Warto wierzyć ludziom
Przez mój dom przewinęło się ponad sześćset osób i nikt mnie nie zawiódł. Nie żałuję ani jednego zaproszenia. Rozmowa z Krzysztofem Zanussim.
18.09.2006 | aktual.: 23.09.2006 21:24
Reżyser gościł we Władywostoku na IV Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Pacific Meridian. Przeprowadził warsztaty dla młodych twórców kina, opowiedział, od czego należy zacząć, przystępując do realizacji filmu, zaprezentował kilka fragmentów swoich ostatnich dzieł i jak zwykle zaprosił wszystkich zainteresowanych do swojego domu w Polsce. Młodzi mają się tam uczyć robienia filmów i poznać doświadczenia pana Krzysztofa.
Czy często zaprasza pan do swego domu nieznanych panu ludzi? Jak udaje się odsiać tych nieuczciwych?
Krzysztof Zanussi: To bardzo proste. Przed przyjazdem przysyłają mi listy czy faksy, niektórzy dzwonią, a ja pytam, co ich interesuje. Próbuję zrozumieć, dlaczego chcą do mnie przyjechać. Potem omawiamy szczegóły. Ustalamy, jak się mają do mnie dostać. Jeżeli trzeba, pomagam im w zdobyciu wizy. Jeżeli akurat nie ma mnie w domu, zawsze są w nim ludzie, którzy kręcą film. Obecnie mieszka u mnie trzech Włochów i jeden Rosjanin, który przyjechał już po raz trzeci. Nie prowadzę szkoły filmowej, ale – okazuje się – to jednak przynosi jakieś określone pożytki.
Przez mój dom przewinęło się ponad sześćset osób i żadna mnie nie zawiodła. Nie żałuję ani jednego zaproszenia. Chociaż zdarzały się problemy. Na przykład dwukrotnie wyciągałem ludzi z więzienia. Mógłbym napisać o nich książkę, ale to nie byłoby dla nikogo przyjemne. Choć te historie są raczej zabawne niż groźne. Kiedyś przyjechał do mnie pewien młody człowiek, intelektualista. Poprosiłem go, żeby przygotował wodę i podlał ogród. I on przygotował, a właściwie przegotował. Przyjechałem rano – nad ogrodem unosiła się jakaś dziwna mgła. Pobiegłem, żeby zobaczyć, co się dzieje. Kwiaty dosłownie ugotowały się w tym wrzątku. No i jeszcze musiałem zapłacić gigantyczny rachunek za prąd...
Dlatego pytam: po co to panu? Co pan z tego ma?
Nic, poza satysfakcją i przyjemnością. Mógłbym powiedzieć górnolotnie, że w ten sposób spłacam stare długi. Swego czasu kilka razy wyjeżdżałem z komunistycznej Polski bez pieniędzy. I ludzie mi pomagali. Muszę się więc jakoś za to zrewanżować. A mówiąc prościej – mnie to sprawia radość. Nie mam dzieci. A jeśli ludzie są czymś zainteresowani, trzeba im umożliwić rozwijanie tych zainteresowań. To, że udało mi się zobaczyć kawał świata, bardzo mi się przydało. Zacząłem jeździć, kiedy byłem bardzo młodym człowiekiem. Podróżowałem sam. Po raz pierwszy objechałem Europę autostopem w latach 60., bez pieniędzy, spałem w parkach różnych stolic europejskich. Nawet opracowałem sobie sposób na bezpłatne zwiedzanie muzeów. Wchodziłem wejściem służbowym i wymieniałem nazwisko najpopularniejsze w danym kraju – w Anglii to był Smith, w Niemczech Schmidt, mówiłem, że szukam tego człowieka i prosiłem o wskazanie drogi. Wysyłali mnie gdzieś na drugie piętro powiedzmy, a ja się „gubiłem” i po drodze zwiedzałem muzeum. Ale teraz
już płacę za bilety, byłoby nietaktem nie płacić, kiedy mnie na to stać. * Na ile młodzi ludzie, którzy pragną zająć się zawodowo kinem, przyjmują to, co mówią im doświadczeni koledzy?*
Mam wrażenie, że ludzie w ogóle chętnie słuchają rad. Gdybym teraz doradził panu, aby jadł pan więcej czerwonego mięsa, które dobrze wpływa na wzrok, a nie jadł czegoś innego, co wzrok psuje, to pan by słuchał tych moich rad, nawet nie wierząc w ich sensowność. Jeśli ludzie czują, że ktoś naprawdę chce im pomóc, słuchają go, mimo że jego porady w ogóle nic im nie dają. Jest jeden warunek – trzeba mieć dobre zamiary. A jeżeli człowiek przyjeżdża opowiedzieć, jaki jest wielki, to ja bym go na przykład nie słuchał.
Swego czasu z Francji przywiózł pan do Polski metodę twórczą reżyserów nowej fali. Został pan nawet za to wylany ze szkoły filmowej. Jak to się stało?
Byłem na drugim roku szkoły filmowej. To był chyba 1961 rok. Pojechałem do Francji w charakterze dziennikarza, rozmawiałem ze wszystkimi, trafiłem na plan „Strzelajcie do pianisty” Truffauta. A kiedy powróciłem do Polski, próbowałem podobną metodą zrealizować jeden z filmów szkolnych. Pracował ze mną wówczas operator, który potem zrealizował wiele filmów w Hollywood, Adam Holender. Aktorzy grali w tłumie tak, jak gdyby nie widzieli kamery, kadry przypominały raczej kronikę filmową, dokument... A moi profesorowie nie widzieli wtedy jeszcze filmów nowej fali, powiedzieli mi, że to amatorskie metody kręcenia, z którymi na samym początku przyszedłem do szkoły. Więc skoro nie chcę się uczyć, to fora ze dwora!
Mieli prawo tak powiedzieć. Ale ja się strasznie obraziłem, a trzeba było paść na kolana i prosić o przebaczenie, chociaż byłem przekonany o swojej racji. I cały czas starałem się potem wykazać moim profesorom, że się omylili. A oni mi odpowiedzieli: „A to akurat wyszło panu na dobre!”
Czy dzisiejsza młodzież gotowa jest sprzeniewierzyć się tradycji, zmienić to, co ustanowiły starsze pokolenia?
Jeżeli człowiek kocha kino jako takie, to wtedy może walczyć przeciwko temu. Ja bym nie powiedział, że w dzisiejszym kinie „prawodawcami” są starzy. Wydaje mi się, że nadają ton raczej młodsi reżyserzy, nastawieni komercyjnie, którzy najpierw robią reklamówki, a potem przechodzą do kasowego kina, seriali, filmów akcji... Nie ma już tego, co było w czasach nowej fali, kiedy to stare pokolenie kurczowo trzymało w swych rękach całą kinematografię, a młodzi robili im wbrew. Teraz wszystko jest inaczej.
I dlatego mogę być tego samego zdania co moi studenci. Ale przykładowo nie mogę oglądać z satysfakcją Luca Bessona, który jest dla mnie mało interesującym reżyserem, trudno mi wysiedzieć na jego filmach. Tymczasem w Europie Besson odnosi spore sukcesy.
Kiedyś powiedział pan, że obecnie widz nie jest gotów na spotkanie z kinem autorskim. Dlaczego?
Mogę to wyjaśnić teoretycznie, ale nie wiem, czy mam rację. Wydaje mi się, że w krajach rozwiniętych, w Rosji też, nikt nie głoduje, wojny na naszych oczach też dawno nie było... Wszystko to pozwala ludziom na to, aby nie dojrzewali, co oznacza, że społeczeństwo jest bardzo infantylne. Będziemy dziećmi dopóty, dopóki będziemy w grupie. Dlatego ludzie boją się wyróżniać sposobem ubierania, chcą mieć takie same zabawki jak wszyscy pozostali, czytać te same książki. Wie pan, u dziecka przychodzi taki moment, kiedy staje się ono trudne. To następuje właśnie wtedy, kiedy stara się ono jakoś wyróżnić, pokazać swoją indywidualność. Dzisiaj człowieka nic do tego nie zmusza. Swego czasu bardzo chciałem być dorosły z jednego prostego powodu – żeby w kinie wpuszczali mnie na filmy dozwolone od lat 18. Brałem kapelusz ojca, byłem wysokim chłopakiem, ale nie miałem brody, więc maminymi cieniami do powiek trochę sobie podmalowywałem podbródek. Oglądałem bardzo śmiałe jak na owe czasy filmy, na których kobieta i mężczyzna,
proszę sobie wyobrazić, całowali się! W wieku 14 lat widziałem obrazy, które nie były dla mnie przeznaczone, chciałem być dorosły, nie chciałem, żeby ktokolwiek uważał mnie za dziecko. Ale to miało też inny sens: w tamtym pokoleniu długie bycie dzieckiem było niebezpieczne. * Czy nie wydaje się panu dziwne, że po tylu latach kolektywizacji i życia w stadzie ludzie nadal nie chcą się z tego wyzwolić? To siła przyzwyczajenia?*
Na świecie jest wiele paradoksów. Wyzwoliliśmy się od systemu, tymczasem powracamy do wielu jego cech. Na przykład władza ludu w sztuce – o wiele bardziej wyraża się obecnie w komercji niż za czasów komunistycznych, kiedy o wszystkim decydowała partia i kazała czytać Tołstoja, a nie kryminały. I teraz rzeczywiście dość dziwnie jest patrzeć, że to, co tak chcieli osiągnąć komuniści, dzieje się samo przez się. Chociaż wcale nie myślę, że to dobrze.
W czasach radzieckich było wiele popularnych filmów lubianych przez całe społeczeństwo. Teraz obserwujemy pewne ożywienie w rosyjskim kinie, ale takich filmów nie ma. Dlaczego?
Rzeczywiście zdarzały się dobre, na przykład „Moskwa nie wierzy łzom”, wiele komedii Aleksandrowa, chociaż kiczowatych, ale na niezłym poziomie. Myślę, że to niebawem powróci. Jakiś sprytny producent powinien pójść w tym kierunku. W tym względzie ważne jest jeszcze, jak publiczność odnosi się do samej siebie. Dlatego że jeżeli ludzie nie chcą, aby kino było zwierciadłem, nie chcą na siebie patrzeć, to nie będą oglądać filmów, w których odbijają się jak w lustrze. A to wiele wyjaśnia.
W Europie Zachodniej widzę podobną tendencję – nie ma co pokazać, można jeszcze raz powiedzieć, że władza jest okropna i działa na szkodę, iż ludzie są podli. I co z tego? Wszystko zależy od tego, jak konkretne społeczeństwo postrzega siebie, na ile siebie lubi, na ile w siebie wierzy. Wtedy staje się jasne, czy chce siebie oglądać na ekranie, chce sobie współczuć i płakać nad swoim losem. Jeśli nie chce się przed sobą do czegoś przyznać, wtedy przechodzi do kategorii bajki, fantastyki, paranoi.
W Europie Zachodniej doznaję uczucia beznadziei, sądzę, że tam ludzie nie wierzą w siebie, stąd takie zainteresowanie filmami historycznymi. Francja przez cały czas opowiada, jaka była kiedyś, ale nie chce mówić, jaka jest teraz. Chociaż „Amelia” to jedna z tych rzadkich komedii, prawie kpina, które akurat są bardzo ciekawe... Ale Francja lubi być inteligentna. Nikt by takiego filmu nie zrobił, a to oznacza, że jest on na wskroś francuski.
Rozm. Andriej Zacharjew
ŹRÓDLO: Nowyje Izwiestia