Wierzyłem w sukces

Sportowcy przekonali się, że trenując w kraju i pod kierunkiem polskiego szkoleniowca, można zdobywać medale w pływaniu mówi
Paweł Słomiński, trener kadry olimpijskiej pływaków.

18.01.2006 | aktual.: 24.01.2006 09:23

Rozmawia Paulina Nowosielska

- Ma pan sposób na to, żeby nikomu z pana ekipy woda sodowa nie uderzyła do głowy?

– Mnie jakoś jeszcze nie uderzyła. Zresztą to chyba zależy od charakteru i mentalności człowieka. Robię swoje i wolę się nad tym nie zastanawiać. Bo im więcej myślę, tym częściej dochodzę do wniosku, że nie robię nic nadzwyczajnego.

- Ale na przykład w piłce nożnej przerabialiśmy już to, że po jakimś czasie dla zawodników i trenerów bardziej liczyła się nowa bryka i fryzura niż wyniki...

– Szczerze mówiąc, mamy taką piłkę, na jaką pozwalają trenerzy. Tam rządzą pieniądze i to one dyktują warunki. Na szczęście w pływaniu jest inaczej. Mam pod opieką świetnych zawodników. Otylia, Paweł Korzeniowski, Łukasz Drzewiński, Beata Kamińska. I ci wszyscy ludzie dają się zdyscyplinować. Znają swoją wartość, ale też potrafią słuchać. Za to ich cenię.

- To za pana czasów polscy pływacy zaczęli przywozić z europejskich i światowych imprez medale. Wcześniej nikt nie śmiał nazwać Polski światową potęgą. Teraz to co innego. Liczył pan na to?

– Nie, choć w głębi serca wierzyłem, że coś takiego kiedyś nastąpi. Bo jeśli ktoś ciężko pracuje, a przy tym nie brakuje mu zdolności, to wyniki w końcu muszą się pojawić. W mojej pracy bardzo ważne były sukcesy Otylii. W Polsce jest bardzo dużo zdolnej młodzieży. I ci ludzie w końcu zobaczyli, że współpraca z polskim trenerem może przynosić efekty. Uwierzyli w to, co do niedawna wydawało się wszystkim niemożliwe: że trenując w kraju i pod kierunkiem miejscowego szkoleniowca, można zdobywać medale.

- W takim razie co takiego ma w sobie najlepszy polski trener pływaków, że z tłumu identycznych ludzi w czepkach i kostiumach potrafi wyłuskać talenty?

– Ja mam komfortową sytuację: pracuję z najlepszymi z najlepszych. I nawet gdy ktoś ma akurat gorszy dzień, to wiem, na co stać tego zawodnika. Wiem, bo wcześniej obserwowałem go na krajowych imprezach.

- Zanim nastały „czasy Słomińskiego”...

– Czasy Słomińskiego? Nie przesadzajmy!

- A jednak. W każdym razie wcześniej mówiło się, że z trenowania w kraju nigdy sukcesów nie będzie. Co pan na to?

– Tak się mówiło, prawda. Ale gdy Otylia zaczęła bić swoje pierwsze rekordy, to głosy niedowiarków szybko ucichły. Wcześniej sporo zawodników z Polski wyjeżdżało do USA. Szli na łatwiznę, wierzyli w szybki i trwały efekt. Ja pracowałem w swoim tempie. Na ostatnie igrzyska mieliśmy pięcioro zawodników. Potem w kadrze opracowaliśmy czteroletni program dla reprezentacji. I teraz na igrzyska w Pekinie szykujemy już 20-osobową ekipę pływaków. Poza Otylią czy Korzeniowskim mamy też zawodników, którzy godnie będą nas reprezentować w finałach. Na przykład Beata Kamińska, która, mówiąc dosadnie, w wieku 25 lat została odkurzona. Ale takie efekty przynoszą nie tylko praca i trening, lecz także wiara w sukces i dobra atmosfera. Bo zawodników często dzieli się na takich, którzy wierzą i robią wyniki, oraz na tych, którzy nie robią wyników, bo nie wierzą. Teraz jest tylko jeden problem: jak utrzymać taki poziom do igrzysk.

- Uda się?

– W tym sporcie nie ma wielkich pieniędzy, zawodnik szybko się nie zepsuje.

- Pamięta pan siebie z czasów nauczyciela wf. w warszawskiej podstawówce?

– Oczywiście, to żadna prehistoria. Mentalnie wcale się nie zmieniłem. Wtedy pracowałem z dziećmi, teraz też zajmuję się młodymi ludźmi. I czasem jestem dla nich jak kumpel, czasem jak bezwzględny nauczyciel. Potrafię wstrzymać komuś stypendium, nie zgodzić się na wyjazd. Oni wszyscy mogą na mnie liczyć 24 godziny na dobę. Ale w zamian oczekuję odpowiedzialności. Nie mogłem darować Łukaszowi Gąsiorowi. Najpierw jako jedyny z kadrowiczów nie zdał matury, potem został ukarany za nadużycie alkoholu, a ostatnio nałożono na niego dwuletnią dyskwalifikację za palenie marihuany. Powiedziałem mu, że się na nim zawiodłem i nawet nie próbowałem po raz kolejny wyciągać go z tarapatów. Sam składałem wniosek do komisji dyscyplinarnej. - Ale chyba inaczej karci i nagradza się grupę dzieciaków, a inaczej ludzi, którzy są na świeczniku i mają osiągać wyniki.

– Zawsze będę powtarzać, że podziwiam swoich zawodników. Są w takim wieku, że ktoś inny mógłby unieść się jakimś młodzieńczym honorem. Ale staram się też budować w nich przeświadczenie, że mamy wspólny cel. I bez względu na to, co się będzie działo, musimy się szanować.

- Robi pan portret psychologiczny każdego zawodnika?

– Nie, ale mam swoje ulubione powiedzenie, które powtarzam za każdym razem, gdy któremuś z moich podopiecznych uda się popłynąć naprawdę dobrze: cieszę się, że nie przeszkodziłem ci w osiągnięciu takiego wyniku. Bo nie sztuką jest zabić zawodnika psychicznie czy fizycznie. Ludzi w tym wieku trzeba rozumieć. Na przykład Pawła Korzeniowskiego nakręca rywalizacja, jest przebojowy, ale też bardzo świadomie podchodzi do tego, co się wokół niego dzieje, świetnie czuje swój organizm. Łukasz Drzewiński, czwarty zawodnik wyścigu na 200 m motylkiem w Trieście, próbuje niektóre ćwiczenia robić po swojemu. Sławomir Kuczko to trochę typ karnego żołnierza, który bardzo się przejmuje tym, co robi. Z kolei dziewczyny często boją się rywalizacji. Ale właśnie ten strach wyzwala w nich pokłady energii.

- Rozumieć zawodnika to jedno, ale wczuć się w to, co przeżywa na chwilę przed ważnym finałem – to już inna sprawa...

– Pamiętam jak dziś. 2003 r., mistrzostwa świata w Barcelonie. Otylia tam na dole, na słupku, a wokół niej 15 tys. ludzi. Do tego jeszcze miliony przed telewizorami w kraju. Wtedy dotarło do mnie, co ona musi przeżywać. I poraziło mnie to. Pal licho możliwości fizyczne! W takich chwilach bardzo łatwo o psychiczne wypalenie. Weźmy takiego Hannavalda, który zwyczajnie nie wytrzymał presji. Kiedyś bił się z Małyszem o podium, a teraz to zupełnie zagubiony człowiek.

- Skąd pewność, że na konkretny występ ten czy inny zawodnik jest najlepiej przygotowany?

– Tego nikt nigdy nie wie. Dlatego uwielbiam trenerów, którzy przed startem mówią swojemu zawodnikowi: jesteś genialnie przygotowany, popłyniesz taki wynik. Ja mówię inaczej: nie myśl o medalu. Lepiej żebyś miał świadomość, że przygotowując się do startu, zrobiłeś wszystko, nie oszukiwałeś siebie ani mnie. Ale o wątpliwościach nie ma mowy. Bo gdy one się pojawią, to jesteś przegrany, jeszcze zanim wskoczysz do wody.

- Ale ci ludzie to w końcu nie roboty i miewają słabości.

– Trening w pływaniu to całkowita monotonia. Codziennie ten sam basen, dystans do zaliczenia, ten sam pęknięty kafelek na dnie. Ci ludzie muszą mieć słabości, inaczej podejrzewałbym, że nie są do końca normalni. Dlatego, gdy ktoś przychodzi na trening i mówi, że czegoś mu się nie chce, to czasem wyciągam konsekwencje, ale czasem odpuszczam mu na dzień, dwa.

- Pana najważniejsze osiągnięcia zawodowe ostatnich lat, poza medalami?

– Po pierwsze, ciągle robię to, co lubię. A po drugie – moi zawodnicy dobrze o mnie mówią.

- Czy w takiej atmosferze w ogóle myśli się o porażkach?

– Codziennie. Rano budzę się i myślę, czy aby dziś to wszystko nie runie. Bo życie, szczególnie w sporcie, jest kompletnie nieprzewidywalne. Jednego dnia jest zgrupowanie, niezłe wyniki, a zaraz potem w nocy pędzę na złamanie karku do Otylii do szpitala. Ktoś ważny kiedyś mnie pytał, czy to dobrze, że teraz mamy taką eksplozję wyników, bo teoria sportu mówi przecież o powolnym dochodzeniu do sukcesów. Znam tę teorię, codziennie o niej myślę. I o tym, czy któregoś dnia ktoś się na mnie nie obrazi i na przykład nie odrzuci programu szkoleniowego. - Słowem, trenerzy też mają swoje gorsze dni?

– Czasem mam ochotę wsiąść w samochód i po prostu jechać samotnie przed siebie. Bywa, że czuję się zupełnie wypalony. Gdy robię się milczący, moja żona wie, że zbliżają się zawody.

- I póki są sukcesy, nikt niczego nie kwestionuje. Ale w Polsce dość popularny jest „syndrom Małysza”. Obawia się pan tego?

– Oczywiście, że tak. Żyjemy w kraju, gdzie wszyscy na wszystkim się znają. A największą satysfakcję niektórym sprawia czekanie, aż komuś noga się powinie. Pocieszam się, że skoków z pływaniem porównywać nie można. W pływaniu zawodnikiem można sterować, liczy się absolutna powtarzalność wyników. W skokach więcej rzeczy jest dziełem przypadku. Zresztą ten sport został wykreowany przez media, bo było zapotrzebowanie na idola.

- Zastanawiał się pan kiedyś, ile kosztują te wszystkie sukcesy?

– Najbardziej traci na tym rodzina. Gdy siadam pisać program, to odsuwam ją na dalszy plan. Potem patrzę: 270 dni zgrupowań i wyjazdów w roku! Dlatego ciągle szukam dostatecznie wielkich słów uznania dla mojej żony, która mimo wszystko próbuje stworzyć normalną rodzinę. Jest oazą spokoju, nigdy nie krytykuje, nie namawia. Stoi za mną murem. Ale mam trzy córki, dziesięciomiesięczną i pięcioletnią oraz osiemnastoletnią z pierwszego małżeństwa. I bardzo chciałbym mieć wpływ na ich wychowanie. Często stawiam na szali z jednej strony rodzinę, a z drugiej – ambicje i finanse. Na razie dzięki mojej pracy żyjemy na jakimś poziomie. Ale to się może zmienić. Nowa ustawa o sporcie kwalifikowanym zniosła dodatki za medale dla trenerów. Podobno ma się to zmienić, ale na razie... Zostałaby mi goła pensja, czyli 3,8 tys. zł brutto. Takie zarobki w żaden sposób nie są odzwierciedleniem ani jakości, ani ilości mojej pracy. Szczególnie, gdy porównam je z pensjami trenerów Lozana czy Janasa. Nie liczę im pieniędzy i życzę jak
najlepiej, ale w końcu oni swoim zawodnikom poświęcają zdecydowanie mniej dni w roku.

- To może lepiej byłoby wieść spokojny żywot działacza?

– Jeszcze do tego nie dorosłem, ale bardzo chciałbym kiedyś zmienić sposób pracy trenera. Stworzyć zespół fachowców, a trener byłby koordynatorem. Miałby dzięki temu szansę na kształcenie się, szukanie nowych rozwiązań. I znalazłby czas na spotkanie z dziennikarzem o jakiejś ludzkiej porze, a nie podczas późnego, wieczornego treningu. I rodzina byłaby szczęśliwsza.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)