Wiejska nie Strasburg
Ludwik Dorn planuje ograniczyć swobodę poruszania się dziennikarzy po Sejmie. Jego zapędy uznano za głupią emanację typowego PiS-owskiego zamordyzmu. Tymczasem pomysły Dorna są żywcem przeniesione z tak świątobliwego i nienagannie demokratycznego miejsca, jak Parlament Europejski w Strasburgu.
07.05.2007 | aktual.: 07.05.2007 11:25
Polski dziennikarz, który trafi do Strasburga musi odczuwać niezły dysonans poznawczy. Z jednej strony obcuje bowiem z fantastycznie zorganizowaną i ultranowoczesną parlamentarną maszynerią, z drugiej nieustannie wali głową w mur swoistego aparthaidu, który w polskim Sejmie byłby skandalem nie do pomyślenia.
W Parlamencie Europejskim są bowiem całe strefy niedostępne dla żurnalistów, w których tzw. MEP-y (z angielskiego „member of parliment”, czyli członek parlamentu) mogą się czuć całkiem swobodnie i bezpiecznie. Są barki i restauracje, do których największe szychy dziennikarstwa europejskiego mogą się wśliznąć tylko wtedy, gdy towarzyszą jakiemuś eurodeputowanemu. Jeśli próbują zrobić to na krzywy ryj – to niestety wynocha, wejścia nie ma.
Podobnie jest z miejscami pracy reporterskiej – są ściśle wytyczone i reglamentowane. Dziennikarz z kamerą nie może zdybać MEP-a jak na przykład wychodzi z toalety. Nic z tych rzeczy. Istnieje kilka stanowisk, w których ekipy telewizyjne mają prawo nagrywać wypowiedzi. Pościgi za deputowanymi i tratowanie tamtejszych Katarzyn Kolend-Zaleskich nie wchodzą więc w grę. Trzeba grzecznie poprosić i doprowadzić MEP-a na miejsce nagrania.
Pomyślano także o dziennikarzach nietelewizyjnych. Jeśli chcą oni pogadać z MEP-em i nagrać jego wypowiedź muszą zwabić go do jednej z kilku dźwiękoszczelnych gigantycznych tub, tuż obok sali posiedzeń. W tubach można wygodnie zasiąść i nagrać polityka w komfortowych warunkach, bez ryzyka, że mikrofon ściągnie jakieś szumy. Nie ściągnie, bo tuba doskonale oddziela od dźwięków świata zewnętrznego.
Znacznie więcej komfortu, znacznie mniej swobody – tak wygląda parlament w Strasburgu od strony dziennikarzy. Do tego zmierza marszałek Dorn, ale nasi żurnaliści się buntują. Nie lubią komfortu? A może nie znają zachodnich parlamentów i te opory to przejaw prowincjonalnego buntu przeciw postępowi?
Chodzi raczej o banalną rzecz, czyli o przyzwyczajenie. W polskim Sejmie zawsze można było hasać gdzie się tylko chciało. Można było siusiać pisuar w pisuar z Bronisławem Geremkiem czy Aleksandrem Kwaśniewskim w czasach, kiedy działali na Wiejskiej. W knajpie „Za kratą” nigdy nie było aparhaidu i dlatego reporter mógł się bez problemu wsłuchiwać w coraz bardziej pijane bełkoty biesiadujących tam wybrańców narodu. Przyzwyczajenie uświęcone upływem czasu, to już tradycja. Ten anarchistyczno-egalitarny model koegzystencji mediów i polityków ukształtował się w cudownych latach karnawału polskiej demokracji. Czyli na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. To coś, co dodaje smaku polskiej polityce, stanowi o jej kolorycie. Zapewne – jest anachroniczne i zupełnie nienowoczesne. No i ma swoje wady. Ale monarchia też nie przystaje do współczesnego świata, a Anglicy jej nie likwidują.
Igor Zalewski dla Wirtualnej Polski