"Wilcze stado" - kulisy walki polskich snajperów podczas ataku na bazę w Ghazni
Atak na bazę w Ghazni, w Afganistanie, zaczął się od potężnego wybuchu. Wstrząsnął on też stanowiskami polskich strzelców, którzy znajdowali się co najmniej półtora kilometra dalej, poza jednostką. Co więcej, okazało się, że nasi żołnierze mają "po sąsiedzku" rebeliantów, również celujących w bazę. Wojskowi musieli wkroczyć do akcji. Jak pisze "Polska Zbrojna", "wilcze stado", czyli zespół snajperów, którzy nigdy nie mieli snajperskich etatów, celująco zdał ten egzamin. Choć atak miał miejsce w ubiegłbym roku, teraz ujawniono kulisy walki polskich snajperów.
21.03.2014 19:54
Z początkiem XIII zmiany PKW Afganistan rozpoczął się "fighting season" (sezon strzelecki). Bazę Ghazni ostrzeliwano z rakiet i moździerzy. INS (od "insurgent" - rebeliant) podjeżdżali motorkiem, ustawiali rakietę odpalaną z opóźnieniem czasowym i szybko znikali. Często prowadzili też ogień z pobliskiej wioski Qalati, bo wiedzieli, że ze względu na ludność cywilną koalicjanci nie mogą im "udzielić odpowiedzi". Zagrożenie dla personelu kontyngentu było poważne, tym bardziej że takie pojedyncze ataki to niewinne zaczepki, w porównaniu z tym co mogło się wydarzyć.
Dowódca Narodowej Komórki Kontrwywiadu (NKK) wystawianej przez SKW, tak widział wówczas sytuację: - NATO określiło termin wycofania się z misji, więc się zwijamy, redukujemy zdolność działania, zmniejszamy liczbę baz. Dla przeciwnika to był idealny moment na dokonanie kilku spektakularnych ataków i zabicie możliwie największej liczby żołnierzy koalicji, czyli uderzenie w ISAF tak mocno, by w świat poszedł przekaz medialny: "Wyrzuciliśmy ich z Afganistanu!". Nie dyskutowaliśmy więc, czy zostaniemy zaatakowani, lecz kiedy i w jaki sposób. Tym bardziej że zneutralizowaliśmy wcześniej kilka planów ataków na bazę, które byłyby znacznie gorsze w skutkach, gdyby zostały przeprowadzone.
Fajne zadanie
W wypadku napaści jednym z punktów strategicznych mógł być "hotel", czyli niedokończony apartamentowiec - trzy budynki w kształcie łuku ustawione w jednej linii. Przerwano jego budowę ze względu na niewielką odległość od bazy w Ghazni. Został szkielet, bez drzwi, okien i wyposażenia. Dowódca NKK nie ukrywa, że obiekt od dawna był nadzorowany, w czym swój udział mieli również snajperzy z 25 Brygady Kawalerii Powietrznej. Przygotowali oni procedurę podejścia i zaplanowali ewentualne posterunki obserwacyjno-strzeleckie.
Po kilku dniach, gdy siedzieli zmęczeni po całodziennej robocie, zatelefonował szef rozpoznania kapitan Przemysław Wardowski: - Za dwa dni idziemy do "hotelu" na pięciodobowy piknik. Rzucił to lekko, niby żartem, ale "Ciachu", jeden ze snajperów, nie ukrywa, że niespodziewana wiadomość wywołała w zespole spore emocje: - Wyjście do akcji nas nakręcało. Cieszyliśmy się jak małe dzieci, bo nikt wcześniej czegoś takiego nie robił. Nie było wprawdzie daleko od bazy, ale mieliśmy do wykonania fajne zadanie. W najśmielszych przypuszczeniach nie sądziliśmy jednak, że atrakcji będzie aż nadto.
Kapitan Wardowski zapewnia, że nie szykowali się na piknik: - Mieliśmy pełną świadomości narastającego zagrożenia dla bazy. Atak na FOB Ghazni przewidywaliśmy już kilka miesięcy wcześniej, i to nie tylko dlatego, że coraz częściej nas ostrzeliwano. Na efekt złożyła się wielka robota wszystkich elementów rozpoznania i służb specjalnych operujących w prowincji. Żołnierze SKW byli nieustannie w terenie, w akcji. Moi snajperzy między innymi wypierali z rejonu Qal-e-Qazi rebeliantów, ale na co dzień w upale spędzali w ukryciach po 16 godzin jako element rozpoznawczy. Bezpilotowce latały po 250-300 godzin miesięcznie, żeby zbierać konkretne informacje. Potrzeby udania się na "piknik" do "hotelu" nie wywróżyliśmy z fusów. Piknik w hotelu
Wyszli w nocy, z poniedziałku na wtorek, przygotowani na pięciodobowe bytowanie. Było ich szesnastu. Dowodził "Zielony", a Wardowski poszedł jako szef rozpoznania, autor projektu i koordynator działania swoich snajperów. Do nich dołączyli łącznościowcy i prowadzący nasłuch Amerykanie z wywiadu taktycznego. Zabrali broń, amunicję, mnóstwo sprzętu i znaczny zapas wody. Zasobnik kapitana ważył 68 kg! Kiedy dotarli do "hotelu", w budynku zrzucili plecaki i sprawdzili, czy pod ich nieobecność coś się nie zmieniło, a następnie założyli maskowanie zaciemniające wnętrze. Do rana wystawili posterunki, ubezpieczyli newralgiczne miejsca, przejścia między budynkami i klatkę schodową.
Trening w budynkach na poligonie wędrzyńskim według jednego z żołnierzy, "Białego", znakomicie się tu sprawdził: - Sztuką jest tak się zamaskować w szkielecie budynku, by mieć dobrą wizurę, a nie być widocznym z zewnątrz. Musieliśmy o to zadbać, bo nieopodal w wiosce toczyło się normalne życie. Zrobiliśmy to na tyle dobrze, że w dniu ataku strzelający z budynku "hotelu" rebelianci nie wiedzieli, że mają sąsiadów.
W środę, dokładnie o 15.45, poczuli wstrząs i potężny grzmot przetoczył się im nad głowami. - Pierwsza przyszła myśl, że posterunek został odkryty i INS przyłożyli nam z działa - wspomina "Ciachu". - Po chwili połapaliśmy się, że ogromnej mocy wybuch nastąpił po przeciwległej stronie bazy, co najmniej półtora kilometra od nas - mówi.
Atak na Ghazni
Okazało się, że 28 sierpnia 2013 roku o godzinie 15.45 jadąca drogą gruntową wzdłuż FOB Ghazni ciężarówka skręciła niespodziewanie z traktu pod "hescobastion". Po chwili gigantyczny wybuch o mocy półtorej tony trotylu wstrząsnął okolicą, dokonując wokół spustoszenia. Zanim tony gruzu z rozszarpanego muru obronnego opadły, rozpoczął się ostrzał z ręcznie odpalanych rakiet, z moździerzy i granatników, a przez dwudziestometrową wyrwę zaczęli wbiegać na teren bazy rebelianci. Ubrani w oznaczające gotowość na śmierć białe szaty i pasy szahida. Mieli jeden cel: w samobójczej śmierci zabrać ze sobą na tamten świat jak najwięcej niewiernych. Dla żołnierzy sprawą życia i śmierci było powstrzymanie napastników, zanim zdołają wbiec do schronów, by rozpocząć krwawe żniwo.
Atak był rozległy i wielokierunkowy. Wielką robotę bojową wykonali w tym czasie żołnierze i policjanci afgańscy - dość szybko stworzyli kordon, powstrzymujący kolejne bojówki. Blisko dziesiątka z nich zginęła w walce. Ucierpieli również cywile, mieszkańcy pobliskich osiedli - pół setki rannych tego dnia przywieziono do szpitala w Ghazni. W polskiej bazie było około dziesiątki rannych. Zginął też amerykański sierżant Michael H. Ollis, chroniąc polskiego kolegę.
W krzyżowym ogniu
Żołnierzy znajdujących się w "hotelu" wielki wybuch i napływająca zaraz po nim informacja przez radio upewniły, że rebelianci zaatakowali bazę. Po chwili uświadomili sobie, że również tuż obok nich, z pierwszego budynku kompleksu, ktoś prowadzi ogień. Co więcej, ci "sąsiedzi" nie zdawali sobie sprawy z obecności snajperów. - Rebelianci niepostrzeżenie zajęli stanowiska. Nie mogliśmy tego widzieć, bo nie wychylaliśmy się przez okna - opowiada kapitan Wardowski. - Musieliśmy ich związać walką, by powstrzymać odpalanie w kierunku bramy bazy rakiet i pocisków. Wysunęliśmy się na balkony. Tamci zapewne bardzo się zdziwili, gdy do pomieszczeń zaczęły im wpadać granaty. Po chwili jednak otrząsnęli się i odpowiedzieli bezładnie ogniem. Następnie zaczęli się przemieszczać w kierunku bazy, by przeprowadzić wjazd do jej środka. To było ich główne zadanie - wyjaśnia.
Ostry kąt, wynikający z usytuowania budynków, utrudniał prowadzenie ostrzału INS z ukrycia. Polacy próbowali na różne sposoby dobrać się do napastników, skrócić dystans, uzyskać korzystniejszy kąt rażenia. Kapitan Wardowski doskonale pamięta chwilę, w której podjęli z "Zielonym" decyzję: - Zniknęli nam z pola widzenia i nie mogliśmy ich dosięgnąć. Postanowiliśmy, że z dwoma żołnierzami wyjdę na dach i górą przejdziemy na ich stronę. Każdy z budynków był elementem półksiężyca. Z północnego skraju dachu moglibyśmy razić rebeliantów.
Kiedy weszli na górę, znaleźli się w krzyżowym ogniu. Do trwającej już blisko godzinę walki włączyli się bojownicy ubezpieczający akcję z wioski Qalati. Kapitan został trafiony, najpierw w rękę, a po chwili w nogę. "Dzieju" dostał w brzuch. Na szczęście mogli się wycofać o własnych siłach. Na górze został "Ciachu": - Najpierw krzyknąłem, żeby mi przynieśli granaty, ale kule tak latały, że przykleiłem się do muru i czekałem na odpowiednią chwilę do odwrotu. Dopiero jak zadymiłem cały dach, mogłem się wycofać.
Na piętrze poszkodowanymi zajął się ratownik "Zabor". Obaj silnie krwawili. Łącznościowiec "Piter" nadał meldunek, że zespół ma dwóch rannych i potrzebne jest wsparcie QRF, czyli sił szybkiego reagowania. Robiło się nieciekawie, powstrzymywali uderzenie na bazę, ale ostrzał "hotelu" nie słabł, w zajmowanych przez żołnierzy pomieszczeniach pociski karabinowe odbijały się od sufitu. Nie wiedzieli, czy dostaną wsparcie, bo w bazie również toczyły się walki. QRF dotarł jednak nadspodziewanie szybko. Po niespełna trzech kwadransach przyjechali z odsieczą rzeszowiacy z kompanii "Charlie", razem z wozem ewakuacji medycznej. Nadal znajdując się pod ogniem, siłami sekcji "Alfa", którą dowodził "Grochu", snajperzy zapakowali rannych i rozpoczęli przenosiny do bazy.
Wkrótce do "hotelu" dotarli kawalerzyści z 7 Batalionu 25 Brygady i rozpoczęli "czyszczenie" obiektu. Pod względem taktycznym to był koszmar - nieskończona liczba pomieszczeń. Do każdego wrzucali granat i po chwili "robili wejście". Konieczna była niezwykła ostrożność, bo wśród rebeliantów znajdowali się ludzie przygotowani do wysadzenia się na terenie bazy. Po oddziale INS zostało mnóstwo broni, w tym granatniki i moździerze. Chcieli uderzyć na bazę z zachodniej strony, przeprowadzić przygotowanie artyleryjskie zza osłony "hotelu". Powstrzymali ich "Zielony" i Wardowski ze swoimi snajperami.
Dla "Dzieja" i Wardowskiego misja się skończyła. Ewakuowano ich do szpitala w Ramstein. Po powrocie kapitan usłyszał od generała Marka Sokołowskiego, dowódcy Polskiego Zespołu Zadaniowego "White Eagle", a zarazem 25 Brygady Kawalerii Powietrznej, że wraz ze swymi snajperami uratowali bazę. Został uhonorowany przez ministra obrony narodowej szablą, a przez Amerykanów Brązową Gwiazdą. Największą satysfakcję ma jednakże z postawy swoich snajperów. - Nawet gdy zostałem ranny, każdy z nich wiedział, co ma robić. Wspaniale się spisał "Ciachu", dowodzący zespołem snajperskim, "Biały" i "Grochu", koordynujący działania ogniowe. Zaprocentowały lata pracy z "Wilczym Stadem", zespołem snajperów, którzy nigdy nie mieli snajperskich etatów, a ze względów proceduralnych nieustannie są nazywani strzelcami wyborowymi - mówi.
Piotr Bernabiuk, "Polska Zbrojna"