Władysław Frasyniuk: Tusk musi to zrobić, inaczej rząd upadnie
Czy udała się Polska, o którą walczyliśmy? Z Władysławem Frasyniukiem, opozycjonistą, kiedyś politykiem, a dziś prywatnym przedsiębiorcą, rozmawia Katarzyna Jachowicz.
14.12.2012 | aktual.: 14.12.2012 07:44
Udała się nam Polska? Czy miała być lepsza? Może Pan powiedzieć, jak Wałęsa, „o take Polske walczyłem”?
Udała się. Nie mam wątpliwości, że mimo wad jest radykalnie lepsza.
To powinien czuć Pan dumę.
Wszyscy powinniśmy. Ale w Polakach zabija się tę dumę i pozytywną energię. Z powodu jakichś kompleksów, niezrozumiałej dla mnie potrzeby cierpienia i marudzenia, nieustannie z patosem wspominamy przegrane powstania. Nie potrafimy zaś obchodzić radosnych świąt. Powinniśmy sobie uświadomić, że tak naprawdę jedyne nasze narodowe powstanie, które odniosło sukces, to powstanie „Solidarności”. A mimo tych pozytywnych konotacji np. 31 sierpnia przez 24 godziny na dobę słyszymy „Janek Wiśniewski padł”, 4 czerwca – „zdrada”, 13 grudnia – „katastrofa”. Kiedy obserwuję masową kulturę, telewizję publiczną, wystąpienia osób publicznych, to nie znajduję poczucia satysfakcji, że jesteśmy Polakami. 20 lat żyjemy w wolnej Polsce, cały świat podziwiał ten zryw „Solidarności”. Do dzisiaj są społeczeństwa na świecie, które zazdroszczą nam tej niebywałej bajki, która zakończyła się pozytywnie. Jedynej takiej współczesnej rewolucji, w której bez przelewu krwi ludzie odzyskują wolność, prawa, szacunek. A u nas, w kraju sukcesu,
cały czas panuje takie ponuractwo i narzekanie.
To jak powinna wyglądać ta lekcja historii?
Chciałbym, żeby 13 grudnia prezydent mówił, że ten dzień to lekcja, którą powinniśmy cały czas pamiętać. Bo to święto udowadnia, że władza, która nie liczy się ze społeczeństwem, nie szanuje obywateli i podnosi na nich rękę, przegrywa z kretesem.
Przeszło 20 lat temu biedni, bezbronni ludzie wyszli na ulice. Zastrajkowali w zakładach pracy w obronie wolności i własnej godności. Wyszli na barykady i zwyciężyli. I to jest powód do dumy. Tym bardziej, że konsekwencją ich determinacji jest wolność nie tylko nasza, ale i naszych sąsiadów.
Powiedział Pan ważne zdanie: „Władza, która nie liczy się ze społeczeństwem, przegrywa z kretesem”. Powinni je wziąć sobie do serca także ci, którzy rządzą teraz?
Tak. Mam pretensje do rządu Tuska, że np. komisja trójstronna stała się fikcją. Taką zasłoną, - nawet nie parawanem, a „parawanikiem” – przyzwoitości. W rzeczywistości ten dialog się nie toczy.
W każdym szanującym się państwie władza spotyka się z przedsiębiorcami, bo to oni, czyli gospodarka rynkowa, tworzą miejsca pracy. Dlatego takie spotkania to obowiązek rządzących, którzy powinni pomagać w budowania dobrobytu własnego społeczeństwa. To się też przekłada na sukces w wyborach. Jeśli powstają miejsca pracy i ludzie więcej zarabiają, to wszyscy jesteśmy wdzięczni politykom, że tworzą takie warunki, w których można się rozwijać.
Mówi Pan tak, jakby w Polsce nie było takich warunków…
Bo nie ma! Pierwszy przykład z brzegu, który przeszedł sobie ot tak bokiem, to zamach na otwarte fundusze emerytalne. Nie było nawet próby dialogu ze społeczeństwem pod hasłem „Mamy dla was lepszy pomysł na to, żebyście byli zamożnymi ludźmi na starość, niż OFE”. A przecież pieniądze są także elementem godności ludzkiej, bo kiedy komuś ich brakuje, to trudno mu żyć godnie. Tymczasem groźny dla nas zamach na OFE był zabiegiem marketingowym, by ukryć zadłużenie budżetu państwa. Minister finansów jest zresztą najbardziej kreatywnym księgowym, jakiego znam. A jednocześnie takim, który chciałby zabić każdego polskiego przedsiębiorcę, który spróbuje myśleć w równie kreatywny sposób, jak minister Rostowski. Przy czym jego kreatywna księgowość jest robiona na użytek „wewnętrzny”, bo tak czy inaczej na końcu nasze zadłużenie jest liczone metodą europejską. I nigdy się nie zgadza z tym, co podaje minister Rostowski. Kolejny przykład: debata na temat wydłużenia czasu pracy. Wmówiono nam, że była poważna i burzliwa.
Tymczasem w ogóle jej nie było! Decyzja o wydłużeniu wieku emerytalnego jest bardzo ważna, dlatego trzeba przekonać do niej ludzi. Jestem za tym, by pracować dłużej. Jako przedstawiciel „Solidarności” byłem świadkiem, kiedy kobiety ze związków zawodowych w Europie Zachodniej same stawały i domagały się dłuższego czasu pracy dla kobiet – w Skandynawii, w Niemczech i we Francji. Byłem wtedy zszokowany, ale tam rozmawiano. U nas natomiast nie było żadnej debaty ani próby przekonania społeczeństwa.
Dlaczego?
Bo Donald Tusk robi to pod wpływem zewnętrznych czynników. Sytuacja finansowa w Europie wymusiła na nim takie posunięcia. Co gorsze, pół roku później premier zaprzecza temu, co robił na początku roku, bo mówi: damy kobietom roczne bezpłatne urlopy. To jak w końcu jest: mamy pracować dłużej, czy jednak stać nas na to, żeby krócej pracować?! Nie ma w tym żadnej konsekwencji. Mam o to żal do rządzących.
Tylko o to?
W ogóle o jakość życia społecznego i politycznego, która powinna być na wyższym poziomie. I powinniśmy się tego od polityków domagać. Tymczasem cała inteligencja, jaką niewątpliwie posiada i Donald Tusk, i Jarosław Kaczyński, i Leszek Miller, i Janusz Palikot idzie w to, żeby poprawić słupki sondażowe. Socjolodzy się śmieją, że politycy mają w kalendarzach zapisane, kiedy będzie następne badania i natychmiast robią różnego rodzaju „eventy”, żeby zwiększyć swoją popularność. Do polityki powinno się iść wtedy, kiedy ma się określone poglądy – spisane w programie – i walczy się o to, by je realizować w parlamencie. A u nas jest tak, że - jak to się potocznie mówi - kiedy zdejmiemy majtki, to… chodzi tak naprawdę o poselską pensję. I o nic więcej!
Polecamy wydanie internetowe Fakt.pl:
Brak OC. Co za to grozi?