Wojna z ISIS poważnie uszczupliła zapasy bomb lotnictwa USA. A jeszcze muszą ratować sojuszników "pożyczając" im amunicję
• Naloty na ISIS niebezpiecznie uszczupliły zapasy bomb lotnictwa USA
• Amerykanie muszą też ratować sojuszników "pożyczając" im amunicję
• Braki są wynikiem oszczędności poczynionych w wydatkach na armię
• Ponowne zapełnienie arsenałów może zająć nawet kilka lat
• USA już realizują ogromne zamówienia na nowe bomby i rakiety
• Istnieje jednak ryzyko, że w przypadku konieczności poniesienia nagłego, dużego wysiłku wojennego, amunicji lotniczej może zabraknąć
14.04.2016 | aktual.: 14.04.2016 17:08
Od rozpoczęcia kampanii lotniczej przeciwko Państwu Islamskiemu amerykańskie samoloty zrzuciły lub wystrzeliły przeszło 40 tys. bomb i rakiet na cele w Syrii i Iraku. Zużyta amunicja kosztowała Pentagon 1,5 mld dol. i poważnie nadwątliła armijne zapasy. Tak bardzo, że amerykańskie media zaczęły się zastanawiać, czy siłom powietrznym wystarczy bomb, by utrzymać tempo antydżihadystycznej kampanii.
Sytuacji nie poprawia fakt, że Amerykanie - podobnie jak podczas interwencji w Libii przed pięcioma laty - znów muszą ratować sojuszników "pożyczając" ich siłom powietrznym potrzebną amunicję lotniczą. W koalicji anty-ISIS łącznie znajduje się 12 krajów, ale jak pokazała już kampania przeciwko libijskiemu dyktatorowi w 2011 roku, nawet takie mocarstwa jak Wielka Brytania czy Francja mają problemy z zapewnieniem swoim samolotom niezbędnej liczby inteligentnych bomb. To bardzo kosztowne systemy, tymczasem w ostatniej dekadzie większość zachodnich państw ostro cięła wydatki na wojsko, co odbiło się na ich zdolnościach militarnych.
Stanom Zjednoczonym, które są światowym liderem w nakładach na zbrojenia i wydają na armię więcej niż 10 następnych państw razem wziętych w globalnym rankingu, podobny problem dotychczas nie groził. Ale trwające kilkanaście miesięcy naloty na cele Państwa Islamskiego w końcu odbiły swoje piętno również na nieprzebranych, wydawało się, zapasach Pentagonu. A należy pamiętać, że Amerykanie - co prawda w mniejszym stopniu, ale jednak - prowadzą bombardowania w Afganistanie, Pakistanie, Jemenie, Somalii i Libii.
- Zużywamy amunicję szybciej, niż możemy ją uzupełnić - przyznawał w grudniu najwyższy rangą wojskowy w US Air Force, szef sztabu gen. Mark Welsh. - Potrzebujemy odpowiedniego finansowania, by zapewnić, że jesteśmy przygotowani do długiej walki. To krytyczna potrzeba - dodawał wojskowy.
Jak podawał dziennik "USA Today", służby logistyczne amerykańskich sił zbrojnych dwoją się i troją, by sprostać większemu zapotrzebowaniu lotnictwa. Większość bomb pochodzi z krajowych magazynów i zgromadzone w nich arsenały zostały poważnie uszczuplone. Pentagon poinformował, że rezerwy amunicji osiągnęły poziom "poniżej pożądanego celu". Ale jednocześnie przyznał, że w niektórych przypadkach uzupełnienie zapasów może zająć nawet cztery lata, więc problem nie jest tak błahy, jak zdają się mówić oficjalne komunikaty.
Problemy na własne życzenie
Zdaniem analityka wojskowości Lorena Thompsona z think tanku Lexington Institute, Pentagon sam jest sobie winien. - Kongres ograniczył wydatki na obronność, więc amunicja i pociski były jedną z dziedzin, na której Pentagon postanowił zaoszczędzić - wskazał na łamach "USA Today". - Zawsze istnieje pokusa, by w czasie pokoju poskąpić na zakupach amunicji, ale to może doprowadzić do tego, że armia będzie niedostatecznie wyposażona, kiedy pojawi się zagrożenie - podkreślił Thompson.
To zresztą szerszy problem zachodnich armii, na co zwracają uwagę amerykańscy eksperci. Jeżeli USA już dziś są pod dużą presją w kwestii zapewnienia siłom powietrznym odpowiedniej liczby bomb i pocisków, nie mówiąc już o europejskich sojusznikach, którzy muszą polegać na ich wsparciu, to łatwo sobie wyobrazić, co by się działo w przypadku dużego, pełnoskalowego konfliktu zbrojnego, do którego wciągnięte zostałoby NATO.
Naturalnie największym problemem jest to, że inteligentne bomby i pociski kosztują fortunę, a im bardziej są zaawansowane, tym dłuższy jest czas ich wyprodukowania. Jeżeli w jednym roku wolumen zamówień na tego typu broń zostaje w znaczący sposób ograniczony, to później, gdy zaistnieje paląca potrzeba, nie da się w krótkim czasie nadrobić powstałych w ten sposób zaległości. Obecna sytuacja jest najlepszym dowodem na to, że oszczędzać na armii trzeba z głową, bo potem może się to zemścić.
Rosjanie takiego problemu nie mają, bo oni w przeważającej większości przypadków używają w Syrii zwykłych, nieskomplikowanych bomb niekierowanych, zrzucanych z pułapu kilku tysięcy metrów. Takie ataki pociągają za sobą bardzo liczne ofiary cywilne, ale Kreml tradycyjnie nie zaważa na ludzkie koszty swoich działań. W przeciwieństwie do Rosji, Zachód stara się minimalizować ryzyko przypadkowych ofiar, dlatego stawia na amunicję precyzyjną.
45 tys. bomb za 1,8 mld dol.
W obliczu perspektywy pustych arsenałów, Amerykanie już starają się podjąć środki zaradcze. Jeszcze w ubiegłym roku Kongres zatwierdził dodatkowe 400 mln dol. na cztery tysiące pocisków kierowanych Hellfire - podstawowego oręża używanego przez samoloty bezzałogowe. W budżecie obronnym na przyszły rok szykuje się jeszcze większe zamówienie - na 45 tys. nowych bomb i rakiet za 1,8 mld dol. (w ramach 7,5 mld dol. przeznaczonych na prowadzenie wojny z ISIS)
.
Dla koncernów zbrojeniowych to istna żyła złota. Lockheed Martin, jeden z gigantów branży, który ma w swojej ofercie m.in. inteligentną amunicję lotniczą, czterokrotnie zwiększył moce produkcyjne w zakładzie, gdzie powstają kierowane laserowo bomby Paveway II. Pełną parą idzie też produkcja innych systemów broni, jak wspomniane rakiety Hellfire, a koncern rozbudowuje kolejne należące do niego fabryki zbrojeniowe. Podobny trend można zauważyć również np. w zakładach Boeinga.
Dlatego większość ekspertów uspokaja, że na razie siłom zbrojnym USA raczej nie grozi sytuacja, w której nagle zabrakłoby im bomb. Gdyby jednak Zachód musiał podjąć poważny wysiłek wojenny w niespodziewanej sytuacji konfliktowej, sprawa mogłaby już nie być taka prosta.