ŚwiatWirtualny Wielki Mur

Wirtualny Wielki Mur

Chińskie władze kontrolują dostęp do Internetu jednej piątej ludzkości. Ich wielki sukces to przekonanie tej jednej piątej, że nie warto się spod takiej kontroli wyrywać.

Wirtualny Wielki Mur
Źródło zdjęć: © Jupiterimages

Gdy pierwsi dziennikarze dotarli do centrum prasowego obsługującego olimpiadę w Pekinie i podłączyli się do Internetu, zapanowała konsternacja. Zachodni korespondenci, nie wiedzieć czemu, uznali, że chińskie prawo ich nie dotyczy i czym prędzej zaczęli sprawdzać internetowe serwisy organizacji jawnie krytykujących władze Państwa Środka. Okazało się, że podobnie jak reszta z 1,3 miliarda ludzi żyjących w granicach Chin nie mają dostępu do tych stron. MKOl głupio stwierdził, że liczył na to, iż ograniczony zostanie tylko dostęp do pornografii i stron bezpośrednio zagrażających bezpieczeństwu narodowemu. Świat przypomniał sobie, że Internet za Wielkim Murem to zupełnie inne medium.

Gdyby prędkość rozprzestrzeniania się Interenetu była dyscypliną olimpijską, organizatorzy igrzysk mieliby pierwszy złoty medal na koncie. W 20 lat od podłączenia do sieci Państwo Środka zapracowało na pozycję lidera, jeśli chodzi o liczbę użytkowników Internetu. Największy, bo dwukrotny przyrost nastąpił w ostatnich dwóch latach. W styczniu 2006 roku było ich jeszcze 112 milionów, w kwietniu tego roku już 221 milionów.

Internetowa potęga Chin na liczbie użytkowników się nie kończy. Najpopularniejszy blog na świecie? Lao Xu, pisany przez aktorkę i reżyser Xu Jinglei (137 milionów odwiedzających). Największy dystrybutor internetowego wideo? Założone w dwa miesiące po YouTubie (w kwietniu 2005 roku), a dziś prześcigające go o ponad bilion megabajtów danych przesyłanych każdego dnia – Tudou (z mandaryńskiego – „ziemniak”*). To w Chinach także narodziła się największą „lokalna” wyszukiwarka: baidu.com. Jej udziały w rynku wynoszą 52 procent, co oznacza, że jest popularniejsza niż stworzona w języku chińskim wersja Google, Yahoo czy MSN.

Tarcza na bajty

Jednak odmienność chińskiego Internetu nie wynika ze szczególnej oryginalności mieszkańców Państwa Środka. Jej początki sięgają 1998 roku, gdy ministerstwo bezpieczeństwa publicznego przyjrzało się bliżej nowemu medium i poczuło ciarki na plecach. To był czas, gdy startowało Google, Yahoo stanowiło centrum Internetu, a Microsoft robił wszystko, by Windows jak najlepiej współpracował z Siecią. Dzięki usłudze www rodziły się ciągle nowe źródła niezależnych informacji, a ludzie właśnie uczyli się, że kiedy dzieje się na świecie coś ważnego, lepiej włączyć komputer niż telewizor.

Widząc to wszystko, chińskie władze dostrzegły zagrożenie i podjęły ambitną decyzję – kontrolujemy. Program realizujący to zadanie nazwany został Projektem Złota Tarcza. Jak to zwykle w socjalizmie bywa, od decyzji do realizacji upłynęło sporo czasu. Pierwsze funkcjonujące elementy Złotej Tarczy ruszyły dopiero w 2003 roku, a oficjalną akceptację system uzyskał w listopadzie 2006 roku. Na świecie stał się znany jako Great Firewall of China (Wielki Ognisty Mur Chiński).

Wbrew pozorom objęcie nadzorem tego, co w Internecie widzi miliard osób, okazało się nie takie trudne. Siła Tarczy bierze się z państwowego monopolu na dostęp do międzynarodowych łączy. W całych Chinach działa dziewięciu licencjonowanych przez państwo dostarczycieli internetowych łączy. Tylko oni mają fizyczny dostęp do światłowodów czy linii satelitarnych wychodzących na świat i to od nich kupują przepustowość mniejsi dostarczyciele obsługujący indywidualnych klientów.

Dzięki temu każdy bajt danych wymienianych z zewnętrznym światem przechodzi przez urządzenia sieciowe, nad którymi kontrolę ma specjalnie utworzone ministerstwo przemysłu informacyjnego. W tej sytuacji łatwo jest wprowadzić podstawowe ograniczenia polegające na blokowaniu określonych adresów sieciowych (na przykład stron Amnesty International, Human Rights Watch, Reporterów bez Granic czy chińskiej wersji serwisu BBC), „odcinaniu” określonych słów kluczowych i haseł (na przykład Falun Gong, ale też tsunami i „rozwój Komunistycznej Partii Chin”) czy śledzeniu treści wysyłanych w mejlach.

Google.cn

Drugi filar to zrobienie porządku z zagranicznymi firmami, które mogłyby próbować obchodzić Złotą Tarczę. Giganci, tacy jak Google czy Yahoo, nie mogą sobie pozwolić na lekceważenie rynku obejmującego jedną szóstą ludzkości, więc mniej lub bardziej jawnie przystają na warunki dyktowane przez chińskie władze. Przychodzi im to tym łatwiej, że ograniczenia nie uderzają w ich interesy – w końcu jakim problemem jest sprawienie, by na hasło „Tianenmen” w chińskiej wersji wyszukiwarki Google na pierwszych miejscach zamiast kolumny czołgów zatrzymanej przez człowieka pokazały się sielskie widoczki czystych budynków obwieszonych komunistycznymi symbolami? Oczywiście z wewnątrz Chin niedostępna jest inna niż jedynie słuszna wersja wyszukiwarki.

Ale niepokorne myśli rodzą się nie tylko na zgniłym Zachodzie. Wraz z biznesowym otwarciem na świat nieuniknione jest pojawianie się wewnątrz państwa idei kwalifikujących się do objęcia kontrolą. Jednak z technicznego punktu widzenia to znacznie trudniejsze – Chiny oplata gęsta sieć wewnętrznych łączy i nie ma punktów, w których łatwo byłoby postawić elektronicznego stróża filtrującego informacje. Sięgnięto więc po inne, sprawdzone sposoby – autocenzurę i strach przed narobieniem sobie kłopotów. W końcu każdą, poprawną czy nie, treść trzeba gdzieś umieścić. Dlatego narzędziem kontroli są tu koncesje wydawane firmom udostępniającym na swoich serwerach miejsce na strony www czy serwisy do prowadzenia blogów. Każda z nich odpowiedzialna jest za to, by znajdujące się u niej treści były „czyste”. Jeśli czegoś nie dopilnuje, musi liczyć się z utratą licencji i wypadnięciem z branży.

Dziury w murze

Jednak, jak to zwykle w socjalizmie bywa, nic nie działa tak, jak powinno. Każdy z „wielkiej dziewiątki” dostarczycieli łączy ma pod swoją kontrolą tysiące routerów – maszyn kontrolujących przepływ informacji. By system był spójny, każde z tych urządzeń powinno mieć tak samo zdefiniowane filtry niepożądanych stron i ten sam zestaw słów kluczowych. Bałagan sprawia, że wiele routerów ma stare zestawy danych i wiele zwłaszcza nowszych stron przemyka przez dziury w murze.

Szwankuje też wewnętrzna autocenzura w firmach przechowujących treści. Problem w tym, że nikt im nigdy wyraźnie nie powiedział, co właściwie powinni usuwać. Dlatego wielką popularnością wśród właścicieli tych firm cieszą się wykradzione z rządowych systemów listy słów-kluczy, które skwapliwie wprowadzają do własnych komputerów. Często wykazują się przy tym nadgorliwością, dołączając własne hasła mogące wzbudzić niezadowolenie władz.

Istnieją też liczne programy pozwalające mniej lub bardziej skutecznie omijać obostrzenia i widzieć „prawdziwy” Internet. Jednak pojawiły się one stosunkowo niedawno, na tyle późno, że rząd osiągnął już zamierzony efekt – nauczył przeciętnego internautę, że lepiej odpuścić sobie wyszukiwanie jakichś dziwacznych i podejrzanych haseł i skupić się na tym, co legalne i powszechnie dostępne. Ludzie są tym mniej chętni do wychylania się, że nie istnieje skuteczny sposób na zwiększenie bezpieczeństwa danych osobowych użytkowników chińskiej sieci. W dalszym ciągu zakładając konto e-mail czy to na chińskim Yahoo, czy na Baidu, nie możesz mieć pewności, że informacje o tobie będą chronione. Możesz mieć za to pewność, że gdy nadepniesz na odcisk chińskiej władzy, trafią prosto w ręce jej służb. Przekonali się o tym chińscy dziennikarze Shi Tao i Wang Xiaoninga. Gdy wytoczyli Yahoo proces, szef serwisu Jerry Yang bronił się średnio przytomnymi tłumaczeniami, że jakoby przekazując władzom dane osobowe tej dwójki, nie
podejrzewał, że chodzi o prześladowanie opozycji. Tao i Xiaoning uniknęli więzienia, opozycyjny działacz Li Zhie, którego korespondencję Yahoo także bez skrupułów przekazało milicji, miał mniej szczęścia. Odsiedział już pięć lat, czekają go jeszcze trzy.

Miecz obosieczny

Władza ma dostęp do informacji, do których nie mają wglądu przeciętni śmiertelnicy, a przeciętni śmiertelnicy do takich, do których nie ma dostępu władza. Mowa o blogach, których pod koniec 2007 roku było zarejestrowanych w Chinach już ponad siedem i pół miliona – dużo za dużo, by móc je wszystkie skutecznie kontrolować. Jedne zupełnie niepozorne, inne powstają właśnie po to, by narobić zamieszania. Podczas przetaczającej się zimą tego roku przez południe Chin najsilniejszej od stuleci burzy śnieżnej widz chińskiej telewizji i internauta zarazem miał pełne prawo nabawić się schizofrenii. Podczas gdy oficjalne media donosiły o dzielnych służbach niosących pomoc ofiarom i optymistycznych (tyle że wyssanych z palca) prognozach pogody, blogerzy opisywali klęskę żywiołową, której władze nie były w stanie opanować. – Swoboda wyrażania się coraz bardziej się rozluźnia, tolerancja staje się coraz większa – komentuje Gary Wang, założyciel serwisu Tudou. – To nie druga rewolucja kulturalna, jak prorokowali niektórzy,
gdy Chiny włączały się do sieci, ale z pewnością Internet pociągnął za sobą wielkie ewolucyjne zmiany, których jesteśmy i w dalszym ciągu będziemy świadkami – dodaje Jeremy Goldkorn, założyciel bloga o mediach Darwei. org.

Nie tylko Internet zmienił Chiny, ale także Chińczycy zmienili Internet. Nie tylko odmiennością kulturową, ale także latami zdobywania zupełnie nieznanych społeczeństwom zachodnim doświadczeń ograniczonego dostępu do sfery, która z założenia miała być nieograniczona. – Chiny wykształciły model Internetu, który przede wszystkim jest narzędziem rozwoju ekonomicznego – twierdzi Vincent Brossel z organizacji Reporterzy Bez Granic. Podczas gdy w wielu krajach najpopularniejszym hasłem wyszukiwanym w sieci jest „seks”, wśród pięciu najpopularniejszych wyrazów wstukiwanych w wyszukiwarki chińskie znajdują się... dwie nazwy banków i słowo „akcja giełdowa”. Znając kary, jakie czekają tam na amatorów internetowej pornografii, nie ma się czemu dziwić. W ubiegłym roku z powodu tak zwanego „duchowego zanieczyszczania sieci” zamknięto 44 tysiące stron internetowych, a 868 osób aresztowano.

Inna kwestia, że jeśli nawet jakaś strona z pornografią się w chińskiej sieci uchowa, co najmniej jedna trzecia internautów ma spory problem z korzystaniem z niej. Taki odsetek Chińczyków deklaruje bowiem surfowanie nie w zaciszu domowego ogródka, lecz w ogródkach internetowych, tak zwanych wangba (kafejka internetowa). Za to ani kij, ani marchewka nie działają na Chińczyków, jeśli chodzi o internetowe piractwo. Mimo procesów serwisy wciąż dystrybuują nielegalną muzykę, mimo ostrzeżeń internauci udostępniają i ściągają pirackie wersje filmów. Tyle że i tu nie ma się czemu dziwić. Filmów zachodnich wchodzi w Chinach do kin maksymalnie 20 rocznie. Powody zakazu dystrybucji bywają różne. Filmu „Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka”, którego akcja dzieje się – przypomnijmy – dwa tysiące lat temu, w kinach wyświetlać zakazano, bo zawiera „niebezpieczne aluzje polityczne”. Dobrze choć, że włodarze dostrzegają, że system polityczny w swoim kraju mają co nieco przestarzały.

Karolina Pasternak Piotr Stanisławski

  • Ziemniak wziął się z angielskiego coach potato, czyli „ziemniak kanapowy” – ktoś stale przesiadujący przed telewizorem. Ziemniaki miały przenieść się z kanapy przed komputer
Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)