Wodzowie dostali po nosie
Odejście Marka Jurka z PiS oraz happenerskie występy Janusza Palikota na konferencji programowej Platformy Obywatelskiej to wydarzenia z zupełnie innych bajek. Ale jest coś, co stanowi wspólny mianownik dla sytuacji w obu dominujących na naszej scenie politycznej partiach. To załamanie się wodzowskiego modelu przywództwa.
W PiS koniec epoki nastąpił nagle, dramatycznie i ostro – niejako w stylu tej partii. W PO wszystko ciągnęło się jak guma do żucia i przyprawione było nutką absurdu uosabianą przez Janusza Palikota. Platforma też ma bowiem swój styl.
Jarosław Kaczyński mógłby stanąć w Sevres pod kloszem jako przykład partyjnego wodza. Ostatnimi czasy rządził co prawda partią nie tak twardą ręka, jak w latach 90. kiedy to był prezesem PC. Ale ręka mogła być nieco bardziej miękka, bowiem pozycje Kaczyńskiego budowały dwie rzeczy: gigantyczny sukces w ostatnich wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Oraz intelektualny prymat, któremu poddawali się wszyscy bez wyjątku politycy PiS. Wychodzili oni z założenia, że Kaczyński – którego wielu dawnym diagnozom rację przyznało życie – po prostu zawsze ma rację. Dowody oddania liderowi były nieustanne, ale największy dał chyba Ludwik Dorn, godząc się pokornie na dymisje ze stanowiska ministra spraw wewnętrznych.
Inna była sytuacja Donalda Tuska. Po przegranych wyborach jego pozycja lidera nie była kwestionowana tylko z jednego powodu – w PO nie było nikogo, kto by się nadawał na zmiennika niedoszłego prezydenta. Tusk, przy pomocy misternych gier personalnych nieustannie wzmacniał swoją władzę, czego wyrazem było choćby usunięcie z partii Pawła Piskorskiego, czy spychanie na dalszy plan Jana Marii Rokity.
Kiedy już jednak wydawało się, że Tusk zajmuje w PO taką samą pozycję, jak Kaczyński w PiS, okazało się że Platformę Obywatelską wcale nie tak łatwo kontrolować. Najpierw szefem klubu parlamentarnego został Bogdan Zdrojewski, pokonując kandydata namaszczonego przez Tuska. Potem pojawił się pomysł zorganizowania za plecami kierownictwa konferencji programowej. Wreszcie na scenę galopował z impetem harcownik Janusz Palikot, domagając się wyrzucenia wszystkich i wszystkiego.
Dzisiaj i Kaczyński, i Tusk znaleźli się w tej samej sytuacji. Nie są już wszechwładnymi wodzami. Odejście Marka Jurka oraz bunt związanych z nim parlamentarzystów, udowodniło premierowi, że musi liczyć się ze swoim zapleczem. Że nie składa się ono wyłącznie z powolnych kukiełek, z którymi można robić wszystko co się zechce. I do których można mówić, to co ślina przyniesie na język.
Z kolei Tusk zrozumiał już chyba, że w PO carskie samodzierżawie nie jest możliwe. Stąd kokietowanie Andrzeja Olechowskiego, publiczne godzenie się i wychwalanie Jana Rokity. Nie oznacza to zapewne powrotu do kolegialnego modelu przywództwa, jaki miał miejsce w PO u jej zarania, ale Tusk zdaje sobie sprawę, że – mówiąc kolokwialnie – nie może przeginać. Bo nadzieje się na bolesną, kontrującą fangę w nos.
Igor Zalewski dla Wirtualnej Polski