Sławomir Wysocki© WP | Anna Śmigulec

W Ukrainie mówią o nim: nasz brat. Tak Polak toczy prywatną wojnę z Putinem

Anna Śmigulec

Czwartego dnia wojny dostał wiadomość od przyjaciela z Charkowa: "Potrzebujemy sto kamizelek kuloodpornych i sto hełmów". Nie wahał się. Nie przeczuwał też, że ta chwila odmieni jego życie. Po roku Sławomir Wysocki jest niczym jednoosobowe komando do zadań specjalnych. Cel: dostarczyć walczącym sprzęt.

Anna Śmigulec: Mówisz, że od 10 miesięcy prawie nie sypiasz.

Sławomir Wysocki: Tak mi wychodzi, bo pierwszy raz pojechałem z Londynu do Charkowa w maju 2022 r. Niedawno specjalnie przeszedłem na pół etatu, więc pracuję od poniedziałku do środy i tylko wtedy śpię. Potem jestem w drodze do Ukrainy i z powrotem, a do Londynu wracam w poniedziałek rano – prosto do roboty.

Wcześniej - na te szybkie wyjazdy do mniej oddalonego Lwowa - to już w piątek po pracy musiałem wszystko zapakować, bo samolot startował o szóstej rano, więc o czwartej musiałem być na lotnisku. A to jest Londyn, więc dojazd zajmuje kolejne dwie godziny, a trzeba brać poprawkę na strajki, korki, itd.

Czyli nie opłaca ci się spać?

W ogóle się nie kładę. Przylatuję do wuja do Lublina, gdzie mamy skład broni. Żartuję oczywiście. Mam specyficzne poczucie humoru, czego doświadczyli nawet "moi" Czeczeńcy pod Bachmutem.

I zanim ruszę pociągiem do Ukrainy, u niego w garażu rozpakowuję i sortuję to, co przywiozłem: od butów wojskowych po kamizelki kuloodporne i hełmy. Ogólnie: pomoc dla żołnierzy na froncie.

Pokój Sławomira i zgromadzona w nim pomoc przed wyjazdem do Zaporoża
Pokój Sławomira i zgromadzona w nim pomoc przed wyjazdem do Zaporoża © Archiwum prywatne

Chyba z tym nie lecisz?

Owszem, lecę. Dźwigam dwa plecaki po 25 kg każdy. Jeden na plecach, drugi na brzuchu. Plus bagaż podręczny, na którym oszukuję, bo waży 20 kg, choć powinien maksimum 10 kg. Na szczęście nikt nie sprawdza.

Więc za każdym razem przewożę 60-70 kg. Zrobiłem takich kursów dokładnie 20, więc przewiozłem na plecach prawie dwie tony sprzętu.

Nie wyglądasz na osiłka...

Bo nim nie jestem. Mam 185 cm, ważę 80 kg. W dodatku mam 50 lat.

Co tam wozisz?

Wszystko, co uda mi się zdobyć: od butów po ciepłe skarpety, mundury, kamizelki kuloodporne, bez płyt oczywiście, okulary taktyczne, rękawice, hełmy kewlarowe. Zazwyczaj z magazynów armii brytyjskiej. A w bagażu podręcznym powerbanki, bo ich nie można przewozić w luku pod pokładem i latarki. Jak to prześwietlają na lotnisku w Luton, to patrzą na mnie jak na wariata.

Pamiętajmy też, że lecę w mundurze. Wyglądam, jakbym jechał na front do Donbasu. Ale tylko dlatego, że to, co masz na sobie, przechodzi przez odprawę, nie mogą ci zabronić. Więc zakładam mundur, bo na miejscu mogę go zdjąć i oddać żołnierzom. Raz pani na bramkach się doczepiła, że bagaż podręczny jest za duży, to wyciągnąłem z niego kamizelkę kuloodporną i zacząłem zakładać, mówiąc: "Wie pani, jaki to przyniesie efekt w samolocie?".

Często też zakładam "rajanerkę" - kurtkę snajperską, którą nazywam tak od tanich linii Ryanair. Ma 17 kieszeni. Przed wojną jeździłem w niej po świecie i wszystko upychałem w tych kieszeniach. W tej na plecach mieściły się nawet trzy pary spodni. Wyglądałem, jakbym miał ze 120 kg.

Ale kupowałem najtańszy bilet i leciałem kompletnie bez bagażu. Przechodziłem bramki i kontrole, po czym wyjmowałem z jednej kieszeni worek marynarski, pakowałem do niego wszystko z tych kieszeni i w samolocie wrzucałem do luku nad głową.

Podobnie robię teraz, żeby móc jak najwięcej i jak najtaniej przewieźć.

Sławomir wozi pomoc metodą "na wielbłąda" - dwie torby po 25 kg, dodatkowo jedna 20-kg oraz plus plecak podręczny
Sławomir wozi pomoc metodą "na wielbłąda" - dwie torby po 25 kg, dodatkowo jedna 20-kg oraz plus plecak podręczny© Archiwum prywatne

Skąd bierzesz te rzeczy dla żołnierzy?

Mam w Londynie kilka zaprzyjaźnionych sklepów z używanym sprzętem wojskowym. Jak przychodzi coś nowego w dobrym stanie, to dzwonią: "Mam pięć par nowych butów wojskowych". Albo ja dzwonię: "Potrzebuję buty w rozmiarze 48. Bo jest wielki chłop i w Ukrainie nie ma dla niego butów".

I oni potrafią to zdobyć. Kilka razy miałem zapotrzebowanie na hełmy, ale takie nowoczesne, angielskie, z możliwością zamontowania noktowizora albo kamery go pro. Bo w Ukrainie jeździ się w nocy bez świateł i można się rozbić na blokpostach.

W styczniu, jak byłem w Bachmucie, nasi paramedycy interweniowali w wypadku. Czołowo zderzyły się dwa pick’upy ukraińskiej armii, po trzech chłopaków w każdym. Na pełnej prędkości, nie było z nich co zbierać.

Taki hełm kosztuje 500-600 dolarów. Ale gdyby go mieli, nie zginęliby w tak bezsensowny sposób.

Z czego opłacasz tę pomoc?

Z własnych pieniędzy. Miałem zrobić remont domu, który odziedziczyłem w Krasnymstawie po babci. Wybudowany przez pradziadka jeszcze w 1919 r. Był palony przez Ruskich już dwa razy i raz splądrowany. Bo Krasnystaw leży 60 km od granicy z Ukrainą. Mam stamtąd bliżej do Lwowa niż do Warszawy.

Właściwie czuję, że ja teraz kontynuuję misję dziadka. On był ułanem podolskim, ale z zawodu rzeźnikiem i w czasie wojny dostarczał zaopatrzenie do Batalionów Chłopskich do lasu. On organizował, a babcia woziła w kupie siana kiełbasę, a czasem nawet karabiny.

Ty wozisz teraz w plecakach.

A babcia z dziadkiem końskim wozem niby po chrust do lasu. Dziadek miał swoją masarnię, więc robił żarcie dla chłopaków. Niemcy go ze dwa razy zwinęli. Nie za tę partyzantkę, tylko za bycie biznesmenem, i wywieźli go na zamek lubelski dwa razy. Babcia go wyciągała walizkami z kiełbasą. Niemcy dawali się przekupić. Brali takiego zakładnika nie po to, żeby go wysłać do Oświęcimia, tylko żeby wyciągnąć z tego profity.

Gdyby wzięli go Ruscy, to by nie wrócił z Syberii. Jak weszli, na strychu znaleźli spirytus, bo dziadek chciał po wojnie otworzyć lokal. Więc splądrowali cały dom. Babcia mówiła, że wynieśli wszystko – tak samo, jak teraz w Buczy. Zabrali nawet poduszki.

Śmieję się, że jedyne, czego nie mogli wynieść, to kibel. Bo wtedy był drewniany i stał na zewnątrz. Wygódka pod gołym niebem.

Babcię zabrali do katowni, przesiedziała tam tydzień, będąc w ciąży.

I ta trauma rodzinna teraz wraca. Jeszcze niedawno to były tylko opowieści rodzinne, a teraz mam projekcje, widzę to wszystko.

We wrześniu 1939 r. babcia była sanitariuszką w Warszawie i kiedyś po bombardowaniu próbowała przenieść z koleżanką chłopaka, który leżał we krwi. Opowiadała: "Ja podniosłam nogi, ona korpus. Miał tak rozszarpany brzuch, że rozpadł się na dwa kawałki".

Ale jak to się ma do twojego pobytu w Wielkiej Brytanii?

Śmieję się, że się urodziłem już z tym domem. Bo byłem najstarszym i jedynym wnukiem, którego mój dziadek znał. A majątek przechodził na najstarszego. Mówił mi: "To jest twoje miejsce, które jest w naszej rodzinie od pokoleń".

Kiedyś zajmowałem się genealogią i doszedłem do tego, że nasza rodzina jest w Krasnymstawie od 1720 r. Ok. 300 ostatnich lat jestem w stanie udokumentować na podstawie ksiąg parafialnych. Więc mój plan był taki, że po brexicie wracam do Polski. Już byłem spakowany...

Zaczekaj... Ale od kiedy mieszkasz w Wielkiej Brytanii i czym się tam zajmujesz?

Pojechałem, jeszcze zanim Polska weszła do Unii. Ale nigdy nie czułem się związany z Wielką Brytanią. Po prostu łatwiej tam było zarobić dobre pieniądze, które pozwalały mi zwiedzać świat. Dzięki temu byłem w 70 krajach.

Zajmuję się inspekcjami i zabezpieczeniami przeciwpożarowymi. Od zakładania, po robienie inspekcji i sprawdzanie, czy wszystko działa.

Jadę w teren i sprawdzam. Później muszę podpisać papiery. Poważna sprawa, bo jeśli coś nie zadziała, to odpowiedzialność ponosi nie ten, który źle wykonał, tylko ten, który zatwierdził i podpisał, czyli ja. Biorę za to odpowiedzialność karną.

Pracujemy wszędzie: w hotelach, instytucjach, mieszkaniach prywatnych.

Właśnie dostaliśmy kontrakt w Buckingham Palace. Więc pracuję teraz dla króla Karola, który w maju będzie miał koronację i zażyczył sobie, żeby mu wyremontować m.in. tzw. balcony room, czyli pokój, z którego członkowie rodziny królewskiej wychodzą na balkon i machają do tłumu.

Czyli tym się zajmujesz i dobrze zarabiasz.

I dzięki temu odłożyłem na remont w Krasnymstawie. W zeszłym roku oddałem już mieszkanie w Londynie. Już miałem wracać do Polski, bo mama zmarła kilka lat temu i nasz dom już na mnie czekał.

Wcześniej jeździłem po całym świecie i szukałem swojego miejsca na ziemi. Byłem kilka razy na Kubie, w Meksyku, Amerykę Południową zjechałem autostopem od Wenezueli po Tierra Del Fuego i rozważałem: może osiąść tu, a może tu? Wtedy przypominał mi się dom, jakby się ze mnie śmiał: "Przecież i tak tu wrócisz".

W 2022 r. miałem zamknąć kontrakty w Londynie, ostatni wiosną. Wszyscy już wiedzieli, że wrócę do Polski.

24 lutego Putin zaatakował Ukrainę. W czwartym dniu wojny dostaję wiadomość od Walentego, przyjaciela z Charkowa: "Potrzebujemy sto kamizelek kuloodpornych i sto hełmów".

Rosjanie wchodzą w Charków jak w masło, bo jest kompletnie nieprzygotowany. Miasta bronią kibice Metalista, miejscowego klubu piłkarskiego – w trampkach i z kałasznikowami. Okopują się w parkach i usiłują nie wpuścić Ruskich.

A ja czytam tę wiadomość i myślę: Chłopie, skąd ci wezmę sto kamizelek i sto hełmów?! A nawet jeśli, jak to wyślę?

Następnego dnia znowu wiadomość: "Ktoś ma 110 hełmów do sprzedania. Używane amerykańskie po 100 dolarów za sztukę. Zebraliśmy hrywny i mamy 4 000 dolarów. Na jutro rano potrzebujemy 7 000 dolarów".

Nie zastanawiam się, tylko całą noc próbuję im wysłać tę kwotę. Okazuje się to niemożliwe, bo mój bank od razu reaguje: "Stop! Pranie brudnych pieniędzy!" Wysłanie tysiąca dolarów z angielskiego banku już rodzi podejrzenia, musisz iść do placówki i się tłumaczyć, bo obowiązują jakieś limity.

Więc zakładam profile na wszystkich możliwych Western Union, Money Go itd., ale tam też mają limity: można przelać maksymalnie po 500-1000 dolarów. Po pięciu tysiącach bank blokuje mi konto. Więc rano muszę iść do placówki i tłumaczyć, że nie piorę brudnych pieniędzy, tylko trwa wojna i chcę przelać potrzebującym. Odblokowują i następnego dnia chłopaki w Charkowie mają te 11 tys. dolarów.

Pamiętam, że tamtej nocy w ogóle nie spałem. A to był dopiero początek.

Kim jest ten człowiek, który poprosił cię o pieniądze?

Z Walentym poznaliśmy się na Cmentarzu Ofiar Totalitaryzmu w Charkowie. Tam leży Klemens, najmłodszy brat mojego dziadka, zamordowany w siedzibie NKWD w Charkowie.

Jeżdżę do niego od 2007 r., zawsze 17 września, bo ten dzień zmienił wiele w życiu mojej rodziny i w historii Polski. Nie te oficjalne uroczystości: 1 września czy 10 maja. Ja mam swojego 17 września, kiedy Rosjanie wbili nam nóż w plecy i weszli na tereny wschodniej Polski.

Ta data sprawiła, że nigdy nie poznałem Klemensa, a byłby zajebistym wujem, do którego mógłbym jeździć na kresy wschodnie i chodzić z nim po lasach.

Wcześniej przez 60 lat nie wiedzieliśmy, gdzie go szukać.

A tu w 1990 r. Jelcyn mówi, że mogiły są w Charkowie. Jednym z 3800 zabitych polskich oficerów jest Klemens. Wiemy to z listy katyńskiej, na której widnieje, a którą Jelcyn daje Wałęsie.

Odkrywają te 15 masowych grobów i tworzą cmentarz katyński.

Dla nas: rozwiązała się historia rodzinna, wiemy chociaż, gdzie leży Klemens. Ja czuję: to jest mój grób rodzinny. Kiedy otwierali cmentarz, mieszkałem już w Anglii. Pijany prezydent Kwaśniewski zatacza się na grobach naszych przodków, a ja kilka lat później zaczynam tam jeździć.

Mam fajne zdjęcie Klemensa w mundurze oficerskim. W Polsce robię z niego "porcelankę" na grób, przywożę i przyklejam na tę pamiątkową tablicę. Bo oni nie mają osobnych grobów ani krzyży, tylko granitowe tabliczki ułożone na ziemi jedna przy drugiej.

Od teraz Klemens przestaje być anonimowy. Nagle staje się człowiekiem, ma twarz. Ktoś może mu zapalić świeczkę.

"W Charkowie zawsze najpierw idę do Klemensa"
"W Charkowie zawsze najpierw idę do Klemensa"© Archiwum prywatne
Sławomir Wysocki przed wejściem na cmentarz w Charkowie obok figury Matki Boskiej ustawionej bez pozwolenia w 2019 roku
Sławomir Wysocki przed wejściem na cmentarz w Charkowie obok figury Matki Boskiej ustawionej bez pozwolenia w 2019 roku© Archiwum prywatne
Sławomir Wysocki na Cmentarzu Ofiar Totalitaryzmu w Charkowie z fragmentem pocisku Grad, który uderzył w tablice pamiątkowe
Sławomir Wysocki na Cmentarzu Ofiar Totalitaryzmu w Charkowie z fragmentem pocisku Grad, który uderzył w tablice pamiątkowe© Archiwum prywatne

Wracając do Walentego – poznaję go w 2019 r., kiedy przyjeżdżam na grób Klemensa, tym razem z tym 80-letnim wujem z Lublina i z jego przyjacielem księdzem. Odprawia tam mszę, tylko dla naszej trójki, ale dołącza do niej jakiś Ukrainiec.

Jak się okazuje, to lokalny aktywista, który kiedyś rozwalał pomniki Lenina i protestował na Majdanie. A kilka miesięcy wcześniej w 2019 r. brał udział w akcji, w której mieszkańcy Charkowa, bez zezwolenia, w nocy wbetonowali przed cmentarzem figurę Matki Boskiej z napisem na cokole: "Wybaczcie nam bracia Polacy za brak zrozumienia i milczenie w czasie, gdy byliście mordowani w naszym kraju. 1939-1940 r.".

Wymieniamy się numerami, przesyła mi filmik z mszy, i tak się zaprzyjaźniamy.

Walenty jest poruszony, że Klemens zginął tak młodo, czasem odwiedza jego grób sam, zapala świeczkę i wysyła mi zdjęcie.

Ja jeżdżę do Charkowa regularnie, znam miasto lepiej niż Warszawę, i za każdym razem dzwonię do niego: "Walenty, będę w sobotę o siódmej". On przyjeżdża po mnie na dworzec i od razu jedziemy do Klemensa. Składamy kwiaty, zapalamy znicz, a potem idziemy na miasto. Zawodowo Walenty prowadzi warsztat samochodowy, więc dysponuje czasem tak, jak chce.

Czyli byłeś z nim w takiej zażyłości, że w ogóle nie przyszło ci do głowy, że mógłbyś nie pomóc?

Jak to nie pomóc? Ja przez pierwsze cztery dni wojny, kiedy próbowałem się do niego dodzwonić, czułem się bezużyteczny! Ciągle kołatało mi się w głowie: co mogę zrobić? Non stop oglądałem telewizję, widziałem, że przegrywają i zastanawiałem się nawet, czy nie spakować manatków i nie pojechać tam walczyć.

Więc jak się odezwał, to bez namysłu przelałem, ile potrzebował. Bo to są tylko pieniądze, zawsze je mogę zarobić. A życia ludzkiego nic nie przywróci.

Znajomym mówię: "Chcecie realnie pomóc? Tu macie numer konta mojego przyjaciela, wpłaćcie, ile możecie". I niektórzy wpłacają. Na przykład Angela, moja znajoma, daje Walentemu 10 tys. dolarów. Chłopaki kupują za to dwa pick’upy. Przemalowują je na kolory maskujące i jeżdżą nimi w obronie terytorialnej do dzisiaj.

Oprócz tego codziennie po pracy jeżdżę do polskiego ośrodka kultury w Londynie, gdzie ludzie przynoszą ubrania, buty czy kołdry dla uchodźców z Ukrainy. Sortujemy to, mówię dziewczynom: "Kobiety uciekają od wojny, ale to są takie same kobiety jak ty. Jak czegoś byś sama nie założyła, od razu wyrzucaj. Nie będziemy im wysyłać starych, brudnych staników czy szpilek". W tym ośrodku jestem codziennie od godz. 17 do północy. W soboty i niedziele od g. 10 rano.

23 marca Ruscy bombardują cmentarz katyński. Walenty wysyła mi zdjęcie pocisku Grad wbitego w jeden z masowych grobów i rozwalonych płyt pamiątkowych. Patrzę: "Wysocki"! W płytce wielka dziura. Myślę: "Prosto w Klemensa walnęli! Putin, teraz to już personalnie ze mną zadarłeś". Nie potrzebowałem dodatkowej motywacji, bo i tak pomagałem już na pełnej adrenalinie. Ale jednak dało mi to kopa do działania.

Tylko że w maju pomoc w ośrodkach ustaje. Ludzie już zapomnieli o wojnie, już niczego nie przynoszą, a ja czuję się bezradny.

Pytam Walentego: "Czego potrzebujecie? Może być drogie, ale małe na tyle, żebym mógł wam to przywieźć".

Kupuję największe powerbanki – którymi będą mogli ze 20 razy naładować telefon w okopach. Wyposażone w panel solarny i latarkę. Okulary taktyczne ze szkłami balistycznymi. Kilka kamizelek kuloodpornych. A dla Walentego nóż "multi tool".

Szwajcarski scyzoryk o wielu funkcjach?

Szwajcarski scyzoryk to jest dla skautów! A ten to amerykański nóż, który otwierasz i robią się z niego kombinerki, możesz nim coś odkręcić, przykręcić i przyciąć. Gruby sprzęt.

Walery prosi też o angielskie flagi: "Będziemy nimi wkur... Ruskich. Zawiesimy je i oni się zdezorientują: "To Angole już tu są?". Więc przywiozłem im więcej tych flag: walijskie, szkockie, irlandzkie i polskie. Później sobie montowali, np. szkocką, wiesz: "Breave heart", a Ruscy z drugiej strony nie wiedzieli, co się dzieje.

I wiozę to wszystko Walentemu.

W Charkowie od razu jadę do Klemensa, zbieram odłamki tego pocisku Grad. Później zawiozę to do Muzeum Katyńskiego w Warszawie.

Ale dzieje się coś jeszcze, co zmienia moje podejście do życia.

Walenty chce mi pokazać rozmiar zniszczeń, więc idziemy przez miasto. Na jakimś blokowisku widzę kobietę, która przystawia do zniszczonego budynku drabinę skleconą z desek. Próbuje wejść do mieszkania na pierwszym piętrze, bo klatka schodowa jest w ruinie. Ale drabina jest za krótka, a ona ma już swoje lata. Wchodzę więc pierwszy i ją wciągam.

Kiedyś to było piękne 5-pokojowe mieszkanie, ale wybuch wybił szyby, przez trzy miesiące napadało tam deszczu i teraz śmierdzi stęchlizną. Okazuje się, że ta kobieta jest lekarką pediatrą z 30-letnim stażem, a jej matka była wybitną ukraińską alpinistką. Kiedy wybuchła wojna, akurat była na daczy pod Charkowem i od tamtej pory nie mogła niczego wziąć z własnego mieszkania. Teraz bierze tylko dokumenty swoje i syna, który też jest lekarzem. A na widok dwóch stetoskopów w szufladzie cieszy się jak dziecko: "Dobrze, że je znalazłam! Przydadzą mi się w szpitalu".

Lekarka, która stara się wspiąć do swojego mieszkania w Charkowie po dokumenty
Lekarka, która stara się wspiąć do swojego mieszkania w Charkowie po dokumenty© Archiwum prywatne

I w jaki sposób to zmieniło twoje podejście do życia?

Nagle zobaczyłem, że całe życie mieści się w jednej foliowej torbie. Z 30 lat życia zostały jej dwa stetoskopy, jedna torba dokumentów i album rodzinny. Z mieszkania już nic nie będzie. Książki, meble, wszystko, co zgromadziła przez lata ciężkiej pracy, zostało zniszczone przez jakąś pieprzoną wojnę.

Wtedy do mnie dotarło, że rzeczy materialne nie mają żadnego znaczenia. Miałem w Londynie kolekcję dwóch tysięcy płyt winylowych – od Beatlesów po Franka Zappę. Niektóre wydania za duże pieniądze. Zaraz po powrocie sprzedałem wszystko. Wyszło z 10 tys. funtów.

Wydałeś je na pomoc dla Ukraińców?

Wydaję po kilka tysięcy praktycznie co tydzień. Bo to nie jest tani sprzęt. Oszczędności na remont domu już prawie poszły.

Na tym pierwszym wyjeździe do Charkowa poznaję czeczeńskich bojowników, którzy walczą po stronie Ukrainy. W słynnym batalionie szejka Mansura. Oni nie należą do sił zbrojnych Ukrainy, wszystko muszą sobie załatwiać sami. Więc zaczynam wspomagać też ich, bo im ta pomoc jest najbardziej potrzebna. Przywożę hełmy, buty, mundury, rękawiczki, powerbanki, apteczki. Na same środki przeciwbólowe dla nich wydaję kilka tysięcy złotych.

Kiedy stacjonują w lecie w Chersoniu, gdzie w okopach w dzień przypieka ich słońce, a w nocy żrą komary, organizuję w mediach społecznościowych zbiórkę kremów z filtrem 50 i środków przeciwko komarom. Ale ludzie tego nie rozumieją i wylewa się hejt: "A co, oni tam na wakacjach są?! Będą się opalać?" albo: "Żołnierze, a komarów się boją!".

Przykre, ale się nie zniechęcam. Wożę to wszystko do Lwowa i rozdaję po połowie: braciom Ludmiły, mojej znajomej, i Czeczeńcom. Zostawiam to razem z plecakiem, bo ten plecak ktoś wykorzysta na froncie.

Z pierwszego wyjazdu do Charkowa wróciłem bez butów. Rozebrałem się ze wszystkiego i oddałem im: spodnie, dobre buty, kamizelkę kuloodporną z wkładami, bluzę i hełm. Bo zobaczyłem, że potrzebują wszystkiego. Wróciłem w klapkach, szortach i podkoszulku.

W klapkach?

Wziąłem ze sobą klapki pod prysznic. A że był już maj i ciepło, mogłem w nich jechać. A podkoszulek dostałem od nich – z logo Metalista,.

W trakcie tego wyjazdu wydarzyło się coś jeszcze, co zmieniło moje podejście do życia. Przyjechała turecka telewizja, robić reportaż o walkach w Charkowie. Wszyscy wyglądają jak Rambo. Pytają, czy nie mógłbym pojechać z nimi jako tłumacz. Bo mówię po angielsku, rosyjsku i rozumiem ukraiński.

Więc jedziemy na ziemię niczyją, gdzie Rosjanie stacjonowali przez trzy miesiące, ale zostali wyparci dwa tygodnie wcześniej. Wygląda to jak Konstancin: wille z basenami, tylko że wszystko spalone i złupione, a pomiędzy domami okopy.

Z jednej strony Rosjanie, z drugiej Ukraińcy. Nagrywamy materiał, w przerwie chłopak od noszenia kamery oddala się kawałek i robi live na Facebooku. Widząc to, jeden z ukraińskich żołnierzy wrzeszczy: "Co ty robisz? Spierd... stąd!".

Rosjanie od razu złapali sygnał, nadleciał helikopter i po trzech minutach w to miejsce spadło 20 rakiet. My byliśmy już ze 300 m dalej. Ale gdybyśmy nie ruszyli od razu, nie byłoby co zbierać. W takim przypadku kamizelka kuloodporna jest przydatna tylko do tego, żeby po śmierci można było zidentyfikować ciało po tatuażu na plecach albo po innych znakach szczególnych na korpusie. Bo zostanie z ciebie tylko to, co pod kamizelką.

  • Sławomir Wysocki obok spalonego czołgu w okolicach Charkowa. Pojechał tam z tureckimi reporterami
  • Wyprawa "turecka". Basen przy opuszczonej willi na ziemi niczyjej
  • Wyprawa "turecka". Zniszczone domy w dzielnicy willowej pod Charkowem
  • Wyprawa "turecka". Kolejny zniszczony dom na ziemi niczyjej
[1/4] Sławomir Wysocki obok spalonego czołgu w okolicach Charkowa. Pojechał tam z tureckimi reporteramiŹródło zdjęć: © Archiwum prywatne

My dobiegliśmy do naszego dżipa, Turcy do swojej osobówki i w długą. A za nami te rakiety, jak szlaczek.

Nawet nie czułem strachu, tylko wkur... na tego chłopaczka, ale też na własną głupotę - że dałem się wciągnąć. Pomyślałem: "Chłopie, ryzykujesz życie dla jakichś newsów medialnych, a jesteś od tego, żeby pomagać! Nigdy więcej!".

Mogę powiedzieć, że wtedy urodziłem się na nowo.

Mówiłeś o specjalizacji, ale pomagasz, nie tylko dostarczając sprzęt.

Latem pojechaliśmy z kolegą po Tatianę, dziewczynę z Melitopola. Siedziała sześć miesięcy pod okupacją i nie mogła psychicznie wytrzymać. W końcu udało jej się wyrwać do Zaporoża.

Jechaliśmy po nią w ciemno, nie wiedzieliśmy, czy uda się ją wydobyć. Wtedy to była najgorętsza część Ukrainy, Rosjanie grozili, że wysadzą miejscowa elektrownię. Próbowaliśmy z kumplem żartować, że wokół nie ma prądu, a jak pierdykną w tę elektrownię, to my będziemy świecić.

Jak wjechaliśmy do Krzywego Rogu, to akurat spadły pierwsze rakiety. Na szczęście moi Czeczeńcy sprowadzili tam Tatianę, ja im przywiozłem cały samochód wojskowych rzeczy i się przepakowaliśmy.

Cała akcja kosztowała ogromne pieniądze, bo na terenach okupowanych trzeba było płacić łapówki na blokpostach.

To był mój trzeci dłuższy pobyt. A potem zaczęła się zima, więc wszystkie ubrania zajmowały więcej miejsca i mogłem przewieźć mniej sztuk. Więc musiałem to robić częściej.

Żartujesz, że znowu przeszedłeś na L4.

Tak, czyli: Londyn, Lublin, Lwów, Ludmiła. Bo to moja najczęstsza trasa. Obróciłem tak 16 razy, zdarzało się, że tydzień w tydzień.

Przyjeżdżałem już tylko do Lwowa. O Ludmile już wspominałem. To znajoma jeszcze sprzed wojny, której pięciu braci jest teraz na froncie. To u niej rozpakowywałem torby: to dla jej braci, to dla moich Czeczeńców, to do Charkowa.

Pamiętajmy, że we Lwowie można też normalnie żyć. Chodzę z Ludmiłą na kawę. Nie ma życia nocnego, bo od 18 godzina policyjna, ale w dzień można pójść do knajpy.

Raz widzę chłopaków, którzy mają na mundurze naszywkę z polską flagą. Podchodzę, okazuje się, że to nasi – walczący o Ukrainę. Nigdy wcześniej nie miałem do nich dojścia. I otwiera mi się następna możliwość pomocy. Oczywiście, na początku są nieufni: "A co ty tu robisz?". Bo mam wojskowe ciuchy, ale nie walczę. Jakbym był przebierańcem. Rozmawiamy, a oni do mnie z pretensjami, że pomagam Czeczeńcom, a przecież są Polacy.

A ja: "Chłopaki, nie miałem do was dostępu, nie ogłaszacie się na Facebooku! Dawajcie kontakt i mówcie, czego potrzebujecie, to wam przywiozę". Chcą 20 par nakolanników. Ale pewnie mi nie wierzą. Myślą sobie: "Jakiś Rambo, opowiada, jak to jeździ z Czeczeńcami". Ale tydzień później przywożę im te nakolanniki i dorzucam skarpety na zimę i powerbanki.

Pytają: "Co jeszcze możesz przywieźć?". "A co wam potrzeba? Bo mogę załatwić dużo. Mam dojścia, mam pieniądze".

Więc teraz mam jeszcze polskich chłopaków z międzynarodowego batalionu.

Charków, maj 2022 roku. Sławomir Wysocki i Muret, kapelan muzułmański. To wtedy Polak poznał Czeczeńców
Charków, maj 2022 roku. Sławomir Wysocki i Muret, kapelan muzułmański. To wtedy Polak poznał Czeczeńców© Archiwum prywatne

W styczniu mówią: "Buty wojskowe by się przydały, bo jednemu się rozwaliły". "Jaki numer?" - pytam. "45". No to ściągam buty, bo to mój numer i im daję. Bo jak przywiozę za tydzień nówki, to może być za późno. A te moje też nówki, byłem w nich tylko w Bachmucie. Nawet dobrze, bo przez pierwszy tydzień są sztywne i niewygodne, a ja je rozchodziłem. Więc ma chłop nówki "złamane" w Bachmucie.

Teraz prosili o opaski uciskowe i leki na grypę, bo w zimie wszyscy chorzy.

Opowiedz o tym Bachmucie.

Wożę pomoc do Lwowa, ale ciągle brakuje mi jazdy na front. Nie adrenaliny, tylko tego, że się osobiście spotkam z moimi ludźmi. Oni sobie cenią, że przyjeżdża chłop z misją: jestem z wami. Wiadomo, że jak św. Mikołaj coś im przywożę, ale liczy się też moja obecność. Tydzień z nimi pobędę, pójdziemy z chłopakami z Charkowa na piwo. Z muzułmanami nie, bo nie piją.

Ale to są moi bracia. Jak przyjeżdżam, mówią do mnie: "Bracie!". A Czeczeńcy: "Inshallah!" - Bóg tak chciał. "Allah pozwolił, żebyś znów do nas przyjechał".

Więc na Boże Narodzenie i Nowy Rok wziąłem dwa tygodnie wolnego i ruszyłem do nich.

Do Lublina przyleciałem w Wigilię, obładowany jak Mikołaj, ale prezenty miałem tylko dla żołnierzy w Ukrainie. 25 grudnia byłem już we Lwowie, znowu z dwiema wypchanymi torbami. Jedną wypakowałem u Ludmiły dla jej braci. Poszedłem do sklepu i narobiłem zakupów spożywczych tak, że 120-litrowa torba pękała w szwach: kawy, herbaty, batony energetyczne. Bo jechałem dalej na wschód i nie wiedziałem, czy tam to mają.

Sławomir Wysocki (z prawej) z generałem Muslimem (z siwą brodą) i kapelanem Muradem (z brodą ciemną)
Sławomir Wysocki (z prawej) z generałem Muslimem (z siwą brodą) i kapelanem Muradem (z brodą ciemną)© Archiwum prywatne

Dojechałem do Charkowa, do moich Czeczeńców. Mieszkałem u nich w meczecie dwie noce, bo część oddziału szejka Mansura była tam, a część w Bachmucie. Marzyłem, żeby tam jechać, ale nie chciałem prosić i nikogo narażać. Bo wiem, że tam jest piekło. A oni nagle: "Słuchaj, na Nowy Rok załatwiliśmy barana i jedziemy do Bachmutu. Chcesz się z nami zabrać?". Tylko uśmiechnąłem się w duchu: "Inshallah! Bóg tak chciał".

Załadowaliśmy dżipa i ruszyliśmy. A to ze 300 km, przez ziemie wyzwolone. Patrzyłem na zniszczenia, rozwalone czołgi, wszędzie napisy: "Uwaga, miny!" i czułem się nieswojo.

Dojechaliśmy w okolice Bachmutu, gdzie Czeczeni mają swoją bazę. Nie mogę zdradzić dokładnego położenia, bo za ujawnienie miejsca ich stacjonowania jest milion dolarów nagrody.

To baza, do której przyjeżdżają z frontu pobrać broń, leki, pracują tam też paramedycy.

I sylwestra obchodzę wśród Czeczeńców. Mój pierwszy w życiu sylwester, kiedy nie wypiłem ani kropli alkoholu, bo nie miałem z kim. Dobrze, że mogłem wyjść na fajkę. Choć oni też nie palą. Tylko jeden cichcem popalał za stodołą.

Poznałem dowództwo batalionu, w tym Muslima, głównodowodzącego, weterana wojny z Czeczenii, generała, za którego jest pół miliona dolarów nagrody. A ja nawet nie wiedziałem, kim on jest, dopiero później przeczytałem w Wikipedii, z kim siedziałem przy stole. Bo oni nie mają dystynkcji na mundurze.

Zresztą oni o mnie też wiedzieli tylko, że to ten chłop, który im przywozi buty, kamizelki i powerbanki.

Przyjęli mnie tam jak swojego.

Czyli jak?

Na zasadzie: czym chata bogata. Taka polska gościnność w wydaniu muzułmańskim. Przyjechał nasz brat Sławomir, tym razem osobiście.

Mają tam dużą kuchnię i stół na 15 osób. Ktoś im przywiózł trzy wielkie sumy. A ja akurat jestem jedynym specjalistą w rodzinie, który piecze ryby. Karpia na Wigilię zawsze robię ja. I to dla 12 osób.

Więc jest sylwester, godz. 22, oni niby nie obchodzą Nowego Roku, ale wiadomo, że przed północą nie pójdą spać. Obieram ziemniaki dla 20 chłopa. Wchodzą jacyś ludzie, ja mam ręce oblepione mąką, a na twarzy wojskowe taktyczne gogle z żółtą szybką.

Do smażenia? Żeby olej nie pryskał w oczy?

Żeby nie płakać przy cebuli! Bo musiałem ich obrać i pokroić ze 20.

A tu nagle: jeb, jeb, jeb! Wychodzę, a na zewnątrz rakiety lecą jedna za drugą. W końcu zobaczyłem, jak wygląda atak Ukraińców, jak się odgryzają Ruskim. Ale dopiero jak wróciłem do Lwowa i ochłonąłem, to przeczytałem, że tego dnia w trakcie przemówienia noworocznego Putina, na szkołę w Makiejewce poleciały HIMARS-y i ugotowało się tam z 500 Ruskich. Bo się tam zebrali i dzwonili do mamusi: "Szczęśliwego Nowego Roku!". Ukraińcy zobaczyli, że kilkaset numerów włącza się do systemu i wystrzelili rakiety.

A jeszcze w piwnicach Ruscy mieli skład amunicji, więc się skleszczyli jak naleśnik.

Ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy. U nas w bazie stwierdzili tylko: "Ruscy na pewno się tak schleją, że rano nie będą strzelać. Więc rano jedziemy do Bachmutu zawieźć pomoc".

W Nowy Rok załadowaliśmy dwa dżipy i półciężarówkę z pomocą humanitarną dla cywilów i ruszyliśmy.

Dopiero zobaczyłem prawdziwą wojnę: jak bomby spadają na bieżąco, jak się pali na bieżąco. Z tymi Turkami, o których wspominałem, to była jednorazowa sytuacja. Teraz byłem na prawdziwym froncie. Parę dni później zdarzyły się pod Bachmutem te nieszczęścia: urwało nogę wolontariuszce z Krakowa, zabito dwóch wolontariuszy z Wielkiej Brytanii – w ich samochód walnął pocisk.Nie przyszło mi do głowy, że mogę zginąć. Tym bardziej że za kierownicą jeden muzułmański duchowny, obok siedzi drugi. Czułem się trochę pod opieką boską.

Podjechaliśmy przed centrum pomocy w Bachmucie i nagle wychodzą do nas ze schronu ludzie, którzy od pół roku nie mają wody ani prądu, w dzień przychodzą tutaj, a w nocy śpią w swoich piwnicach. A przecież jest już zima i mróz. Siedzą skuleni i czekają, aż ktoś da im kawę i coś do jedzenia. W większości starzy ludzie. Nigdy nie byli za granicą, tu się urodzili, tu żyją, tu chcą umrzeć.

I nagle przyjeżdżają trzy samochody wyładowane pomocą i jesteśmy dla nich jak jakaś pieprzona jutrzenka nadziei.

Płaczesz...

Bo ci staruszkowie wychodzą na ulicę, nie bacząc na ryzyko, na początku wystraszeni na widok mężczyzn w mundurach z brodami: "Czy to kadyrowcy?". Po czym w 10 minut biorą wszystko, co przywieźliśmy. To pokazuje ich desperację.

A my uciekamy, bo jest niebezpiecznie. Jedziemy do bazy batalionu, ale tym razem tej frontowej. Porządny budynek, solidny schron.

Przyjeżdża delegacja z innej brygady, trwają obrady sztabowe, ja siedzę w kącie, a dowódcy rozmawiają, jak będą prowadzić bitwę.

Kadyrow wyznaczył milion dolarów nagrody za ujawnienie tego miejsca, za generała Muslima pół miliona dolarów, za następcę dowódcy następne pół miliona. Więc siedzę sobie z nimi i w myślach żartuję: "Mam tu dwa miliony do wyciągnięcia".

Tymczasem oni opowiadają, jak robią bomby pułapki. Nie mają żadnej pomocy, więc muszą eksperymentować. Ręczne wyrzutnie rakiet robią z gaśnicy, a materiał wybuchowy biorą z wykopanej ruskiej miny. Dlatego potrzebują saperów.

Dowódca ukraiński oferuje im speca od dronów, który może przeszkolić Czeczenów.

Rosjanie mają swoich szpiegów i sprzymierzeńców. Któryś z nich musiał zauważyć, że w okolicy pojawiło się pięć dużych wojskowych samochodów. Bo nagle poszedł potężny ostrzał. Przez pół godziny czuliśmy: jeb, jeb, jeb... Uderzały stodwudziestki.

W bazie Czeczeńców pod Bachmutem. Wysoki mężczyzna w okularach to Bartek Wadas, który przywiózł żołnierzom m.in. drony
W bazie Czeczeńców pod Bachmutem. Wysoki mężczyzna w okularach to Bartek Wadas, który przywiózł żołnierzom m.in. drony© Archiwum prywatne

Co takiego?

120-milimetrowe moździerze. Te potężne. Bo częściej używa się 80-milimetrowych. Ruscy ostrzeliwali nas sektorowo. Czyli nie wiedzieli, gdzie dokładnie jesteśmy.

Siedzieliśmy w schronie i czekaliśmy. Obok mnie Czeczen, który maluje obrazy i ma ksywę Picasso. Maluje na deskach po amunicji. Bo nie ma płótna ani papieru.

Najpierw rysował portrety obecnych na odprawie, potem - tuż przed ostrzałem - poszedł malować na dach budynku. I nagle komiczna sytuacja. Gdy zaczęły spadać pociski, Picasso zbiega do schronu, ale nagle zdaje sobie sprawę: "Farby zostawiłem na dachu!" i chce po nie biec. Wyrywa się, ale inni go przytrzymują. "Chłopie, kupimy ci inne farby!".

Dwie godziny później jechaliśmy z powrotem i mijaliśmy przewrócone słupy i świeże leje po bombach.

Ale nikt z was nie ucierpiał?

Nie. Tylko farby Picassa.

2 stycznia rano dzwoni do mnie Bartek Wadas, człowiek, który ciągle wozi pomoc do Ukrainy, tylko że samochodem. Znamy się trochę przez Facebook, ale nigdy się nie spotkaliśmy.

Mówi, że ma cały samochód załadowany rzeczami dla wojska, ale jego zaprzyjaźniony oddział zmienił lokalizację i nie ma z nimi kontaktu. A ma drony, generatory prądu i inny sprzęt – wszystko razem warte ze 30 tys. dolarów. Bartek pyta, czy mam kogoś, komu może to zostawić. Piszę: "Mam czeczeński batalion, oni to chętnie wezmą. Podjedź w okolice Bachmutu, wyślę ci dokładną lokalizację".

A do głównodowodzącego Muslima mówię: "Wczoraj rozmawialiście o dronach. Wciąż są potrzebne?" A on: "Potrzebne". A ja: "To daj mi dwie godziny".

No i w południe Bartek przejeżdża do tej bezpiecznej bazy pod Bachmutem. Na widok brodatych "dżihadystów" zaczyna mieć wątpliwości: "A oni potrafią tymi dronami latać, czy będą rzucać?".

Tymczasem Czeczeńcy tylko powiedzieli: "Inshallah!" - Bóg tak chciał, tak miało być.

Nie byli pod wrażeniem?

Byli pod wrażeniem, ile tego jest. Bo ja im przywożę dwie torby sprzętu. A tu przyjechał cały transit napakowany po dach.

Z pięć generatorów prądu, dwa drony, mnóstwo śpiworów, łopaty, szpadle, kilofy. I 200 paczek do rozdania żołnierzom: baton energetyczny, nutella, krem do rąk. I paczka... kabanosów wieprzowych. Powiedziałem Muslimowi: "Najwyżej kabanosy wyjmiecie z tych pakietów i oddacie Ukraińcom".

Do bazy zjeżdżają chłopaki z frontu, więc tylko pytaliśmy: "Czego wam trzeba?". "Pięć łopat i generator". Ładowali to do swojego vana i od razu jechali na front. A Bartek w szoku, że to nie idzie do żadnego magazynu, tylko od razu do użytku.

Zostałeś w tej bazie jeszcze kilka dni. Wrócisz do nich?

Może już nie do Bachmutu, ale jak będą walczyć gdzie indziej, to do nich pojadę. Zawieźć pomoc i odwiedzić przyjaciół.

W normalnym życiu też chyba masz przyjaciół? Czym to się różni?

W Polsce to się ma znajomych. A z nimi to jest bardziej braterstwo.

Przy czym ja ciągle nie narażam swojego życia, a oni narażają. Walczą z Rosjanami, ale nie w swoim kraju, tylko broniąc Ukrainy.

Myślą: "Mój główny wróg to Putin. Gdziekolwiek mogę z nim walczyć, będę walczył". Oni ciągle wierzą w to, że jak pokonają Putina, to Ukraińcy pomogą im wyzwolić Czeczenię. Czyli oddają swoje życie "za wolność waszą i naszą".

To jest tak polskie, tak historycznie nasze, że ja się czuję częścią tego.

Rozmawiała Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
wojna w Ukrainieczeczeńcybachmut
Wybrane dla Ciebie