W PRL‑owskiej Warszawie był królem życia. Potem trafił do więzienia
Poznajcie historię legendy Legii
14.04.2016 17:26
To on miał być gwiazdą reprezentacji Polski, a nie Jan Tomaszewski. Pozaboiskowe afery sprawiły jednak, że nie zrobił wielkiej kariery.
Starsi kibice Legii Warszawa na pewno go pamiętają. Władysław Grotyński trafił do stołecznego klubu w 1964 roku i przez siedem lat bronił barw zespołu. Między słupkami nie miał sobie równych. Jest autorem fenomenalnego rekordu 759 minut bez straty gola w meczach ligowych.
Nie puścił w Niemczech ani jednego gola
Grotyński zaczynał przygodę z futbolem w Mazurze Karczew. Był bardzo wysportowany. Wcześniej grał m.in. w hokeja, piłkę ręczną i rzucał dyskiem (w tej ostatniej dyscyplinie był mistrzem Polski juniorów), co później potrafił wykorzystać na boisku.
Życie Grotyńskiego zmieniło się po meczu Mazura z Legią w Pucharze Polski w 1963 roku. Bramkarz z Karczewa puścił wtedy aż pięć bramek, ale ówczesny trener ekipy z Warszawy, Longin Janeczek, był pod tak wielkim wrażeniem jego umiejętności, że ściągnął go do swojego zespołu.
"Śruba" miał 18 lat, kiedy trafił do drużyny młodzieżowej "Wojskowych". W ekipie seniorów zadebiutował 17 marca 1965 roku w spotkaniu rewanżowym z TSV 1860 Monachium. Nie puścił w Niemczech ani jednego gola i został okrzyknięty bohaterem. Od tego czasu miał pewne miejsce w składzie. Legia zdobyła z Grotyńskim m.in. mistrzostwo Polski (1969, 1970), Puchar Polski (1966) i dotarła do półfinału Pucharu Europy.
Grotyńskiemu nie było dane zrobić wielkiej kariery w kadrze, chociaż ówczesny selekcjoner Kazimierz Górski widział w nim większy talent niż u Jana Tomaszewskiego (który był jego zmiennikiem w Legii). Górski był wielkim fanem talentu "Śruby". Widział go w roli pierwszego bramkarza reprezentacji Polski.
Afera dolarowa
"Śruba" zagrał w czterech meczach z orzełkiem na piersi. Po raz pierwszy w spotkaniu towarzyskim z Irlandią w Dublinie, potem z Czechosłowacją i Szwajcarią. Grał również w sparingach oraz z Albanią w eliminacjach do Euro 1972.
Marzenia Grotyńskiego o wyjeździe na igrzyska olimpijskie do Monachium oraz mistrzostwa świata dwa lata później legły w gruzach. Został wtedy przyłapany, razem z Januszem Żmijewskim, na przemycaniu dolarów po meczu z Feyenoordem Rotterdam w Pucharze Europy.
Legia zremisowała u siebie 0:0 i z nadziejami jechała na rewanż do Holandii. Atmosferę w drużynie popsuła afera na lotnisku. Ktoś doniósł, że Grotyński razem ze Żmijewskim kupili łącznie 2,5 tysiąca dolarów i próbują je wywieźć z kraju.
Celnicy skonfiskowali pieniądze i warunkowo puścili piłkarzy na mecz w asyście żołnierzy. "Śruba" i jego kolega w takich okolicznościach nie mogli skupić się na grze, dlatego Legia przegrała 0:2, żegnając się tym samym z marzeniami o grze w finale.
Szmugiel złota
Po powrocie do kraju Żmijewski został zawieszony przez PZPN. Grotyński mógł grać dalej, ale za chwilę wplątał się w kolejne brudne interesy i wylądował za kratkami.
W Warszawie wszyscy wiedzieli, kim jest Grotyński. Bramkarz Legii uwielbiał się wyróżniać. Po mieście jeździł białym Fordem Mustangiem, nosił markowe ubrania, często bawił się w restauracji "Adria". W końcu jednak trafił do środowiska przestępczego.
"Śruba" został złapany na szmuglowaniu złota. Przed sądem usłyszał wyrok dwóch lat więzienia. Krązy anegdota, że piłkarz, w obawie przed stratą majątku, wpadł na pomysł, jak nie stracić swojego cennego samochodu. Zaparkował go na parkingu amerykańskiej ambasady.
Na mecze z więzienia
Za murami Grotyński radził sobie równie dobrze, co w życiu na wolności. Miał posłuch wśród współwięźniów, ponoć należał nawet do tzw. grypsery. Całej kary jednak nie odsiedział, dzięki pomocy Jacka Gmocha, który był wtedy konsultantem w Zagłębiu Sosnowiec.
Grotyński, dzięki uporowi działaczy Zagłębia, został przeniesiony z zakładu karnego w Krzywańcu do Wojkowic. Na początku na mecze był wożony z więzienia, później wyszedł na wolność i wrócił do swojego dawnego życia, pełnego futbolu i dobrej zabawy.
- W Sosnowcu stał się bożyszczem kibiców. Znowu królował w najlepszych restauracjach w "Savoyu" czy w "Reksie". Na boisku bronił jak maszyna. W młodości był mistrzem Polski juniorów w rzucie dyskiem, więc bez trudu przerzucał piłkę z jednego pola karnego na drugie - opowiadał na łamach katowickiej "Gazety Wyborczej" Krzysztof Smulski, wieloletni działacz Zagłębia.
Cinkciarz walutą
A kobiety? "Śruba" miał wielkie powodzenie. Zwłaszcza u siatkarek Płomienia, klubu z sosnowieckiej dzielnicy Milowice. Ludzie podobno nawet licytowali się, ileż to z nich miało z nim dziecko.
Zagłębie było ostatnim znaczącym klubem, w którym grał Grotyński. Pod koniec kariery bramkarz wrócił jeszcze na chwilę do Mazura Karczew, ale niczego wielkiego nie zwojował. Potem próbował wyjechać do USA, chciał grać w New York Cosmos. Jego plany jednak nie wypaliły. - Władza zwodziła go tak jak przed laty. Nigdy nie dostał paszportu - wyjaśnił Smulski.
Aby powiązać koniec z końcem, "Śruba" wylądował pod warszawskim "Domem Chłopa", gdzie jako cinkciarz handlował dolarami. W tym samym czasie zaczął nałogowo pić alkohol i to zaprowadziło go do grobu.Grotyński miał 57 lat, gdy znaleziono go na ławce w jednym z warszawskich pubów. Lekarze mówili, że zmarł na zawał serca. Polski bramkarz został pochowany w Starej Miłośnie na obrzeżach Warszawy.
Przemek Sibera/ SportoweFakty.wp.pl