"Wchodzimy do walki, a reszta spier..."- historie Polaków
- Pracę dla Blackwater zaczynałem w 2003 roku w Iraku. Na początku pojechaliśmy tam w kilku. Potem jeździłem już sam - opowiada Krzysiek, pseudonim "Bania", 40-letni były GROM-owiec, który przez ostatnie kilka lat pracował jako prywatny żołnierz.
Niektórzy nazywają ich najemnikami. Oni nie lubią tej nazwy. Wolą używać słowa "kontraktor", czyli człowiek, który podpisuje umowę. Pracują dla prywatnych firm wojskowych, zwanych z angielska PMC - private military companies. To wielkie międzynarodowe firmy - głównie amerykańskie, brytyjskie i południowoafrykańskie - które podpisują kontrakty z rządami oraz globalnymi korporacjami. Ich podstawowym zadaniem jest ochrona - obiektów, konwojów i VIP-ów. Ale zrobić mogą wszystko: odbijać zakładników, szkolić policję, zbierać informacje, zatrzymywać zbrodniarzy.
Rządy podpisują umowy z PMC, bo śmierć żołnierza zawsze odbija się szerokim echem w kraju, z którego pochodził. Śmierć kontraktora to dla opinii publicznej mała strata. Nie wraca w trumnie owiniętej w narodową flagę. Na lotnisku nie czeka na niego honorowa kompania. Gdy zginie, płacze po nim co najwyżej najbliższa rodzina. Postronni mówią: umarł najemnik. Zabijał za pieniądze i dla pieniędzy zginął.
Poza tym kontraktorzy są tańsi niż własna armia. Zarabiają więcej niż żołnierze, ale nie mają prawa do emerytury mundurowej, ich rodziny nie korzystają z wojskowej opieki zdrowotnej. Polaków pracujących dla PMC jest obecnie prawdopodobnie kilkunastu. Nikt nie wie dokładnie ilu. Od początku XXI, gdy rozpoczął się boom na prywatne usługi w branży wojskowej, pracę znalazło może kilkudziesięciu. Wszyscy byli po jednostkach specjalnych - GROM-ie, 1 Pułku Specjalnym Komandosów z Lublińca czy oddziałach antyterrorystycznych. Na pewno zginęło trzech - dwóch z GROM-u i jeden z Lublińca.
Udało mi się dotrzeć do tych, którzy przeżyli niemal 10 lat w tej branży. Oto ich historie.
"Bania"
- Robotę w GROM-ie rzuciliśmy, gdy do jednostki zaczęli przychodzić dowódcy z MON-u, którzy nie znali tej jednostki nie mieli pojęcia, jak nią dowodzić. Na początku w Iraku, trafiliśmy do 20-osobowego teamu, gdzie jedynie dowódca - trzydziestokilkuletni Mike - był po Navy SEAL-ach, reszta ludzi była dość przypadkowa. Do Iraku przyjechali po trzy- czterotygodniowym szkoleniu w ośrodku Blackwater (po wydaleniu z Iraku, firma zmieniła nazwę na Xe - red.) w Stanach. Byli tam ludzie, którzy przedtem z wojskiem w ogóle nie mieli nic wspólnego. M.in. jeden strażak albo gość, który w armii nigdy nie był, ale twierdził, że dobrze operuje bronią, bo na swojej farmie ma kilka karabinów maszynowych.
Jadąc po raz pierwszy na kontrakt myślisz, że spotkasz nie wiadomo jakich speców - z Delty, Navy SEALS itp. Masz zagwozdkę czy odnajdziesz się w tej robocie. Po kilku tygodniach czy miesiącach okazuje się, że nie ma z kim pracować i jak nie będziesz sam uważał na własną dupę, to nie możesz na nikogo liczyć.
Początkowo Amerykanów było niewielu - jedynie szef i zastępca na Irak, szef kadr oraz wywiadu. Na kilkuset pracowników ludzi z USA można było policzyć na palcach jednej ręki.
Ja robiłem konwoje po Iraku. Codziennie mieliśmy od 10-12 godzin jazdy - z Mosulu do Bagdadu i z powrotem. Dowódca "kupił" naszą taktykę. Na pięć samochodów jeden był polski - my byliśmy tzw. CAT teamem. Jak tylko coś się działo, my jako czwarta bryka wchodziliśmy do walki, a reszta spierdalała .
Na początku nie mieliśmy samochodów opancerzonych. To były "softskiny" (soft skin - miękka skóra - red.) przysposobione własnym sumptem do warunków bojowych. Pospawaliśmy blachy w drzwiach do połowy okien. Z tyłu zrobiliśmy klatkę dla dwóch. Przetestowaliśmy je na pustyni. Zobaczyliśmy, że kałach nie przechodzi i tak sobie jeździliśmy. Później w Bagdadzie, to mieliśmy samochody opancerzone, choć nie przystosowane do walki. Dopiero po jakimś czasie Blackwater sprowadził bojowe Gurkhi z wieżyczkami dla strzelców.
Z sytuacji niebezpiecznych to mieliśmy na przykład strzały na mijance. Ktoś otworzył drzwi w aucie nadjeżdżającym z przeciwka i puścił serię z kałacha. Innym razem ktoś nas zaatakował z granatników na przedmieściach Bagdadu. Na szczęście chybił. Przeżyliśmy też atak na checkpoincie przejętym przez szuszwoli (szuszwol - brudas, w gwarze poznańskiej - red.). Był też atak z tyłu. Ekipa podjechała i chciała nas delikatnie ukąsić.
Na szczęście nigdy nie trafiliśmy na "ajdika" (od ang. IED - improwizowane urządzenie wybuchowe - dawniej po polsku fugas). Czasem wybuchały trzy minuty przed naszym przyjazdem, czasem minutę po naszym odjeździe.
Po jakimś czasie Blackwatersi naściągali do Bagdadu takich "cyngli", że jeździli po Bagdadzie i straszyli inne firmy ochroniarskie. Po 2006 roku ta firma była nietolerowana przez inne PMC w Bagdadzie, bo zachowywali się niewspółmiernie agresywnie do sytuacji. Wszyscy sobie pomagali na miejscu, a oni potrafili np. celować z broni do chłopaków z innych firm. Nie pozwalali podjechać do swojego konwoju, nawet gdy widzieli, że samochód należy do innej firmy ochroniarskiej.
Nie wierzę jednak, żeby oni pierwsi przypadkowo otworzyli ogień (ochroniarze firmy Blackwater zostali oskarżeni m.in. o zabójstwo nieuzbrojonych cywilów we wrześniu 2007 r. - red.).
Z zabijaniem "nieuzbrojonych” to wyglądało tak: kamery różnych wschodnich stacji pojawiały się zawsze wtedy, gdy była jakaś rozpierducha. 15 ludzi przygotowywało zasadzkę. Kamera to kręciła z daleka. Jak się udało, to mieli świetny materiał poglądowy. Jak pułapka nie wyszła, a ochroniarze byli czujni, rozpierniczyli atakujących i pojechali dalej, to miejscowi szuszwole szybko wpadali i zabierali broń. Za chwilę na miejscu pojawiała się telewizja, a tu leżały już bezbronne ofiary. Nie ma przypadkowych strzałów - nawet w Blackwater.
Pracowałem w sumie dla trzech firm - dwóch amerykańskich, jednej brytyjskiej. Dla tej ostatniej w Kurdystanie. Tam było dużo spokojniej. Właściwie nic się nie działo. Kurdystan to praktycznie osobne państwo. W latach 2004-2005 Kurdowie tworzyli własną armię i policję.
Dla mnie nie ma znaczenia, dla kogo pracuję. Ważne żebyś pojechał z ludźmi, których jesteś pewien, do których masz jakieś zaufanie i którzy potrafią coś zrobić. Ważne by znać taktykę w terenie, do którego jedziesz. Wbrew pozorom stopień zagrożenia w Kongo, Somalii czy Meksyku jest bardzo podobny. Różnice są tylko w tym, jak i z kim się walczy.
W tym momencie sytuacja na rynku jest kiepska. Nikt do ciebie nie dzwoni. Gdy dostaniesz ofertę masz kilka chwil, by się zdecydować. Żeby mieć robotę, nie wystarczy znaleźć adres mailowy do rekrutacji w danej firmie. Trzeba mieć bezpośrednie dojście do rekrutora, który za każdego prywatnego żołnierza dostaje kasę. Inna opcja to namiary na człowieka, który dowodzi na miejscu. Kasa jest różna: od 250 nawet do 1000 dolarów dniówki. W zależności od tego, co robisz. Ja w Iraku miałem dniówkę ok. 500 dolarów za dzień.
Różnica między pracą w wojsku a w PMC jest ogromna. W wojsku szkolisz się z kumplami. Wiesz, na kogo możesz liczyć, na kogo nie. Znasz poziom wyszkolenia, masz świetny sprzęt, logistykę, odpowiednie wsparcie. Gdy coś się zacznie dziać, masz do dyspozycji swojego MEDEVAC-a (od ang. Medical Evacuation - tj. pomoc medyczna i ewakuacja z pola walki z reguły przy pomocy śmigłowca - red.). Dowódca może sobie sformować kolumnę tak, jak chce w zależności od zadania. Z reguły ma czas na zaplanowanie operacji.
W tej robocie, którą ja robiłem masz zadania, które musisz wykonywać na bieżąco. Nie masz swojego wywiadu. Korzystasz z wywiadu, jaki udostępni ci jakaś jednostka wojskowa lub armia. Sam sobie robisz rozpoznanie, sam sobie wytyczasz drogi, sam sobie pomagasz. W zależności od tego, czy firma jest duża masz team, który może ci pomóc lub nie. Musisz mieć swojego medyka, sam dla siebie musisz być medykiem.
Firma tym się różni od armii, że jeśli szuszwole zastosują jakąś nową taktykę, to my następnego dnia mamy na to receptę. Spotka nas coś na drodze, siadamy wieczorem, omawiamy co się stało i szykujemy odpowiedź. W polskiej armii dowódca na miejscu w takiej sytuacji boi się podjąć decyzję. Ażeby zmienić taktykę, musi napisać raport do sztabu, na który po pół roku przychodzi odpowiedź.
To nie jest armia: trzeba się odzwyczaić od myślenia, że mi się coś należy, że ja muszę coś mieć. Trzeba robić i gęby nie otwierać. Jak się odezwiesz, kiedy nie trzeba, to cię wywalą. Umowa jest skonstruowana z reguły w ten sposób, że mogą cię zwolnić bez podania przyczyny w ciągu siedmiu dni. Kontraktor ma prawo skończyć pracę w dowolnym momencie. Możesz wstać któregoś ranka, powiedzieć sobie: "dosyć, nie jadę, kończę pracę".
Jeśli chodzi o sprzęt, to firma daje to, na co ma pozwolenie. Nie inwestuje w wyposażenie tak jak armia - daje minimum. Czasem na początku konfliktu można sobie dokupić dodatkową broń. Potem w sklepach wojskowych w bazach można dostać latarki taktyczne, celowniki. Opłaca mi się zapłacić za lepszą kamizelkę kuloodporną, lepsze buty, jeśli mam tam zostać kilka lat.
Dlaczego to robię? A ty dlaczego jesteś dziennikarzem? Moim zawodem jest być żołnierzem - a czy w mundurze czy bez, to nie ma znaczenia. Teraz nie zostanę nauczycielem albo piekarzem. Robię to, co potrafię robić i co lubię. Nie robię tego tylko dla pieniędzy. Pieniądze rzecz nabyta. Dzisiaj są, jutro ich nie ma. Kasa jest sprawą drugorzędną. Za darmo bym nie pojechał, ale płacą na tyle dobrze, że można zapewnić byt rodzinie.
Ile lat jeszcze chcę to robić? 10-15. Tak do 60. Potem dam sobie spokój.
"Sokół"
Pracę zacząłem pod koniec lat 90. na Bałkanach dla DynCorp. Dostaliśmy we dwóch propozycję roboty. Pracowałem z byłymi żołnierzami jednostek specjalnych z całego świata. My byliśmy określani jako TCN - Third Country Nationals. Oprócz nas byli Amerykanie oraz ludzie z kraju pochodzenia - lokalsi.
My byliśmy bodaj pierwszymi Polakami w PMC. Później, gdy któryś z naszych kolegów znał język i chciał pracować, pomagaliśmy mu załatwić kontrakt. Inni poznawali ludzi z branży na misjach zagranicznych i dzięki temu, odchodząc ze służby, dostawali robotę.
Wśród TCN-ów miałeś Brytyjczyków z Anglii, Walii, Szkocji, Irlandii, byli Francuzi, Niemcy, Szwedzi, jeden Duńczyk. W Iraku było bardzo dużo Rumunów, co stanowiło dla mnie lekki szok, bo Polaków przyjechało relatywnie mało. W tamtym czasie pracowało tam mniej więcej 50 tys. byłych żołnierzy z RPA, którzy odeszli ze służby po upadku Apartheidu. Około 90% z nich byli to biali, choć zdarzali się również czarni.
Nie ma czegoś takiego, że człowiek pojawia się znikąd w tej pracy. Nikt nie bierze gościa z ulicy. Firma dokładnie sprawdza wszystkie informacje o danym kandydacie. Najlepiej mieć czyjeś polecenie.
Można wysłać zgłoszenie w odpowiedzi na ogłoszenie o pracę, jakie można znaleźć na stronie np. Blackwaters. Nie znam jednak nikogo, kto dostałby pracę w takiej firmie bez polecenia z wewnątrz. Zanim dostaniesz pracę w takiej firmie, jesteś dokładnie prześwietlony. Sprawdza się m.in. znajomość języka. Trzeba dostarczyć wyniki badań oraz zaświadczenie o niekaralności. Przeprowadza się egzaminy ze sprawności fizycznej. Nic trudnego dla kogoś, kto regularnie ćwiczy. Nie wystarczy biegać, bo można nie zaliczyć podciągnięć. Taka ogólnorowzojówka.
Wymagania nie są wygórowane. Większość firm brytyjskich zastrzegła sobie, że nowi pracownicy, nie mogą przekraczać 45 roku życia. Przed wyjazdem konieczne mogą okazać się szczepienia. Czasem za wszystko trzeba płacić samemu. To nie są tanie rzeczy. Czasem, gdy kontrakt jest odpowiednio skonstruowany, firma zwraca za szczepionki.
Na miejscu przechodzi się krótki test psychologiczny. Tak prosty, że aż bzdurny. Ważny jest test strzelecki - w zależności od terenu i od tego, czym dany team dysponuje. Przykładowo, gdy na wyposażeniu jest broń ciężka, trzeba zdać egzamin strzelecki z tego typu sprzętu. Po tym dopiero podpisuje się kontrakt - na pół roku lub 12 miesięcy. W firmach, które mają umowy z Departamentem Stanu USA, takie testy trzeba przechodzić co kwartał.
W czasie, w którym ja pracowałem doszło do pozytywnych zmian. Firmy z USA zaczęły traktować zagranicznych kontraktorów jak Amerykanów. Na początku firmy ubezpieczały obcokrajowca na wypadek śmierci na 250 tys. dolarów, a Amerykanina na 1 mln dolarów. Dziś większość firm tak samo traktuje tych i tych.
W tej pracy trzeba mieć szczęście. Któregoś razu ochraniałem amerykańskiego VIP-a na Bałkanach. Amerykańskie władze dostarczają listę miejsc, których nie wolno odwiedzać, ze względu na zbyt duże zagrożenie. VIP jednak wiedział lepiej. Chciał iść do klubu nocnego. Kilkanaście minut po wyjściu z lokalu rozpętała się tam krwawa jatka.
Jeden gość przystawił innemu pistolet do głowy i strzelił. Gdybyśmy zostali 15 minut dłużej byłby dym. Nie wiadomo, czy jakaś zbłąkana kula nie dosięgłaby VIP-a lub jego ochroniarza.
Bezpiecznie jest w bazie. W Iraku w Victory Base terenu na okrągło strzegły śmigłowce. Poza tym działały systemy ochrony przeciwartyleryjskiej. Gdy długo nic się działo, Amerykanie sami testowali sprzęt. Urządzali ostrzał bazy. Natężenie strzałów było ogromne. Teren był olbrzymi - wielkości mniej więcej Radomia. Wewnątrz były bary szybkiej obsługi (np. McDonald’s czy BurgerKing), profesjonalne siłownie, kina, świetlice, kafejki internetowe, wypożyczalnie DVD, baseny.
PMC mają tam swoje siedziby. Za grubą kasę dzierżawią fragmenty tych baz i tam umieszczają swoich kontraktorów.
Do dyspozycji w Iraku mieliśmy pancerne chevrolety poziomu 6 (najwyższa klasa bezpieczeństwa - red.) . Każdy z nich kosztuje około 300 tys. dolarów. Jeden zespół w Iraku używał czterech takich samochodów. Na miejscu okazało się, że koła, które mogą jechać po przestrzeleniu, w pewnym momencie zaczynają się palić. Od tego mógł się zająć cały samochód. Po jakimś czasie zaczęliśmy używać normalnych gum. Musieliśmy znaleźć sposób, jak zmienić koła w ogniu walki.
Na dachu każdego auta były dwa dodatkowe gotowe do zmiany koła. Gdy jeden samochód dostał w koło, pozostałe auta zabezpieczały teren, w którym stało unieruchomione auto. Jeden człowiek wyciąga lewarek, inny w tym czasie odkręca koło. Trzeci szykuje pistolety pneumatyczne. Kolejny zdejmuje koła z dachu. Cała operacja zajmowała nam minutę.
Przechlapane w Iraku mieli kierowcy pracujący z dyplomatami. Możesz sobie wyobrazić? Czarna limuzyna w pustynnym kraju, w którym często dochodzi do piaskowych burz, musiała być zawsze czysta. Czasem trzeba ją było czyścić trzy razy dziennie. Kiedy kierowca podchodził do limuzyny, rzygać mu się chciało. Oprócz tego codziennie trzeba było sprawdzić olej, płyn chłodniczy, ale także ilość granatów, amunicji i czy w aucie są nosze i apteczka.
W tej robicie pracuje się 24 godziny na dobę. Nawet gdy śpisz po prawej stronie leży "klameczka", po lewej "gwintówka", a obok cały sprzęt przygotowany tak, aby szybko w niego wskoczyć. Gdy w nocy jest ostrzał moździerzowy, musisz zabrać broń i w kilkadziesiąt sekund przetransportować dupę do schronu. Inaczej mają się sprawy w miejscu, gdzie zagrożenie jest małe.
Mieszka się zazwyczaj w kontenerach: pojedynczo lub po dwóch. Czasem po czterech. Każdy ma telewizor, dostęp do internetu. O "wypoczynek" dba jedna agencja wojskowa MWR. Gdy jest więcej luzu, można obejrzeć jakiś film.
Zasadniczo dzień wygląda tak, że rano wstajesz, przygotowujesz sprzęt i jeśli chcesz, idziesz na śniadanie. W amerykańskich bazach jedzenie zapewniały firmy zewnętrzne. Wszystkie cuda świata. Dobre jedzenie, wysokokaloryczne. Do wyboru: owoce, lody jakich nie można dostać nawet w najlepszej knajpie w Warszawie. Nie brakuje niczego. Na obiad: do wyboru kilka dań mięsnych, stół wegetariański. Ale jak chcesz płatki, idziesz do lodówki, bierzesz mleko, płatki z szafki. I masz.
Czasem za to jest tak, że nie masz nic. Bierze się ze sobą w drogę suchy prowiant, wojskowe "eski" (racje suchego prowiantu - red.) i to musi wystarczyć.
W miejscach wysokiego zagrożenia nie ma mowy o alkoholu. Jest generalny zakaz. Jeśli ktoś stwierdzi, że kontraktor jest pod wpływem - zostaje wydalony. Co jakiś czas firmy robią testy na używanie substancji psychoaktywnych: alkoholu, narkotyków oraz środków anabolicznych. Jak u kogoś stwierdzą takie specyfiki, to wylatuje - dla niego kontrakt się kończy.
Różnica między żołnierzem a kontraktorem? Finansowa. Dziś każdy żołnierz w USA czy w Polsce też ma kontrakt. Żołnierz pracuje dla benefitów, jakie będzie miał po służbie: dla emerytury, dla opieki medycznej dla siebie i rodziny. Kontraktor żyje dniem dzisiejszym. Jeżeli odłoży coś dla siebie i wykorzysta, to dobrze. Jeśli przepuści, do widzenia.
Czasem chłopaki się bawią. Pięciu kumpli postanowiło zrobić imprezkę. Pojechali do Dubaju. Wrócili o 10 tys. dolarów chudsi. Zaszaleli. Ich sprawa.
11 lat spędziłem zagranicą na różnych kontraktach. Ciężko mi się odnaleźć na powrót w tych realiach. Nie dlatego, że zapomniałem języka - co się niektórym zdarza. Ktoś mówi, że życie tu, w Polsce jest normalne. Nie, ono nie jest normalne. Wbrew pozorom w tym kraju niewiele się zmieniło na plus przez te wszystkie lata. Boli mnie dobre samopoczucie polityków i to jak się opluwają nawzajem.
Jestem po rozmowach z amerykańską firmą, która tworzy ekipy narodowościowe do ochrony dyplomatów USA w Meksyku w związku z wojną narkotykową, jaka ma tam miejsce. W tym tygodniu mają dać odpowiedź.
Z polskimi kontraktorami rozmawiał Paweł Orłowski, Wirtualna Polska
Pseudonimy obu rozmówców zostały zmienione.