Wojna w Wietnamie nie byłą "prawdziwą" wojną. Dlatego Amerykanie nie mogli jej wygrać
Wojna w Wietnamie nie była "prawdziwą" wojną - w rozumieniu stanu prawnego, który pozwalałby Amerykanom na prowadzenie w pełni regularnych działań przeciwko Wietnamowi Północnemu. Głównie z tego powodu Stanom Zjednoczonym nie udało się jej wygrać, bo nie mogły rzucić do walki całej swej potęgi. Działania prowadzono jedną ręką i to też trochę skrępowaną. Nie mogło to doprowadzić do sukcesu - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską dr Zbigniew Kwiecień, wykładowca Ośrodka Studiów Amerykańskich UW. 40 lat temu, 30 kwietnia 1975 roku, komunistyczne wojska wkroczyły do Sajgonu. Tym samym wojna wietnamska dobiegła końca.
WP: Tomasz Bednarzak: Jakie nastroje panowały w Stanach Zjednoczonych, gdy 40 lat temu wojska Wietnamu Północnego wkraczały do Sajgonu?
Zbigniew Kwiecień: - Trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Przede wszystkim dla większości Amerykanów była to jednak sprawa już historyczna. Oni mają podejście, które ktoś kiedyś podsumował złośliwie, że historia to są wczorajsze doniesienia prasowe. W dwa lata po wycofaniu ostatnich amerykańskich jednostek z Wietnamu Południowego, sprawę traktowano już jako zamkniętą i ogół społeczeństwa z wielką ulgą to sobie powtarzał. Oczywiście inaczej wyglądało to z perspektywy rządu USA, tym niemniej prezydent Gerald Ford w swoim ówczesnym przemówieniu oświadczył wprost, że Stanom Zjednoczonym już teraz nic do tego, bo one swoje obowiązki wobec sojusznika spełniły, zawarły dwa lata wcześniej w Paryżu porozumienia, które miały umożliwić pokojowe zakończenie sprawy i w związku z tym, niezależnie od tego, jak przykre jest to, że komuniści przejęli władzę w kolejnym państwie, na postawę USA to już nie wpłynie.
WP: Czy Amerykanom nie towarzyszyła jednak gorycz porażki? W tym sensie, że po co były te wszystkie poniesione ogromne ofiary i koszty, skoro ostatecznie na nic się to nie zdało?
- Te pytania wielu Amerykanów powtarza do dziś. Z tym że jedni kierują to jako zarzut pod adresem tych administracji USA, które wprowadziły amerykańskie wojska do Wietnamu, inni z kolei kładą akcent na to, że źle to zostało zrobione, skoro nie osiągnięto żadnych stawianych sobie celów. A co do goryczy porażki, to Amerykanom tak się ułożyła ich historia, że naprawdę nie są przyzwyczajeni do porażek i w związku z tym pocieszali się, wmawiając sobie, że co prawda Sajgon upadł, ale przecież ich już tam nie było.
WP: Jednak pamiętajmy, że USA zaangażowały się militarnie w Indochinach, ponieważ bały się tzw. efektu domina, czyli tego, że po zwycięstwie komunistów w Wietnamie ich łupem zaczną padać kolejne kraje Azji. W 1975 roku te obawy Amerykanom już nie towarzyszyły?
- Amerykanie przyjmowali, że to samo stanie się we wszystkich państwach dawnych Indochin Francuskich. I mieli rację, bo mniej więcej w tym samym czasie w Laosie i Kambodży upadły proamerykańskie rządy, a władzę przejęli tamtejsi komuniści, choć różniący się od komunistów wietnamskich. Natomiast obawy np. o Tajlandię czy Malezję nie były już specjalnie mocno formułowane. Prawdopodobnie również dlatego, gdyż sądzono, że samo wchłonięcie Wietnamu Południowego zaabsorbuje energię, wysiłki i finanse państwa komunistycznego, czyli Demokratycznej Republiki Wietnamu, na dłuższy czas.
WP: Prezydent Lyndon B. Johnson do eskalacji amerykańskich działań w Wietnamie wykorzystał incydent w Zatoce Tonkińskiej, czyli rzekome ostrzelanie okrętu USA przez wietnamskie jednostki. Problem w tym, że sprawa była, delikatnie mówiąc, dmuchana.
- Tak naprawdę na incydent w Zatoce Tonkińskiej składają się dwa wydarzenia. Wszystko wskazuje na to, że w pierwszym przypadku doszło do kontaktu pomiędzy jednostkami obu państw. W drugim wykorzystano jako pretekst coś, co już się zdarzało w czasie II wojny światowej - mianowicie sytuację, w której wskutek błędu w odczycie radaru uznawano jakiś niezidentyfikowany obiekt za jednostkę nieprzyjaciela. I bywało już podczas II wojny światowej, też zresztą na Pacyfiku, że np. amerykańskie okręty ostrzeliwały przez kilkanaście minut grupę przybrzeżnych skał, bo odczyt radaru sugerował, że to mogą być japońskie okręty. Natomiast rzeczywiście, ten incydent został wykorzystany przez prezydenta Johnsona jako usprawiedliwienie podjęcia ataków powietrznych na Wietnam Północny i było to prawie równo 10 lat przed upadkiem Sajgonu.
WP: Amerykanom nie przeszkadzało, że wspierają skorumpowane i dyktatorskie rządy Wietnamu Południowego, które nie cieszą się poparciem większości obywateli?
- Tu działała wspomniana zasada teorii domina, czy jeszcze nawet będąca jej źródłem doktryna powstrzymywania komunizmu, sformułowana pod koniec lat 40. przez prezydenta Harry'ego S. Trumana. W jej myśl w sytuacji, w której o władzę w jakimś kraju walczy niedobry rząd demokratyczny, czyli wyłoniony z wyborów, nawet jeśli nie do końca były one wolne i uczciwe, a drugą stroną jest ugrupowanie totalitarne, które chce w ogóle zlikwidować demokrację, to lepiej popierać niedoskonałą demokrację niż doskonały totalitaryzm. I to rozumowanie stosowano również do rządu Wietnamu Południowego.
WP: W szczycie amerykańskiego zaangażowania w Wietnamie służyło tam ponad pół miliona żołnierzy USA, nie licząc sił armii Wietnamu Południowego. Mimo to nie udało się rzucić na kolana komunistycznej Północy.
- Same siły południowowietnamskie liczyły około miliona ludzi pod bronią. Ale myślę, że USA nie udało się pokonać wietnamskich komunistów głównie dlatego, że choć my to nazywamy wojną, to nie była prawdziwa wojna - w rozumieniu stanu prawnego, który pozwalałby na prowadzenie w pełni regularnych działań przeciwko Demokratycznej Republice Wietnamu. W przypadku użycia całej amerykańskiej siły, ten opór prawdopodobnie dałoby się złamać, aczkolwiek wiązałoby się to z koniecznością zajęcia terytorium Wietnamu Północnego. Natomiast w sytuacji, w której nie uznawano rządu w Hanoi, nie można było mu wypowiedzieć wojny, on też tego nie zrobił. Nawiasem mówiąc wypowiedzenie wojny tak małemu państwu byłoby szkodliwe dla samych Stanów Zjednoczonych i ich wizerunku na świecie. W związku z tym działania przeciwko Wietnamowi Północnemu prowadzono jedną ręką i to też trochę skrępowaną. Nie mogło to doprowadzić do sukcesu.
W czasie kampanii bombardowań pewien generał sił powietrznych USA miał powiedzieć, że naloty cofną Wietnam Północny do epoki kamiennej, że pozbawione infrastruktury państwo nie będzie w stanie funkcjonować i będzie musiało przyjąć amerykańskie warunki. Kilka lat później jeden z komentatorów politycznych w USA podsumował, że ten wojskowy miał rację, ale nie do końca, bo z naszego punktu widzenia Wietnam Północny nie był wcale tak daleko od epoki kamiennej. Wietnamskie społeczeństwo i państwo było w stanie funkcjonować nawet wtedy, gdy ogromna część infrastruktury leżała w gruzach. Ale też z drugiej strony, sytuacja z przełomu lat 1972-1973 była tam tak zła, że mówiono, że Wietnam Północny jest na skraju wytrzymałości. Stąd seria nalotów bożonarodzeniowych - jak je z okrutnym poczuciem humoru nazwano - podjęta pod koniec 1972 roku przez administrację Richarda Nixona, rzeczywiście osiągnęła cel w tym sensie, że komunistyczne kierownictwo na początku 1973 roku podpisało w Paryżu porozumienia pokojowe.
WP: Co w takim razie chciały osiągnąć USA w Wietnamie, skoro na starcie wykluczały regularne działania zbrojne na pełną skalę przeciwko komunistycznej Północy?
- Podobnie jak w konflikcie koreańskim chcieli obronić niekomunistyczne państwo na Południu. Akcje skierowane przeciwko celom na Północy miały doprowadzić do tego, że Demokratyczna Republika Wietnamu przestanie wspierać Wietkong, czyli komunistyczną partyzantkę operującą w Wietnamie Południowym. Nie było ze strony amerykańskiej zamiaru zajęcia czy zdominowania Wietnamu Północnego, natomiast tego typu hasła wysuwał rząd w Sajgonie, mówiąc o konieczności zjednoczenia narodu w jednym "demokratycznym i wolnym" państwie.
WP: Musimy pamiętać, że Wietnam Północny otrzymywał ogromną pomoc od całego obozu komunistycznego. Jak bardzo zaważyła ona na konflikcie?
- Tyle że nie możemy zapominać, że w pewnym momencie pomoc z Chin praktycznie ustała ze względu na konflikt chińsko-sowiecki, w którym władze Wietnamu Północnego opowiedziały się po stronie Moskwy. Niemniej radziecka pomoc pozwoliła wytrzymać wspomnianą amerykańską ofensywę powietrzną, która objęła zresztą również blokadę wejść do portów północnowietnamskich poprzez ich minowanie. Bez tego wsparcia Wietnam Północny na dłuższą metę nie wytrzymałby konfrontacji z Wietnamem Południowym i USA. W każdym razie trudno to sobie wyobrazić.
WP: Amerykanie zaczęli wychodzić z Wietnamu w wyniku rosnącego w USA oporu przed ponoszeniem ciężarów wojny i presji ze strony opinii publicznej. Czy jednak spodziewali się, że po ich całkowitym wycofaniu Wietnam Południowy upadnie aż tak szybko?
- Chyba nie, ponieważ długo przed ostatecznym wyjściem prowadzono politykę, której podstawą była doktryna Nixona, skutkująca wietnamizacją wojny. Głosiła ona, że Stany Zjednoczone będą udzielać pomocy materiałowej tym państwom, które wykażą zdolność i wolę stawiania oporu komunistycznemu zagrożeniu. Tu rzeczywiście unowocześniono i rozbudowano siły zbrojne Wietnamu Południowego. Inną sprawą jest, że porozumienia paryskie nie przewidywały zjednoczenia kraju w formie powiększonego państwa komunistycznego. Wszystkie obce wojska miały zostać wycofane z Wietnamu Południowego. Dla Amerykanów oznaczało to również wycofanie się sił północnowietnamskich. Dla władz w Hanoi nie, bo one uważały, że Wietnam Południowy to jest po prostu część Wietnamu. I Amerykanie wraz z sojusznikami dotrzymali tych warunków, natomiast wojska północnowietnamskie praktycznie nie zostały zredukowane, a zawieszenie broni było w zasadzie łamane od samego początku. Trzeba przyznać, że przez obie strony.
WP: Ale jak dobrze pamiętamy, w pewnym momencie Amerykanie radykalnie obcięli pomoc materiałową dla armii południowowietnamskiej. Nie zdawali sobie sprawy, jak katastrofalne mogą być tego skutki?
- Nigdy tego oficjalnie nie powiedziano, ale odnosi się wrażenie, że wtedy było im to już dość obojętne. Ciężary ponoszone na rzecz Wietnamu Południowego budziły coraz większy sprzeciw amerykańskiego społeczeństwa i nastroje te odbijały się w obu izbach Kongresu. Zresztą ten "syndrom wietnamski" - obawa, że zaangażowanie, nawet w postaci jedynie pomocy materiałowej, może wciągnąć USA z powrotem w jakiś odległy i egzotyczny konflikt, utrzymywał się jeszcze przez długi czas.
WP: Wielu wskazuje na to, że amerykańskie władze i wojskowi nie tyle przegrali w samym Wietnamie, co przede wszystkim u siebie w kraju, z opinią publiczną.
- To prawda, ale nie jest to sytuacja, która przytrafiła się wyłącznie Stanom Zjednoczonym. Francja w okresie walki o przyszłość Algierii musiała skapitulować z bardzo podobnych powodów. Osiągnąwszy prawie pełny sukces militarny, stworzono w Algierii taki stan rzeczy, który dla Paryża był strasznie kosztowny. Algierczykom walczącym o niepodległość udało się wymęczyć Francję, wyczerpać ją psychicznie. A dla większości Francuzów z kontynentu to był afrykański kraj i nie czuli jedności z Francuzami tam mieszkającymi, nie chcieli ponosić kosztów utrzymania go przy sobie. Więc podobnie jak w Stanach Zjednoczonych, oddolny nacisk spowodował, że francuskie władze zrezygnowały z Algierii.
WP: Wbrew swej nazwie wojna wietnamska toczyła się również na terenie Kambodży i Laosu. Wydaje się, że oba państwa okazały się być kluczowe dla zwycięstwa komunistów, bo przez ich terytoria, osławionym szlakiem Ho Chi Minha, szło zaopatrzenie dla Wietkongu. Dlaczego USA nie zdecydowały się oficjalnie na większą interwencję w tych krajach?
- W wyniku porozumień genewskich z 1954 roku obie te monarchie miały być neutralne i niezaangażowane. W rzeczywistości dość szybko okazało się, że tak nie było. Ale gdy szlak Ho Chi Minha zaczął odgrywać naprawdę dużą rolę i Amerykanie po cichu zaczęli atakować z powietrza jego różne punkty, to amerykańska opinia publiczna była już bardzo wyczulona na wszystko, co kojarzyło się z rozszerzeniem tego konfliktu. Jednak w rzeczywistości walki na terenie Kambodży i Laosu toczyły się na uboczu działań zbrojnych w Wietnamie. Jak opisał to ktoś z Amerykanów, był to sideshow (w tłumaczeniu sprawa drugoplanowa lub impreza towarzysząca - przyp. red.)
Nie zmienia to faktu, że w konsekwencji konfliktu wietnamskiego Kambodża ucierpiała znacznie bardziej niż sam Wietnam. Z tym że to się stało dopiero po roku 1975, wraz z dojściem do władzy Czerwonych Khmerów. Ale to już inna historia.
WP: Czy gdyby na czele USA dalej stał prezydent Richard Nixon, który musiał ustąpić w 1972 r. po aferze Watergate, Waszyngton udzieliłby Sajgonowi większego wsparcia, choćby lotniczego? Niektórzy historycy sugerują, że tymczasowa administracja Forda była na to po prostu zbyt słaba.
- Trudno tu spekulować. Ja zetknąłem się kiedyś z poglądem, że ponieważ Demokratyczna Republika Wietnamu złamała właściwie wszystkie porozumienia paryskie, to w związku z tym Stany Zjednoczone mogły użyć nawet broni atomowej. To jest jednak już bardzo skrajna interpretacja. Natomiast na pewno ta wspomniana tymczasowość nie sprzyjała nowemu angażowaniu się w Wietnamie. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę wspomniane złamanie porozumień paryskich, można by uznać za usprawiedliwioną kolejną interwencję, aczkolwiek większość Amerykanów najprawdopodobniej przyjęłaby to bardzo źle.
WP: Czy można powiedzieć, że amerykańska interwencja w Wietnamie od samego początku była skazana na porażkę?
- Możliwe, że w sytuacji, w której przeciwnik działał metodami partyzanckimi, ta wojna była nie do wygrania. Być może rząd Wietnamu Południowego zbyt wiele odziedziczył po rządach z epoki dominacji francuskiej, czyli nastawienie na trwanie, a nie na operacje zaczepne. I przekonanie wyniesione z tzw. wojny francuskiej w Wietnamie w latach 1946-1954, że i tak się tego wygrać nie da, a ten czynnik antykomunistyczny przychodzi w zasadzie z zewnątrz i my nie mamy na niego wpływu. Wszystko to tworzyło sytuację, że Amerykanie nastawieni na współpracę z lojalnym i aktywnym sojusznikiem, spotykali obojętność, korupcję, przekonanie, że jakoś to będzie i dążenie przede wszystkim do przetrwania bez narażania życia.
WP: Czego zatem zabrakło, by powstrzymać komunistów z Wietnamu Północnego?
- Mogę tu odwołać się tylko do pewnych historycznych porównań. Mianowicie w latach 1948-1954 trochę podobna sytuacja miała miejsce na Filipinach, gdzie komunistyczna partyzantka, powstała jako antyjapońska w czasie II wojny światowej, podjęła próbę obalenia proamerykańskiego rządu, podejmując walkę zbrojną. Amerykanie udzielili wtedy pomocy rządowi Filipin w postaci uzbrojenia i materiałów wojennych, a także przysłali swoich doradców. Wśród nich byli również tacy, którzy rozumieli konieczność przeprowadzenia reform, które polepszą sytuację większości społeczeństwa o tyle, że głoszone przez komunistów propozycje przemian rewolucyjnych przestaną być tak atrakcyjne, jak były. I to się na Filipinach udało - przeprowadzono reformę rolną, ograniczono korupcję i niedowład administracji lokalnej, stworzono system, w którym nawet najbiedniejsi mogli liczyć na jakąś opiekę państwa.
WP: W Wietnamie tego nie zrobiono?
- Być może system społeczno-ekonomiczny Wietnamu Południowego, odziedziczony po epoce francuskiej, okazał się być zbyt oporny w stosunku do takich reform. Chociaż niektórzy twierdzą, że prezydent dyktator Ngo Dinh Diem był najbliższy temu typowi przywódcy, jakim był filipiński prezydent Ramon Magsaysay z omawianego okresu. Wdał się jednak w konflikt z większością generalicji, który wynikał w równym stopniu z antybuddyjskich posunięć (bo był katolikiem), co z faktu, że zamierzone przez niego reformy miałyby uderzyć w ziemską własność buddyjskiego kleru. Stąd obalenie Ngo Dinh Diema w listopadzie 1963 r., które było między innymi wynikiem tego, że próbował naruszyć interesy jednej z grup południowowietnamskich elit. Oczywiście pucz odbył się z cichym przyzwoleniem USA, które zgodziły się na to, ponieważ Diem był podobno tak zajadłym nacjonalistą i wietnamskim patriotą, że dla dobra całego narodu i państwa rozważał możliwość dogadania się z Wietkongiem i Hanoi.
Rozmawiał Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska