Wąchają klej i wiedzą, jak zdobyć świąteczną paczkę
Nie mają własnego łóżka, święta spędzają w piwnicy wąchając klej, ale wiedzą, co zrobić, żeby dostać prezent pod choinkę. Kilka dni przed Wigilią dzieci z najgorszych dzielnic dużych polskich miast robią obchód po organizowanych przez organizacje społeczne zabawach gwiazdkowych. Tylko po to, żeby dostać świąteczną paczkę - czytamy w "Dzienniku".
Adam - 13 lat mieszka na warszawskiej Pradze-Północ. Połowa sąsiadów z jego ulicy żyje z pieniędzy od pomocy społecznej. Każdy dzień tygodnia Adam spędza tak samo - po szkole wystaje w obdrapanej bramie przy swojej kamienicy, a kiedy jest zimno, na schodach przy strychu, gada z kolegami i pali papierosy.
Nudę zabija specjalnymi rozrywkami - zrzuci z dachu kota albo podpali jakąś ruderę. Robi się ruch, przyjeżdża straż pożarna, policja i jest o czym gadać przez następne tygodnie. Wieczorami Adam chodzi do piwnicy. Słucha, jak koledzy przechwalają się dziewczynami i opowiadają, kto z kim się przespał. Czasami sam idzie z dziewczyną do piwnicy i potem to on opowiada kolegom, jak było.
Adam tak naprawdę nie istnieje, to postać modelowa, stworzona na podstawie badań opiekunów społecznych, którzy pracują z prawdziwymi dziećmi, mieszkańcami gett w polskich miastach. W każdym z nich jest taka dzielnica. Zrujnowane stare budynki, obdrapane klatki schodowe i podwórka to cały świat ich małych mieszkańców.
Tuż przed świętami Adam przełamuje jednak codzienną rutynę i rusza na obchód. Cel? Zdobyć dla siebie świąteczne prezenty. Powód? Nikt inny tego nie zrobi. Najłatwiej jest na zabawach gwiazdkowych organizowanych przez ośrodek pomocy społecznej albo przez szkołę. Tam nikt nie odmówi wydania paczki, na takich zabawach paczka się po prostu należy. Adam przychodzi i dostaje słodycze, owoce, szczoteczkę albo pastę do zębów.
Zabawy gwiazdkowe organizują także praskie świetlice dla dzieci. Tu jest jednak trudniej. Żeby dostać paczkę na zabawie w świetlicy, trzeba do niej należeć. Jeszcze kilka lat temu wystarczyło dwa, trzy tygodnie przed Bożym Narodzeniem zapisać się do niej, a potem już przyjść na zabawę. Teraz jednak sytuacja się skomplikowała. Żeby należeć do świetlicy, trzeba spełniać pewne warunki - uczestniczyć w zajęciach, odrabiać lekcje, nie wszczynać burd.
Według szacunków organizacji społecznych działających na Pradze, takich wykluczonych z systemu dzieci ulicy jest tam około tysiąca, w całej Polsce może ich być około 300 tysięcy.
Tomasz Szczepański ma 30 podopiecznych w wieku szkolnym, z przełomu podstawówki i gimnazjum. - Siedmioro z nich nigdy nie było na drugim brzegu Wisły, nie umieją nawet korzystać z biletów komunikacji miejskiej, część z nich nie ma w domu prądu. Nie chodzą do kina, żyją w katastrofalnych warunkach, w ich domach są wszy i pluskwy, nie mają zapewnionej opieki zdrowotnej - opowiada.
Adam zmienił się jednak przez ostatnich kilkanaście lat. Kiedy 12 lat temu Tomasz Szczepański zaczynał pracę na praskich ulicach, zastał tam dzieci obdarte i brudne. Sypiały na klatkach schodowych, nie jadały po kilka dni, szukały jedzenia w śmietnikach. Teraz jest inaczej. - Nadal nie odżywiają się dobrze, ale już nie głodują, mają tanie, ale modne ubrania i komórki, które kupują za pięć złotych z drugiej ręki" - mówi Szczepański. Są zaradne. Adam ma pieniądze na komórkę, bo żebrze pod hipermarketem, odprowadza wózki na zakupy, kradnie, zabiera młodszym albo zarabia na dilowaniu narkotyków. Umie wykorzystywać wszystkie okazje.