio pod blokiem widzę, że przyszli ci z drugiej strony trasy - po 16-17 lat, chyba ze 20 ich było, i zaczynają tłuc jednego z naszych. Zbiegliśmy mu pomóc, była niezła jazda, zasunąłem jednemu tak, że leżał na asfalcie. Potem się odgrażali, że jak się któryś pokaże w ich rejonie, to mu łeb urwą. Najgorzej jest zawsze wtedy, jak przychodzą ci z Rabelot.
Nienawidzimy się i każdy powód jest dobry, żeby się napieprzać. Taka wojna to rzeź. Oni przychodzą pod bloki i zaczynają wszystkich tłuc, wtedy my wychodzimy z klatek, żeby się bronić. Ci, co handlują narkotykami, biją się jeszcze częściej, że niby ktoś komuś towar podebrał albo że wisi kasę. A oni mają forsę, bo przyjeżdżają do nich po towar aż z Paryża.
W pobliżu dostrzegam kątem oka plakat. "Francuska Partia Komunistyczna. Zawsze wierna ideałom lewicy". Rządzi tym regionem od końca lat 60.
Praca za nazwisko
- Myślisz sobie pewnie, że my w tym wszystkim tkwimy, bo chcemy - mówi Nora, 36 lat, jedyna kobieta, która zgodziła się rozmawiać. - Że niby możesz skończyć szkołę, pójść na studia, że do Paryża jest tak blisko i w ogóle jak chcesz, to możesz stać się normalnym Francuzem. Otóż ja się tutaj urodziłam, a dla każdego pracodawcy i tak jestem tylko imigrantką z Algierii. Już po nazwisku widać, że nie warto mi dawać pracy.
Nora jest bardziej francuska niż reszta tutejszych kobiet, które pojawiają się na ulicy tylko po to, by zrobić zakupy. Ubiera się trochę jak facet, ma kogoś, ale nigdy nie założyła rodziny, nie kupuje ciuchów w miejscowym sklepie, gdzie najlepiej schodzą afrykańskie kolorowe sukienki i czarne płaszcze Arabek po kilka euro za sztukę. Kilkanaście lat grała zawodowo w koszykówkę, studiowała politykę społeczną, później pracowała w miejscowej association des jeunes, stowarzyszeniu pomagającym młodym znaleźć pracę.
Gdy w 2002 roku do władzy doszła prawica, wprowadziła cięcia budżetowe. Zaczęło się od imigrantów. Stowarzyszenia, które organizowały kursy doszkalające, uczyły pisania CV i prowadziły zajęcia dla dzieci, nagle straciły znaczną część dofinansowania. Ich podopieczni znaleźli się na ulicy. Nora sama szuka pracy od ponad dwóch lat. - Każda rozmowa zaczyna się tak samo: CV mam w porządku, parę kontrolnych pytań, ale na końcu zawsze musi paść to jedno magiczne: "Khalid? A co to za nazwisko?". Odpowiadam, że mój ojciec przyjechał z Algierii, ale ja urodziłam się tutaj. Są mili, jeszcze parę zdań, dziękują za rozmowę. Mówią, że oddzwonią. Nie oddzwaniają.
- Mówisz, że każdy we Francji może skończyć szkołę i pójść na uniwersytet. Teoretycznie tak jest. Ale nasze arabsko-murzyńskie szkoły są zupełnie inne niż te dla rdzennych Francuzów. Szkoła jest jedna, dzieci jest dużo, klasy są przeładowane aż po sufit, a nauczyciele nie chcą pracować na przedmieściach, więc przysyła się tutaj tych najgorszych. Poza tym jeszcze w moich czasach Arabom i czarnym pod koniec szkoły sugerowano, żeby lepiej wybrali sobie profil zawodowy, bo po co im studia? Świadomie robiono z nich robotników i niższą klasę. Ktoś, kto się przebił, musiał mieć naprawdę silny charakter. A myślisz, że szkoła, w której uczą się tylko dzieci imigrantów, ludzie wyrośli w nędzy, motywuje cię w jakikolwiek sposób? Najczęściej i tak wiesz, że skończysz na samym dnie.
Ulica Braterstwa
Ulotka w merostwie w Aulnay-sous-Bois: "Program przebudowy miasta polepszy życie codzienne mieszkańców". Ali chce koniecznie opowiedzieć o tym, jak stracił najlepszą pracę w życiu (tę w Air France).
- Pracowałem na lotnisku, więc musiałem mieć specjalną przepustkę. Niestety, któregoś dnia siedzieliśmy pod blokiem, przyszła policja i zrobiła nam "rutynową" kontrolę dokumentów. Coś się nie spodobało, zawieźli nas na komisariat. Zapomniałem o sprawie. Po jakimś czasie dowiaduję się, że straciłem przepustkę na lotnisko, bo jestem "notowany przez policję". A przecież nigdy nikt mnie o nic nie oskarżał...
Policja w opowieściach czarnych i Arabów to horror. Na dzień dobry wycelowana spluwa, mówienie na "ty", obmacywanie po kieszeniach. - Tylko czekają, aż coś odpyskniesz albo będziesz miał nie w porządku papiery. Wtedy lądujesz w komisariacie. Bywały czasy, że miałeś pięć kontroli dziennie i sprawdzali cię ci sami policjanci. A teraz się dziwią, że wywołali tyle nienawiści.
Los sprawi, że kilka godzin po naszej rozmowie sam zobaczę akcję francuskiej policji. Jest pierwsza w nocy, dwie kolumny sił specjalnych otaczają blok na przedmieściu Kremlin-BissÝtre, niedaleko stadionu Karola Marksa i liceum Jurija Gagarina (tu wszędzie rządzą komuniści). Pali się tylko kilka świateł, ale śpiące mieszkania natychmiast rozświetlają potężne policyjne reflektory. - Rutynowa kontrola - zapewnia jeden z policjantów. Chwilę później z obudzonego bloku zaczynają dolatywać wyzwiska, a po nich kamienie i butelki. - Po co żeście tu przyszli, burdel robicie! - krzyczy ktoś z górnego piętra. Butelki lecą w kierunku ekipy telewizyjnej. - Nie filmujcie nas jak psy, nie jesteśmy bydłem. Media i władza to to samo - jest ciemno, nie widać, kto krzyczy i kto rzuca.
Wokół rośnie tłum - z klatek jeden po drugim wychodzą młodzi Arabowie i Murzyni, kurtki z misiem, kaptury na głowach, są agresywni, chcą bić obcych i odegrać się na glinach, tłum rośnie, tylko czekać, kto da sygnał do bitwy. Po kilkudziesięciu minutach policja się wycofuje. Nie aresztowała nikogo, przeprowadziła rutynową kontrolę osiedla, pokazała, kto rządzi.
Tylko kulawy Arab, ze 20 lat, gdzieś w oddali od całego zgiełku poddaje się rewizji i posłusznie szuka dowodu. - Popatrz, stoimy tutaj od pół godziny i nikt od nas nic nie chciał, a ten chłopak wyszedł przed blok i od razu: "Dokumenty!" - mówi Amelie, 24-letnia drobna Francuzka, jedna z nielicznych białych w okolicy. - Dlaczego wybrali akurat tego kolesia? - pytam, udając naiwnego. - Bo widzisz, oni uważają, że my jesteśmy trochę bardziej francuscy od niego. Za plecami Araba widać tabliczkę rue de la Fraternité. Ulica Braterstwa.
Nie chcemy tu obcych
Plakat wyborczy: "Razem możemy wszystko zmienić. Partia Socjalistyczna", a niedaleko trupia czaszka i wysprejowane graffiti: "Uważaj, prąd jest silniejszy od ciebie". Mümina Aslana, 18-latka z Clichy-sous-Bois, spotykam pod stacją wysokiego napięcia, gdzie na samym początku rebelii przedmieść zginęło dwóch nastolatków. Podobno schowali się przed policją, poraził ich prąd o napięciu kilku tysięcy wolt. Pod bramą leży kilka kwiatów, wokół grupka całkiem przyzwoitych jednorodzinnych domków.
- Bouna i Said byli moimi kumplami, my się tu wszyscy znamy - mówi Mümin. - To wszystko policja zrobiła, to oni, rasiści, są za wszystko winni. Powiedz mi, dlaczego traktują mnie inaczej, tylko dlatego że jestem trochę ciemniejszy? - Francuzów nie łapią? - Jakich Francuzów? My wszyscy jesteśmy Francuzami, co to za rasizm? Urodziłem się tutaj, mam obywatelstwo, jestem takim samym Francuzem jak inni.
Mümin jest niewysoki, ale widać, że pakuje w siłowni, jak wszyscy tutejsi nosi skórzaną kurtkę. Uczy się w miejscowym liceum Afreda Nobla. Jest najstarszym synem tureckiego mechanika samochodowego. Ojciec wydostał się na Zachód w latach 80., we Francji urodziła się cała szóstka jego dzieci. Mümin jest najstarszy. Sprawia wrażenie bardzo obrotnego, ma turecką siłę przetrwania, coś, co powoduje, że imigranci z Anatolii rzadko cierpią w Europie nędzę. Po szkole dzieli czas między treningi kick-boxingu i dorabianie w McDonald's.
- Kręciłem się koło tej roboty, bo znam szefa zmiany. Pracuję 15 godzin w tygodniu, mam jakieś 400 euro miesięcznie. Wystarczy, żeby sobie kupić jakieś ubrania albo sprzęt. Patrz, stać mnie na komórkę. Nie narzekam.
Zaprasza do siebie, ale tuż pod jego blokiem wyrasta cała banda miejscowych. Z dala kilkunastopiętrowy budynek wygląda na spokojny, ale na przywitanie lokalni wychodzą z klatek i z samochodów. - Mümin, mówiliśmy ci, że nie chcemy tu obcych. Nie będziemy z nikim rozmawiać - mówi jeden z nich. Żegnamy się. - W tym roku kończę szkołę i idę do Paryża na studia - mówi.
Wierzy, że się stąd wyrwie. Bo mimo wszystko wielu się wyrwało - ci najsilniejsi wyprowadzili się, choć nie zawsze wylądowali na wyżynach (za przykład największego sukcesu miejscowi stawiają faceta, który został księgowym). Na jednego takiego przypada jednak wielu, którzy jak William (pół Senegalczyk, pół Wietnamczyk, tymczasowa praca kasjera w Ikei) mówią, że za nic nie opuściliby blokowiska ("Tu mam przyjaciół i całe życie"). Mümin jest przekonany, że jemu się uda. Na razie mu się udaje. - Pójdę na studia, za kilka lat skończę informatykę, zostanę inżynierem, znajdę pracę. Ja sobie w życiu poradzę.
Jakub Kumoch, Paryż