Wielka Brytania w chaosie. Skrajnie prawicowi bandyci to nie wszystko
- To, co ma miejsce w Wielkiej Brytanii, jak w soczewce spaja wszystkie problemy społeczeństwa. To czynnik głęboko zakorzeniony, który teraz daje ujście. Nie da się sprowadzić zamieszek wyłącznie do akcji skrajnie prawicowych bandytów - ocenia w rozmowie z Wirtualną Polską analityk ds. międzynarodowych Bartłomiej Kot.
Przez Wielką Brytanię przetacza się fala przemocy w związku z głośnym zabójstwem kilku dziewczynek przez nożownika o rwandyjskich korzeniach. W ciągu kilku dni aresztowano prawie 400 osób. Kilka krajów zdecydowało się wydać ostrzeżenia dla podróżujących na Wyspy. O analizę ostatnich wydarzeń poprosiliśmy analityka ds. międzynarodowych, specjalistę od polityki Wielkiej Brytanii Barłomieja Kota.
- Premier Keir Starmer określił to, co się dzieje w Wielkiej Brytanii mianem "skrajnie prawicowego bandyctwa" i do tego też sprowadza całą tę historię w swojej retoryce politycznej - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską analityk. W ocenie naszego rozmówcy to jednak spłycenie problemów, które od lat kumulują się w społeczeństwie brytyjskim - mówi nasz rozmówca.
- Szef brytyjskiego rządu uważa, że bandyci wykorzystują ten zamach i eskalują sytuację, by móc zaspokoić swoje antyimigranckie instynkty. Obecne zamieszki wprost wiąże się z kilkoma prowodyrami, w tym z Tommym Robinsonem. To człowiek, który założył English Defence League - skrajnie prawicową, islamofobiczną organizację. Jej członkowie rekrutowali się m.in. w środowisku kibolskim, wśród chuliganów stadionowych. Obecnie organizacja już prawdopodobnie nie istnieje, a sam Robinson przebywa obecnie na Cyprze - zaznacza nasz rozmówca. Jak podkreśla, głównych organizatorów protestów poszukuje się jednak w tym samym środowisku, które dodatkowo podsyca szerząca się dezinformacja.
- Faktem jest jednak, że na obecne wydarzenia złożyły się głęboko zakorzenione czynniki, które mają podłoże ekonomiczne, społeczne i tożsamościowe - wyjaśnia Bartłomiej Kot.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Analityk jest zdania, że morderstwo trzech dziewczynek w Southport sprawiło, że ukazują się głębiej ukryte problemy w społeczeństwie brytyjskim. - Przede wszystkim kwestie obaw o bezpieczeństwo. Co prawda jeśli popatrzymy na statystyki i dane z lat 90., to jest bezpieczniej. Jednak wiele mówi się o przestępstwach dokonywanych z użyciem noży. Te zdarzenia są nagminne, a ludzie często łączą to modus operandi z gangami związanymi ze środowiskami muzułmańskimi - tłumaczy.
- Dodatkowo, w niedawnej kampanii wyborczej jednym z głównych tematów był stan więziennictwa i stan służb policyjnych. Więzienia w Wielkiej Brytanii są przepełnione. Dziś mówi się o tym, że by aresztować te osoby, które zostały zatrzymane, trzeba wypuścić innych więźniów. To też powoduje obawy Brytyjczyków - dodaje.
Ekspert zaznacza jednak, że morderca dziewczynek w Southport nie był nielegalnym migrantem, a urodził się już w Wielkiej Brytanii. Nie ma także potwierdzenia co do tego, że nastolatek był muzułmaninem. - W tej sytuacji było wiele dezinformacji, nadal niewiele wiemy o tym mężczyźnie. Dla wielu osób to jednak bez znaczenia - ocenia. - Są już miejsca, gdzie dochodzi do bezpośrednich starć między gangami muzułmańskimi a skrajnie prawicowymi protestującymi. To jest także czynnik kulturowy. - podkreśla.
- Są już miejsca, gdzie dochodzi do bezpośrednich starć między gangami muzułmańskimi a skrajnie prawicowymi protestującymi. To jest czynnik kulturowy- podkreśla.
Ekspert wyjaśnia, że zamieszki mają miejsce w tych okręgach, miastach, gdzie mamy dużą mniejszość muzułmańską. W części z tych miast przebywali nielegalni migranci, którzy nie mieścili się w ośrodkach. Zostali tam ulokowani w hotelach na koszt państwa. Zamieszki wybuchły też w miejscach symbolicznych m.in. w Rotherham, gdzie lata temu funkcjonowały tzw. grooming gangs, atakujące seksualnie nieletnich i do których należały głównie osoby pochodzące z środowisk muzułmańskich.
Analityk zwraca też uwagę, że protesty odbywają się także w miejscach, w których de facto mamy do czynienia z dużą liczbą osób pochodzących z klasy robotniczej. - Oni przez lata czują się pozostawieni na bocznym torze. Występuje tam duże bezrobocie, rozgoryczenie. Są to osoby, które głosowały za brexitem, przypisywały swój status, stan brytyjskiej ekonomii - nielegalnej migracji - stwierdza Kot.
- Obecny stan państwa, koszty usług, koszty życia, ogrzewania, poziom inflacji, stan służby zdrowia - to tematy, które w trakcie kampanii wyborczej były bardzo głośne i ważne dla społeczeństwa. To, co się wydarzyło, jak w soczewce spaja wszystkie te problemy ze sobą. To czynnik głęboko zakorzeniony, teraz daje ujście. Do tego dochodzą czynniki zewnętrzne, jak rosyjska propaganda, ona podsyca doniesienia i obrazki z ulic, eskaluje tę reakcję. Nie da się tego sprowadzić wyłącznie do akcji skrajnie prawicowych bandytów - podkreśla Kot.
Do tego dochodzi jeszcze temat tożsamościowy.- Nieprzepracowany temat masowej migracji i jej wpływu na tożsamość Wysp. Symbolem wyparcia tego tematu z mainstreamu politycznego jest postać konserwatywnego polityka - Enocha Powella. Po wygłoszeniu w 1968 r. słynnej mowy "Rivers of Blood" o wpływie masowej migracji na przyszłe starcie kultur w Wielkiej Brytanii, został on politycznie wyizolowany z łatką rasisty. To, co wydarzyło się z jego karierą wpłynęło na dyskusję o masowej migracji na lata, tworząc z niej polityczne tabu. - tłumaczy nasz rozmówca.
Pytanie czy społeczeństwo zgadzało się z przewidywaniami Powella zawsze pozostawało otwarte i czasami wraca w rozważaniach nt. skali migracji na Wyspy. Na pewno temat nielegalnej migracji przez lata pozostawał czynnikiem w decyzjach politycznych podejmowanych przez część klasy robotniczej, tak jak miało to także miejsce w trakcie brexitu.
Bez pomysłu na rozwiązanie kryzysu
- Na ten moment rząd w Wielkiej Brytanii podjął decyzję o działaniach doraźnych. Premier chce zwiększyć liczbę policjantów na ulicach, póki co wykluczono udział wojska w tłumieniu protestów, ale to jest jakaś opcja, gdyby to nadal trwało. Starmer chce uniknąć jednak rozwiązań, które pokazywałyby, że nie panuje nad sytuacją - ocenia Kot. Jak zaznacza, szef rządu wstrzymuje się nawet od zwołania parlamentu, który ma obecnie letnią przerwę.
- Za pewne broni się przed wystawieniem się na otwartą krytykę polityczną podczas debaty parlamentarnej. Starmer odrzucił umowę migracyjnej z Rwandą, uznając, że z nielegalną migracją należy walczyć z wykorzystaniem środków niemalże antyterrorystycznych. Obecnie podobną retorykę przyjął w stosunku do osób eskalujących protesty - kontynuuje nasz rozmówca.
Pomysłów na rozwiązanie konfliktu nie ma także po innych stronach politycznej barykady. Ekspert relacjonuje, że konserwatyści ograniczają się do krytyki w stosunku do Starmera, zarzucają mu, że nie zaadresował problemu wystarczająco szybko, a obecne wydarzenia to wynik jego indolencji. Zarzucają też, że zrezygnował z umowy migracyjnej, doprowadzonej przez konserwatystów do możliwości wykorzystania.
- Nie chcą wyjść na środowisko polityczne, któremu można by było przypisać trendy antyimigracyjne czy antymuzułmańskie. Boją się skrytykować Starmera w słowach, które wpisują się w trend eskalujący te zamieszki. Z kolei Nigel Farage wykorzystuje to, co się dzieje na potrzeby stricte populistyczne. Chce doprowadzić do prawa i porządku na ulicach. Postuluje by policja była twardsza. Jednocześnie uważa, że to wynik długotrwałego napięcia w społeczeństwie brytyjskim, które wynika ze skali nielegalnej migracji - dodaje analityk.
Jak podkreśla, zwiększenie odpowiedzi policyjnej to jedynie doraźne metody. Wszystko zależy od tego, czy Partia Pracy poradzi sobie z problemem wzmocnienia gospodarki brytyjskiej, zmniejszenia kosztów usług i czy uda się im rozwiązać najbardziej palące problemy gospodarcze.
- To dopiero początek rządów Starmera, zobaczymy, czy to paliwo dla tych protestów będzie się utrzymywać. One w końcu wygasną, ale nie wiadomo czy to kwestia tygodnia, dwóch czy więcej. Zobaczymy, czy w perspektywie długotrwałej Starmerowi uda się odzyskać elektorat dla partii mainstreamowych. W innym wypadku może dojść do rozbicia duopolu partii konserwatywnej i to będzie mieć ogromny wpływ na przyszłość Wielkiej Brytanii, może też skutkować skrętem w prawo na wzór Republikanów w USA - analizuje.
Co to, co dzieje się na Wyspach, oznacza dla mieszkających tam Polaków? Jak podsumowuje Bartłomiej Kot, Polonia na Wyspach nie jest siłą polityczną, partie polityczne nie odwołują się do nich w celu uzyskania poparcia politycznego. - To zupełnie inaczej niż np. w USA. Polonia jest rozproszona, nie jest jednorodna. Są osoby, które głosują na Partię Pracy, ale też takie, które uważają, że migracja z państw afrykańskich jest zagrożeniem. - W Polonii może także wystąpić obawa, czy po pewnym czasie protestu nie obrócą się także w stosunku do nich - podkreśla ekspert.
Joanna Zajchowska, dziennikarka Wirtualnej Polski