Wojna z Iranem - będzie czy nie będzie?
Atmosfera wokół Islamskiej Republiki Iranu zagęszcza się regularnie przy każdych wyborach w Stanach Zjednoczonych. Jest to naturalne, zważywszy na panujące stosunki między IRI a USA. Nie znaczy to jednak, iż "cieplejszych" momentów w historii ich relacji nigdy nie było.
Celem niniejszego artykułu jest przedstawienie w zarysie stosunków irańsko-amerykańskich w latach 1997-2008 oraz dokonanie rachunku zysków i strat, wynikających z ewentualnego konfliktu zbrojnego.
Ocieplenie: przed atakami na Afganistan i Irak
Irański prezydent Mohammad Chatami stanowił dla Zachodu pewną nadzieję na zmiany. Nikt nie sądził, że będą one rewolucyjne, ponieważ postawa głównych przeciwników IRI - USA oraz Izraela - również nie uległa większej zmianie. W efekcie, lata 1997-2005 cechowały się lekkim złagodzeniem nastrojów. Jednakże, ostatnia kadencja była dla Chatamiego wyjątkowo trudna. Po zamachach na WTC, obecność koalicji pod amerykańskim przywództwem w Afganistanie w 2001 roku, a następnie w Iraku w 2003 zasiała niepokój w państwie. Mohammad Chatami był w swoim kraju krytykowany za łagodną postawę na arenie międzynarodowej, szczególnie zaś za ugodowość, postrzeganą jako uległość.
10 lat w historii stosunków między dwoma państwami to wystarczający okres, aby osiągnąć stanowczą zmianę postaw po obu stronach. W 1998 roku Chatami w wywiadzie dla CNN chwalił USA za osiągnięcia cywilizacyjne oraz poświęcenie w obronie praw człowieka. Określenie kogoś męczennikiem ma bardzo duży oddźwięk w mentalności Irańczyków, ze względu na bolesne doświadczenia z przeszłości tego kraju i wynikającą z niej specyfikę kultury.
10 lat temu postawa obu państw pozwoliła na określenie Abrahama Lincolna męczennikiem, który poświęcił się dla narodu, a Stanów mianem kraju, który wniósł bardzo duży i ważny wkład do cywilizacji światowej. Odpowiedzi prezydenta Clintona i rządu USA również stały się bardziej przychylne Iranowi. 12 kwietnia 1999 roku prezydent Clinton powiedział, iż Iran był bardzo źle traktowany w przeszłości przez wiele państw zachodnich i ma prawo czuć złość za wydarzenia sprzed 50, 60, 100 czy 150 lat. Choć postawa antyamerykańska jest jednym z głównych haseł Rewolucji Muzułmańskiej i jej trwałym symbolem, z którego ciężko zrezygnować, prezydent Chatami zaproponował podczas jednego z wystąpień, aby rozdzielić bannery z hasłami przeciwko USA i Izraelowi oraz umieścić ten wrogi Stanom Zjednoczonym niżej od drugiego.
Mimo to, posunięcia mające na celu normalizację stosunków irańsko-amerykańskich były powolne i sporadyczne. Komunikacja odbywała się poprzez pośredników, lecz była stała. Wiele wskazywało na kurs ku lepszym relacjom. Była to polityka drobnych kroków, gdyż tylko takie mogły być skuteczne. Jednak, sytuacja zmieniła się szybko po wyborach prezydenckich w USA w roku 2000 i po wydarzeniu z 11.09.2001.
Ochłodzenie: więcej wojsk, więcej obaw
Zważywszy na fakt, iż Iran od 2003 roku jest w pewnym sensie otoczony przez wpływy Waszyngtonu (w postaci stacjonujących wojsk, baz i obecności amerykańskich kadr w państwach ościennych), nie należało spodziewać się zwycięstwa reformistów. Nie wolno zapominać, iż kraje Azji Centralnej i te kaukaskie uczestniczą w natowskim programie Partnership for Peace. Tym samym dopóki Iran współpracował z USA w związku z sytuacją w Afganistanie, obecność amerykańskich kadr i sprzętu na północy nie wzbudzała u Persów aż takich powodów do obaw.
Obce wojska to tylko jedna z przyczyn oziębienia wzajemnych stosunków. Kolejnym powodem był czynnik izraelski. Wraz ze zwiększonymi działaniami USA w rejonie Zatoki Perskiej, Izrael zdobył realne argumenty na uzyskanie poparcia dla swoich interesów ze strony Stanów. Od zakończenia "zimnej wojny" było to coraz trudniejsze. Dla zdecydowanej większości państw na Bliskim i Środkowym Wschodzie, Izrael to temat drażliwy, a w niektórych wypadkach wręcz "sól w oku". Dlatego też często pojawia się on w wypowiedziach, nieraz kontrowersyjnych dla zachodniego ucha. Za przykładem może posłużyć tu apel prezydenta Mahmuda Ahmadineżada podczas konferencji Świat bez syjonizmu w dniu 26.10.2005 o wymazanie Izraela z mapy. Krótko po tym, prezydent IRI zaczął być piętnowany w zachodnich mediach jako antysemita i drugi Adolf Hitler. Równocześnie pojawiły się na całym świecie doniesienia o mylnej interpretacji słów M. Ahmadineżada, w tym zarówno w stacji telewizyjnej CNN, jak i w reportażach Al-Jazeery. Warto pamiętać, że
sytuacja, w której dany polityk prezentuje siebie jako szaleńca, bądź grozi anihilacją na łamach konferencji, nie stanowi normy. Drugiego Hitlera, czy to w Iranie, czy w Stanach Zjednoczonych, po prostu nie ma. Jest za to silny konflikt interesów, który od 2001 się pogłębił, stąd też wygrana konserwatystów w Iranie w wyborach parlamentarnych w 2004 roku i prezydenckich w 2005.
W angielskim tłumaczeniu Nazila Fathi dla "The New York Times", słowa irańskiego prezydenta brzmią: Our dear Imam said that the occupying regime must be wiped off the map and this was a very wise statement. [Nasz drogi Imam (Chomeini - przyp. autora) powiedział, że okupancki reżim musi zostać wymazany z mapy i to było bardzo mądre stwierdzenie.]. Zakładając, iż tłumaczenie jest poprawne, nie wskazuje ono na ślepe przejęcie postawy Chomeiniego. W dalszej części swej wypowiedzi, Ahmadineżad przedstawił konsekwencje powstania Izraela dla świata muzułmańskiego, głównie w kontekście losu Palestyńczyków.
Oczywiście, reakcję Izraela w tej sprawie należy uznać za jak najbardziej naturalną. Państwo to nie może bowiem tolerować żadnych sugestii dotyczących jego "bezprawnego" istnienia, szczególnie ze strony władz IRI. Niezależnie od tego, czy tłumaczenie było właściwe, czy nie, mało prawdopodobnym wydaje się, aby Ahmadineżad zaledwie w dwa lata od poprzedniej wypowiedzi całkowicie zmienił swoje stanowisko. Otóż w dniu 08.07.2008, według doniesień irańskiej PressTV, prezydent zaprzeczył jakoby Iran miał zamiar zaatakować Izrael.
Zimniej nie będzie: zmiana kursu Stanów Zjednoczonych
Pomimo różnych oskarżeń, zniewag i prężenia muskułów, do wojny USA-IRI nie dojdzie. Bombardowanie irańskich instalacji nuklearnych jest również mało prawdopodobne. Konflikt militarny jest wykluczony. Dla udowodnienia tej tezy wystarczą, w mojej ocenie, trzy argumenty.
Po pierwsze, nastroje w USA są skrajnie niesprzyjające. Według U.S. Census Bureau ósmą część społeczeństwa, czyli 35,9 mln, w 2003 zakleszczały "widełki" ubóstwa. W 2007 r., pomimo doniesień o pozytywnych zmianach, było to już 36,5 mln osób, a zdaniem prasy, od prezydentury George W. Busha ogólna liczba ludzi żyjących w ubóstwie wzrosła o 5 mln. Obecnie ma to być 37 mln ("The Observer", Paul Harris). Należy pamiętać, iż w latach 2003-2007 ceny benzyny systematycznie wzrastały, co z pewnością znacznie ograniczyło domowy budżet wielu rodzin. Kolejnym objawem złej sytuacji materialnej jest rosnąca liczba obywateli bez ubezpieczenia zdrowotnego (46 mln). Kolejki po darmowe jedzenie rozdawane przy kościołach wydłużyły się do niespotykanych rozmiarów, o czym donosiło niedawno CNN. Ponadto, stoją w nich nawet obywatele dotychczasowej klasy średniej, co wzbudza jeszcze większe obawy i frustrację. Sytuacja była zła w 2003, lecz kryzys żywnościowy dodatkowo wepchnął w tę kolejkę nowe warstwy społeczne, których
wyznacznikiem często jest liczba posiadanych dzieci. Ci, których jeszcze stać, zaczynają kupować tańsze produkty. W Iranie żywność też podrożała.
Po drugie, wojna kosztuje i elektorat nie da się przekonać, iż może na tym coś zyskać. Tym bardziej, że przeciętny Amerykanin nic nie wyniósł z konfliktu w Iraku i Afganistanu. Cena benzyny wzrosła, kolejne 5 mln ludzi żyje w ubóstwie, a amerykańscy socjolodzy, szczególnie ze środowisk katolickich (USCCB - United States Conference of Catholic Bishops), wskazują na bardzo poważne obawy obywateli i poczucie zagrożenia ubóstwem. Operacja militarna na nieznaną skalę ze strony USA lub samowolny atak Izraela jedynie pogorszyłby sytuację w regionie, doprowadziłby do blokady Zatoki Perskiej i odcięcia 40% światowych dostaw ropy. Kogo na to stać?
Po trzecie, uwaga Stanów Zjednoczonych skupia się obecnie przede wszystkim na Chińskiej Republice Ludowej. Najlepszym dowodem jest inwestycja militarna USA na wyspie Guam na Pacyfiku. Chiny przechodzą głęboką modernizację wojsk, rzucając wyzwanie dotychczasowemu dominatorowi, co zmienia układ sił w Azji Wschodniej. Za kwotę 15 mld dolarów Guam zostanie zamieniona do 2014 roku w fortecę na miarę XXI wieku, z portami dla lotniskowców i łodzi podwodnych. Inwestycja ta jest największą tego typu w historii Stanów Zjednoczonych. Wyspa znajduje się jedynie około 3 godzin lotu od wybrzeży ChRL, a 2-3 dni wystarczą flocie na zajęcie dogodnych pozycji do innego rodzaju operacji.
Stanów Zjednoczonych nie stać na kolejną wojnę, jeśli nie będzie ona przeprowadzona w ramach NATO. Sojusz jednak nie przystąpi do takiej operacji, ze względu na konflikt interesów krajów członkowskich. Operacje w Iraku i w Afganistanie wystarczająco nadwyrężyły możliwości USA. Manewry wojskowe Izraela, ostre słowa ze strony polityków w Stanach Zjednoczonych, jak i w Iranie, są jedynie pokazem sił, który powoli zamienia się w stały spektakl w programie.
Jeszcze większy konflikt zbrojny w Zatoce Perskiej jest wbrew interesom Stanów Zjednoczonych. Liczba inwestycji w tym regionie jest zbyt duża, a sytuacja w Iraku i Afganistanie zbyt trudna, aby dolewać oliwy do ognia. Z jednej strony, wysłanie podsekretarza stanu W. J. Burnsa, żeby towarzyszył delegacji dyplomatycznej państw prowadzących negocjacje z IRI w Genewie, można odczytać raczej jako wsparcie przez republikanów kandydatury McCaina, aniżeli realne kroki prowadzące ku życzliwszym stosunkom. Z drugiej zaś, historia pokazała, iż Waszyngton w przeszłości popierał już różne rządy i państwa w zamian za surowce. Być może zapowiadana chęć otwarcia placówki dyplomatycznej USA w Iranie ma na celu unormowanie stosunków. Niezależnie od wszystkiego, póki co Biały Dom zaprzecza doniesieniem sugerującym, że W. J. Burns będzie pełnił rolę negocjatora.
Co USA zyskają na odwilży w stosunkach z IRI?
Stały dopływ ropy naftowej. Dopóki wydobycie ropy jest opłacalne, sytuacja w regionie musi być względnie stabilna. Konflikt z Iranem doprowadziłby do blokady Cieśniny Hormuz i być może ataków na tankowce.
Stany Zjednoczone kupowały ten surowiec różnymi drogami od wielu państw, określanych często jako niedemokratyczne, łamiące prawa człowieka i stanowiące zagrożenie dla państw ościennych, lecz dopóki ropa płynęła, amerykańskie media były mniej skore do ich krytyki z powodu interesu państwowego.
Ropa musi być w najbliższej przyszłości tańsza. Lobbing firm petrochemicznych i ich udział w wywołaniu wojny w Iraku - o czym mowa w wypowiedziach na łamach pism i w programach telewizyjnych jest błędnym twierdzeniem. Firmie, która czerpie zyski z ropy, nie zależałoby na doprowadzeniu do konfliktu, podniesieniu ceny i spadku popytu na oferowany przez nią produkt, ponieważ to powoduje odwrócenie się ku alternatywnym źródłom bądź surowcom. Znacznie korzystniejszą sytuacją dla amerykańskich firm byłoby wspieranie rządów Saddama Husajna.
USA będą mogły wspierać ruchy reformatorskie w Iranie. Jednak "aksamitna rewolucja" jest daleko poza zasięgiem możliwości Waszyngtonu. USA mogą udaremnić potencjalną próbę zdobycia przez IRI broni nuklearnej w zamian za ustępstwa.
Co USA mogą stracić na poprawie stosunków z IRI?
Reakcje Izraela mogą doprowadzać do trudności w unormowaniu stosunków. Bardzo silne lobby pro-izraelskie w USA, obecnie znacznie podzielone, będzie za wszelką cenę wspierało działania uniemożliwiające zdobycie broni nuklearnej przez IRI. W razie niepowodzenia USA, może dojść do samowolnej zbrojnej operacji ze strony Izraela, lecz grozi to poważnym konfliktem na linii Waszyngton-Tel Awiw.
USA muszą się liczyć z faktem, iż to Waszyngton idzie w tej sytuacji na ustępstwa, nie Iran. IRI zyska uznanie na arenie międzynarodowej za nieugiętą postawę, zaś USA zrehabilituje swój obraz. Liczne media spoza naszego kręgu kulturowego będą przypisywały sukces Iranowi i pragmatykom w Białym Domu.
Iran, w przeciwieństwie do Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, nie zrezygnuje ze swojego programu nuklearnego, ponieważ ma zbyt duże realne zapotrzebowanie na tanią energię. Ponadto, bardzo wątpliwym jest, aby Stany Zjednoczone dopuściły do samowolnej akcji militarnej ze strony Izraela. Według portalu "The Times", wielu generałów armii USA już rok temu zapowiedziało, że złoży rezygnację, jeżeli G. W. Bush da rozkaz do zaatakowania Iranu. Dotychczas armia i liczni politycy oraz dyplomaci stanowczo zaprzeczali doniesieniom o ewentualnym ataku. Ustanowienie placówki dyplomatycznej USA w Iranie byłoby najpoważniejszym krokiem ku dialogowi z IRI od czasów Rewolucji Muzułmańskiej. Jeżeli rozmowy w Genewie potoczą się korzystnie dla USA i Iranu, do wojny raczej nie dojdzie.