Rafał Woś: krzywda dzikiej reprywatyzacji przebija dekret Bieruta
Prawie 100 tys. lokatorów w wyniku „dzikiej reprywatyzacji” popadło w spiralę zadłużenia
Afera warszawska to świetny moment, żeby uregulować raz na zawsze temat reprywatyzacji. Tylko tym razem trzeba to zrobić zupełnie inaczej niż chce nasza klasa polityczna. Bo dziś jest już za późno na inne niż symboliczne zadośćuczynienie krzywd sprzed 70 lat. Teraz trzeba pilnie naprawić niesprawiedliwość wyrządzoną w imię reprywatyzacji "tu i teraz" - pisze Rafał Woś.
Platforma Obywatelska jak zwykle się spóźniła. Zgłoszony przez tę partię kilka dni temu projekt ustawy reprywatyzacyjnej byłby idealny. Pod warunkiem, żeby zgłosić go… 20 lat temu. Wtedy faktycznie miałoby sens odszkodowanie dla autentycznych spadkobierców (a nie ich tajemniczych plenipotentów). Miałby też sens krótki termin na zgłaszanie roszczeń i wyjęcie spod zwrotu terenów użyteczności publicznej. Ale dziś mamy, szanowna Platformo, rok 2016. I wielką krwawiąca ranę na tkance społecznej, wyrwaną w wyniku dzikiej reprywatyzacji (bardzo konkretny rachunek krzywd w dalszej części tekstu). Którą firmowała WASZA pani prezydent, w czasach gdy to WY mieliście większość rządową w całym kraju.
A inne siły polityczne? Podobno też mają wkrótce ujawnić się ze swoimi projektami, ale na razie tego nie zrobiły. Obawiam się jednak, że będą one szły w bardzo podobnym kierunku. Jedni będą się koncentrować na osobistej odpowiedzialności Hanny Gronkiewicz-Waltz oraz związanych z nią urzędników. Inni skupią się zapewne na krzywdach wywołanych komunistycznymi wywłaszczeniami dokonanymi po drugiej wojnie światowej. Będziemy się więc zastanawiać czy zawinił Aleksander Kwaśniewski, wetując przygotowaną przez rząd AWS/UW ustawę reprywatyzacyjną. Czy może wszystkie te rządy, które problem omijały szerokim łukiem. Na tym tle jedynym z niewielu trzeźwych głosów jest stanowisko organizacji lokatorskich. A konkretnie Kolektywu Syrena działającego we współpracy z Warszawskim Stowarzyszeniem Lokatorów.
Ich podejście (jak każda dobra analiza) zaczyna się od rzetelnego pokazania skali krzywdy, która dokonała się w Warszawie w minionych kilkunastu latach. Aby uświadomić sobie jego rozmiar, pomyślmy o liczbach (które zaraz wymienię), jak o kolejnych coraz szerzej rozchodzących się kręgach. Pierwszy krąg to owe 40 tys. (szacunki stowarzyszenia Miasto Jest Nasze) obywateli stolicy, którzy zostali "oddani" beneficjentom dzikiej reprywatyzacji jako niesławna „wkładka mięsna”. Z tymi ludźmi działy się potem różne rzeczy. Jedni trafili na "ludzkiego pana" i ich eksmisja odbywała się w cywilizowanych warunkach. Inni, niestety, padli ofiarą szeregu patologicznych praktyk z arsenału czyścicieli kamienic (odcinanie mediów, podpalenia, zdjęty dach). Ważne jest jednak to, że wszystkim tym osobom w zasadzie odmówiono prawa do obrony swoich interesów przed sądami. A gdy na drogę sądową wchodzili (żeby na przykład odzyskać nakłady na remonty w komunalnych mieszkaniach), to padali ofiarą arogancji sędziów i ich klasowej
solidarności z czyścicielami (często również prawnikami).
Ale to nie wszystko. Bo kolejny krąg to prawie 100 tys. lokatorów, którzy w wyniku „dzikiej reprywatyzacji” popadli w spiralę zadłużenia. Działało to tak. Poza „zwrotami” w naturze miasto musiało wypłacać beneficjentom reprywatyzacji odszkodowania. Ratusz zaczął więc szukać oszczędności. A jednym ze sposobów było sięgnięcie do kieszeni biedniejszych warstw społeczeństwa. Serwując mieszkańcom w ciągu kilku ostatnich lat trzykrotną podwyżkę czynszów komunalnych. W tym samym okresie nakłady na remonty spadły o 60 proc. Osoby, które nie były w stanie nadążyć za anty-społeczną reformą, zostały dodatkowo obciążone czynszem karnym. W ten sposób ogólna kwota zadłużenia wzrosła z ok. 150 milionów zł. w 2007 roku do pół miliarda w roku 2016.
Te kroki były pokazywane opinii publicznej jako dowód na "degenerację" mieszkańców komunalnych. Miały przeciwstawiać pracowicie zarabiających na spłatę swoich kredytów przedstawicieli klasy średniej. Taka argumentacja trafiała na niezwykle podatny grunt. Zwłaszcza w kraju takim jak Polska, gdzie pogarda dla ubóstwa oraz społeczny darwinizm były i są nadal tłem całego procesu transformacji. Tyle, że ostatnio narrację pogardy dla lokatorów komunalnych zakwestionował nawet Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar. Który w piśmie do prezydent Warszawy z maja 2016 stwierdził, że do erupcji zadłużenia komunalnego władze Warszawy mocno się swoją polityką przyczyniły.
Jeżeli to Państwa nadal nie oburza (choć mam nadzieję, że takich jest z każdym akapitem coraz mniej), to przejdźmy do kroku kolejnego. I przypomnijmy, że Warszawa w ciągu kilku lat wydała na odszkodowania reprywatyzacyjne ok. miliarda złotych. Do tego dochodzi wynosząca 400 mln dotacja od rządu centralnego. I teraz odpowiedzmy sobie na pytanie, co oznacza wyjęcie takich środków z budżetu publicznego? Czy nie przypomina to do złudzenia takich politycznych i społecznych skandali jak bailouty (ratowanie przed upadłością) dla sektora finansowego za Zachodzie w reakcji na kryzys roku 2008. Tam jednak demokracje to wciąż nieźle naoliwione maszynki. Potrafią przynajmniej nazwać sytuację, w której pieniądze wszystkich (również tych uboższych) podatników zostały przetransferowane do kieszeni garstki zamożnych i uprzywilejowanych.
Nasz polski problem polega na tym, że nie umiemy patrzeć w ten sposób na polityczną rzeczywistość. Podczas gdy dzika reprywatyzacja w Warszawie to przecież przejaw dokładnie tej samej logiki. Pokaz działania państwa, które jest słabe wobec silnych grup interesu, ale bezwzględne wobec słabych i bezbronnych. I to jest moment, w którym oburzenie reprywatyzacją przestaje być tylko kwestią moralnej solidarności z poszkodowanymi. Bo zaczynacie Państwo (mam nadzieję) rozumieć, że transfer środków publicznych, który się dokonał w Warszawie, został sfinansowany z kieszeni nas wszystkich. Kosztem na przykład jakości usług publicznych.
Jeśli tak spojrzymy na sprawę reprywatyzacji, trudno nie zgodzić się z argumentem organizacji lokatorskich, które przeciwstawiają się przeznaczaniu kolejnych sum na odszkodowania (tym razem w ramach dużej ustawy reprywatyzacyjnej). Stoi za tym czytelny i przekonujący argument. No bo w imię jakich racji mielibyśmy dziś skupiać się na naprawianiu niewątpliwych krzywd sprzed 70 lat. Podczas gdy mamy pod nosem wielką niesprawiedliwość, która dokonała się "tu i teraz" w procesie dzikiej reprywatyzacji. Co więc należałoby zrobić?
Po pierwsze, zamknąć raz na zawsze temat reprywatyzacji symbolicznym wynagrodzeniem dawnych szkód. Nie bezczelnie, lecz apelując o zrozumienie, że dawnych krzywd nie można już dłużej naprawiać wyrządzaniem nowych. Po drugie, dokonać daleko idącej lustracji dotychczasowego procesu reprywatyzacji i tam gdzie to możliwe oraz sensowne ten proces cofnąć. Po trzecie, należy rozważyć wprowadzenie mechanizmu fiskalnego, przy pomocy którego wszyscy beneficjenci oddaliby do wspólnej kasy przynajmniej jakąś część zysków, które przyniosła im dzika reprywatyzacja. To by pomogło złagodzić nieco gorycz tych, którzy w kolejce do reprywatyzacyjnego okienka byli notorycznie wyprzedzani przez dobrze "podwieszonych" handlarzy roszczeniami. Po czwarte, środki w ten sposób uzyskane należy przeznaczyć na zadośćuczynienie szkód wyrządzonych na tkance społecznej. Znów uznając fakt, że to ci najbiedniejsi zostali w ostatnich latach pokrzywdzeni najmocniej.
Mówię tu o stworzeniu bardziej świadomej i lepiej dofinansowanej polityki mieszkaniowej w polskich miastach (bo problem istnieje nie tylko w Warszawie). Tak, żeby zasoby komunalne nie były już dłużej traktowane jako mieszkania i działki do jak najszybszego przekazania w prywatne ręce. Tylko jako sposób na tworzenie bardziej sprawiedliwego miasta oraz dodatkowego stabilizatora na niezwykle wrażliwym społecznie (bo każdy musi gdzieś mieszkać) rynku miejskich nieruchomości. I to jest temat, który leży dziś na ulicy. Naturalna szansa dla tych formacji politycznych, którym bliskie są tematy społecznej sprawiedliwości oraz zrównoważonego rozwoju.
Źródło: WP Opinie. Rafał Woś jest publicystą "Polityki".
Przeczytajcie też: Wiceprezydent Wojciechowicz: Wokół Sejmu nie będzie płotu