Uczelnie zarabiają na rekrutacji? "Nie powinno być tej opłaty"
"400 zł wyrzucone w błoto"
Matura zdana, czas iść na studia. Na uczelniach właśnie wystartowała rekrutacja przyszłych żaków. Aby wziąć w niej udział, trzeba wnieść opłatę. Ta praktyka od lat krytykowana jest przez studentów. Zdaniem żaków, z którymi rozmawialismy, opłata należy się tylko uczelni, na której dany kandydat podjął naukę.
- Uważam, że jeśli nie dostaniemy się na dany kierunek lub ostatecznie wybraliśmy inną szkołę, to powinniśmy otrzymać zwrot wpłaconych pieniędzy - tłumaczy Karol, student dziennikarstwa Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.
Co roku Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego wydaje rozporządzenie, które określa maksymalne wysokości opłat rekrutacyjnych. - Ostateczna kwota ustalona w konkretnej uczelni może być niższa - wyjaśnia Łukasz Szelecki, rzecznik prasowy MNiSW. W roku akademickim 2015/2016 te opłaty wyglądają następująco: 150 zł dla kierunków artystycznych lub architektonicznych, 100 zł dla kierunków ze wstępnym egzaminem sprawnościowym oraz 85 zł dla pozostałych.
W praktyce wygląda to tak, że kandydaci aplikują najczęściej na kilka kierunków. - Nie miałem pewności, gdzie mnie przyjmą, więc aplikowałem na dwie uczelnie warszawskie i na jedną z Krakowa - wspomina Karol. Dlatego wymienione wcześniej kwoty należy pomnożyć przez liczbę kierunków. I tak Karol na rekrutację wydał 240 zł. Jeszcze więcej zapłacił Jakub, który złożył dokumenty aż na pięć kierunków. - Chciałem studiować politologię, ale nie byłem pewien, na którą uczelnię mnie przyjmą, więc na wszelki wypadek złożyłem dokumenty w kilka miejsc. Wszędzie musiałem zapłacić, a w pierwszym etapie rekrutacji przyjęła mnie tylko jedna uczelnia. Wyrzuciłem, więc w błoto prawie 400 zł - wspomina student politologii na UW.
Co studenci sądzą o takim systemie opłat? - Dla mnie jest to zwykłe oszustwo i żerowanie na studentach, którzy mają nadzieję dostać się na dany kierunek. To nieuczciwe, że ktoś pobiera bezzwrotną opłatę w sytuacji, gdy nie oferuje nic w zamian - mówi Karol. Wtóruje mu Jakub, który uważa, że tego typu opłaty są zbędne, zwłaszcza na uczelniach publicznych. - Państwo gwarantuje konstytucyjnie bezpłatny dostęp do wiedzy i kształcenia, więc nie rozumiem, dlaczego dostęp do tej wiedzy obarczony jest opłatą - mówi student politologi na UW. I dodaje, że przy obecnym niżu demograficznym, uczelnie w pewien sposób powinny zabiegać o studenta, ponieważ w przeciwieństwie do uczelni z roku na rok jest ich coraz mniej.
Mieszko, który w tym roku wybiera się na studia, uważa, że opłaty rekrutacyjne to dla przyszłego żaka kolejny duży wydatek. - Młody człowiek, który zamierza kształcić się w dużym mieście, na samo wynajęcie pokoju i kaucję musi na wstępie wydać ok. 1500zł. Opłaty rekrutacyjne to nieuzasadnione koszty. Nie wszystkich na nie stać, a każdy składa dokumenty na więcej niż jeden kierunek, ponieważ nie ma pewności czy dostaniemy się na ten wymarzony - tłumaczy tegoroczny maturzysta. Jego zdaniem najlepszym rozwiązaniem byłoby uiszczanie opłaty rekrutacyjnej dopiero po otrzymaniu pozytywnego wyniku rekrutacji dla kandydata. - Każdy przyszły student zapłaciłby wówczas tylko raz. Inaczej uczelnie niestety bogacą się naszym kosztem - mówi Mieszko.
Jeszcze inne rozwiązanie proponuje Agata, studentka Uniwersytetu Warszawskiego . - Moim zdaniem powinien istnieć wspólny dla wszystkich szkół wyższych, ogólnopolski numer konta, na który dokonywana byłaby opłata. Po zakończeniu procesu rekrutacyjnego uiszczone pieniądze trafiałyby do uczelni, na którą zdecydował się kandydat - tłumaczy studentka UW. Podobnie uważa Karol. Z kolei Kuba jest zwolennikiem całkowitej likwidacji opłat.
O sprawę pobierania opłat rekrutacyjnych zapytaliśmy Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Do tematu odniósł się rzecznik prasowy resortu MNiSW. - Opłata rekrutacyjna, którą pobierają uczelnie publiczne, pokrywa koszty ponoszone podczas rekrutacji na studia. Do ustalenia jej wysokości zobowiązany jest rektor - wyjaśnia Szelecki. I dodaje, że opłata nie może przekraczać kosztów czynności związanych z przyjmowaniem na studia na danym kierunku i określonym poziomie kształcenia.
Ta argumentacja nie przekonuje Agaty. - Skoro uczelnia jest publiczna, to rozumiem, że pieniądze na swoją działalność dostaje od państwa, także na rekrutację kolejnych studentów. Skąd w takim razie ta opłata? - mówi wzburzona studentka. I dodaje. - Nie rozumiem dlaczego mam płacić uczelni, z którą łączy mnie jedynie to, że złożyłam u nich podanie rekrutacyjne, a później zrezygnowałam z nauki tam bądź się nie dostałam? Mam zapłacić 85 zł praktycznie za nic? - pyta studentka UW.
Przeczytajcie też: Czy tak będzie wyglądała Warszawa na*zdjęciach?*