Walka monologu z dialogiem

21 października wybierzemy między wizją rządów nieznoszących sprzeciwu a polityką opartą na prowadzeniu dyskusji, której celem jest kompromis.

28.09.2007 | aktual.: 05.10.2007 10:56

Przeciwnicy dzisiejszej władzy oskarżają ją o zamach na demokrację, totalitaryzm, reminiscencje rodem z PRL. Przypomina to dęcie w niewłaściwą trąbę, bo jedni na jej odgłosy już dawno ogłuchli, a drugim brak sił na wydobywanie coraz dramatyczniejszych tonów. W efekcie prawdziwym problemem Polaków jest dziś brak umiejętności rozmawiania ze sobą. Zupełnie jakby zwolennicy władzy i jej przeciwnicy posługiwali się dwoma obcymi językami.

Wzrost ma wielu ojców

Premier Jarosław Kaczyński i jego ekipa szafują teraz wskaźnikami ekonomicznymi: wzrost gospodarczy po-nad 6 procent, wzrost płacy minimalnej o 40 procent, spadek liczby bezrobotnych o przeszło milion osób. I ma to być zasługą obecnego rządu.

Rząd nie słucha głosu ekonomistów, którzy tłumaczą, że dobra sytuacja gospodarcza to efekt ożywienia rozpoczętego na dwa lata przed przejęciem władzy przez PiS. „Raport o stanie polskiej gospodarki” przygotowany przez ekspertów Towarzystwa Ekonomistów Polskich, Forum Obywatelskiego Rozwoju i Forum Rozwoju Edukacji Ekonomicznej wyraźnie mówi, że rozpędzenie gospodarki zawdzięczamy wejściu do Unii Europejskiej w 2004 roku, które pozwoliło przedsiębiorcom na zwiększenie eksportu, a zagranicznych inwestorów zachęciło do lokowania w przedsięwzięcia na terenie naszego kraju, bo Polska miała już przewidywalne, europejskie prawo gospodarcze. W następstwie tego portfele Polaków dość szybko stały się grubsze, wzrosła konsumpcja, co – jak wiadomo – służy produkcji. Sporo rodaków znalazło zatrudnienie za granicą, zwalniając miejsca pracy w kraju.

Gospodarka kręci się więc na najwyższych obrotach – co do tego wszyscy są zgodni, tylko wnioski wysuwane przez obie strony są różne.

Obietnice zamiast reform

Podczas gdy PiS w ramach wyborczych igrzysk rozdaje na prawo i lewo, eksperci mówią: trzeba przeprowadzać reformy, które pozwolą dłużej utrzymywać wysokie tempo wzrostu. Ograniczać wydatki publiczne, redukować zadłużenie zagraniczne, by odsetki nie zjadały naszych zysków, obniżyć podatki, upraszczając system podatkowy. Przez dwa lata – dwa tłuste lata rządów PiS – nic z tego nie udało się zrobić. Co więcej: żadnych zapowiedzi takich działań nie słychać w kampanii wyborczej. Jest tylko chwalenie się ulgami, wcześniejszymi emerytura-mi, socjalną solidarnością, której prawdziwe imię brzmi „rozdawnictwo”: podarunki wyborcze, które Sejm uchwalił tuż przed rozwiązaniem, wiedząc, że idziemy na wybory, kosztować nas będą w przyszłym roku 20 miliardów złotych – szacują analitycy Business Center Club. Za chwilę więc zamiast możliwych przy tak do-brze prosperującej gospodarce obniżek podatków będziemy mieć kolejne obciążenia finansowe.

Pierwszym obciążeniem będzie składka zdrowotna, której zwiększanie co roku o jeden procent już zapowie-dział PiS. Problem w tym, że służba zdrowia – nie tylko pensje lekarzy i pielęgniarek, na które wciąż brakuje pieniędzy, ale przede wszystkim usługi medyczne – to worek bez dna. Jest w stanie pochłonąć każde pieniądze, dlatego rzecz nie w tym, by ciągle dokładać, ale skutecznie reformować ten trudny sektor gospodarki.

Dlaczego premier nazywający siebie prawym i sprawiedliwym zapowiada zwiększanie składki tym, którzy i tak ją płacą w wysokości 9 procent dochodów? W tym także biednym emerytom. A jednocześnie obiecuje zwolnienie z jej płacenia paru milionom rolników i ich rodzinom ubezpieczonym w Kasie Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego? Premier zapewnił w tej kampanii, że KRUS nie zlikwiduje, a to oznacza, że zwykli podatnicy płacić będą z roku na rok więcej, podczas gdy zwolnieni w ogóle z podatku dochodowego i rozliczania PIT-ów rolnicy będą się leczyć na koszt tych pierwszych. Inicjatywa niemile widziana

Budujący solidarną Polskę premier zapowiedział w tej kampanii jeszcze jedno rozwiązanie – ograniczenie do minimum samozatrudnienia. Na niedawnej konferencji dotyczącej praw pracowników zorganizowanej przez śląsko-dąbrowską Solidarność, mówiąc o samozatrudnieniu, Jarosław Kaczyński stwierdził: „Uważamy, że jest to problem dzisiaj może największy. Chodzi o wypychanie wielkiej rzeszy pracowników ze sfery ochrony pracy i przywilejów, które stosunek pracy daje”. To stanowisko rządu.

A może wcale nie chodzi o przywileje pracownicze, jak mówi premier, tylko – jak uważa druga strona, czyli samozatrudnieni – o ściągnięcie większych kwot z podatków, większe obciążenia dla pracodawcy? Bo idea samozatrudnienia to minimalizowanie kosztów pracy, czyli tego, co na pracowniku zarabia państwo. Owszem, samozatrudnienie okazało się dla kilku milionów Polaków sposobem na ucieczkę przed płaceniem wysokich podatków, ale to jednocześnie przejaw ich inicjatywy, gdy na reformę podatkową ze strony władzy nie mogą liczyć. Przywileje pracownicze, o których mówi premier, to w rzeczywistości wysokie potrącenia z wynagrodzenia w razie chorobowego i niepewna, głodowa emerytura w przyszłości, jeśli ZUS w ogóle zdoła przetrwać.

Polska z monopolem

Język dzisiejszej władzy to monolog. Tak w kwestiach gospodarczych, jak i polityki zagranicznej (strategia okopanej twierdzy i szukania wszędzie wroga), historycznej (obowiązuje jedna ocena wydarzeń), medialnej (właściwe są tylko media służalcze wobec rządzących). Konkurencyjne diagnozy z góry skazywane są przez władze na potępienie, i to coraz częściej w mało wyszukanych słowach.

Oczywiście można mówić tylko do swojego elektoratu i tylko jemu składać obietnice. Można prowadzić politykę wykluczenia i nawet dzięki niej wygrywać wybory. Ale czy chcemy Polski, w której monopol na rację ma tylko jedna strona? Od 1989 roku, ba, nawet w 1980 roku, gdy podpisywano Porozumienia Sierpniowe, siłą polskiej polityki był dialog. W nadchodzących wyborach wybieramy właśnie między nim a monologiem władzy.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)