W poszukiwaniu straconego bohatera
Mija właśnie 30. rocznica premiery „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy (25 lutego 1977 r.) – filmu, o którym wybitny krytyk Zygmunt Kałużyński nie bez racji mawiał, że jest to ostatni dobry film tego reżysera.
Czy się z tym zgodzimy, czy nie, bez wątpienia obraz ten stał się kamieniem milowym polskiej kinematografii, a dla pewnego pokolenia polskiej inteligencji wręcz dziełem fundamentalnym, punktem odniesienia do rozważań o roli jednostki w bezkrytycznej machinie historii. Co nam dziś zostało z tego filmu, poza warstwą fabularną przyklejoną do dwóch wycinków z historii Polski Ludowej? Czy tylko, jak chcą niektórzy, współczesny „człowiek z teczki”, czy może coś więcej, jakaś uniwersalna iskra? I czy w ogóle jest sens, by szukać dziś Mateusza Birkuta jako symbolu pewnej postawy? A jeżeli tak, to w jakim planie? W zamieszczonej obok rozmowie Jerzy Radziwiłowicz, odtwórca roli Birkuta, przyznał, że współczesność nie jest czarno-biała, co sprawia, że zarówno śledzenie dalszych losów fikcyjnego bohatera, jak i poszukiwanie jego odpowiednika w dzisiejszym młodym pokoleniu albo w pokoleniu jego równolatków może być zadaniem karkołomnym. A jednak zderzenie świata filmowego, osadzonego w konkretnych realiach, krytykującego
wyrazistą sytuację polityczną, niosącego jednocześnie ważne przesłanie ponadczasowe, z realną Polską dzisiejszą, w której władza, ogarnięta obsesją budowania IV Rzeczypospolitej, usiłuje zaprowadzić nowy porządek, także historyczny – budzi taką pokusę. Bo spójrzmy: jak okiem sięgnąć, heroiczne bunty przeciwko uległości mało kogo dziś interesują, a znużone społeczeństwo przeżywa
współczesny kryzys wartości
w błogim uśpieniu, zajmując się raczej „Klanem”, gonitwą za pieniędzmi, doraźnym bagienkiem politycznym i emigrowaniem. Ostatnie burzliwe 18 lat naszej historii dałoby zapewne jakiemuś współczesnemu Birkutowi, zachwyconemu, a może przerażonemu wolnością, do myślenia (zresztą Agnieszce, drugiej ważnej bohaterce „Człowieka z marmuru”, także), spłaszczenie zaś historycznego dyskursu do tego, kto zaplątał się w ubeckie teczki, a kto pozostał „czysty”, musiałoby wywołać w nim sprzeciw. On bowiem najlepiej wiedział, jak bardzo wieloznaczny i tragiczny jest los człowieka zaplątanego w dany mu czas, jak dramatycznych wyborów trzeba czasem dokonywać, jak łatwo o klęskę i jak trudno jednocześnie iść za swoim pragnieniem, czyli pozostać sobą. Między innymi o tym przed 30 laty opowiedział nam Wajda. „Człowiek z marmuru” zrodził się z anegdoty. Jerzy Bossak, zmarły w 1989 r. znakomity dokumentalista, gdzieś na początku lat 60. opowiedział Wajdzie wyczytaną w prasie historyjkę o murarzu, znanym przodowniku pracy sprzed
odwilży, który chciał pracować w Nowej Hucie, ale został odesłany z kwitkiem, ponieważ poszukiwano tylko pracowników do odlewni stali. To był punkt zaczepienia – murarz, bohater lat 50. – resztę filmowej historii dopisał scenarzysta Aleksander Ścibor-Rylski. Natchnieniem do współczesnej klamry, której poszukiwał Wajda, stała się Agnieszka Osiecka, wówczas studentka łódzkiej Filmówki, dla której okrutny stalinizm był zakurzoną pieśnią przeszłości – tak jak dla noszącej to samo imię filmowej bohaterki, która za wszelką cenę chciała odtworzyć historię pokręconych losów Birkuta. „Miałem w ręku złote jabłko”, napisał Wajda po latach o gotowym już scenariuszu, ale zanim został on przekuty w film, trzeba było czekać kilkanaście lat.
W latach 60. temat przodownictwa nie mógł być zaakceptowany przez kultywującą pamięć o latach 50. ekipę Gomułki. Wprawdzie scenariusz „Człowieka z marmuru” ukazał się drukiem w „Kulturze” w 1963 r., ale na tym się skończyło. Wajda do dziś jest wdzięczny byłym zetempowcom, którzy nadeszli po Gomułce i umożliwili mu realizację filmu, a szczególnie Józefowi Tejchmie, wicepremierowi w rządzie Piotra Jaroszewicza. „Tylko jemu zawdzięczam – przyznał po latach reżyser – że ten film powstał i, co ważniejsze, wszedł na ekrany”. Czyż nie zakrawa to na ironię losu, że akuszerem filmu o silnej konotacji antysystemowej był wpływowy działacz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, któremu kojarzony dziś z „Solidarnością” reżyser oddaje hołd?
„Człowiek z marmuru” został przeznaczony do ograniczonej dystrybucji, ale wiadomo, że to tylko wzmogło jego popularność. Widzowie, w większości rozognieni powierzchowną warstwą filmu, a więc krytyką zbrodniczego stalinizmu i cenzorskich praktyk lat 70., ustawiali się w kolejkach do kas kinowych albo do koników, którzy robili na Wajdzie złoty interes. Był szum. Oficjalna prasa pisała chłodno o krytyce okresu błędów i wypaczeń, a pozytywna recenzja Kałużyńskiego dla „Polityki” musiała chwilę odczekać w redakcyjnej teczce. Po latach autor znakomitego „Pamfletu na siebie samego” powiedział w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”: „O tym filmie pisałem z sercem, poparłem najgoręcej, uważałem, że to jest wielkie osiągnięcie. A pokazywał zbrodnie poprzedniego systemu, przy tym pokazywał ich motor, to znaczy człowieka, który dał się w to wciągnąć. Dlaczego? Bo pobudzono w nim przekonanie, że zmieni życie swoje i swojego narodu. Więc była to wspaniała analiza sytuacji. Mało, to był jeszcze film, który przynosił
podtrzymanie na duchu w tym sensie, że jeżeli potrafimy usunąć zło, a ocalić nadzieję, to będzie nasz sukces”. Dwa lata po premierze „Człowieka z marmuru” Alberto Moravia napisał w rzymskim „L'Espresso”: „Pod etykietą bohatera socjalizmu pokora i prawość czynią z niego bohatera prawdziwego. Jaki efekt dała ta delikatna operacja? Otóż, podczas gdy stalinizm zostaje skazany bezapelacyjnie, socjalizm, jako idea i jako utopia, zdaje się ratować”. Wiktor Woroszylski zaś, pisząc o dziele Wajdy w „Więzi”, odnalazł w postaci Birkuta samego siebie: „W przodowniku Birkucie z Nowej Huty (...)
rozpoznawałem swoje pokolenie,
z jego czarno-białą (jak na ekranie) wiarą, entuzjazmem i naiwnością, z jego nieprzeczuwaną jeszcze wówczas podatnością na trochę późniejsze rozczarowanie i klęskę; przecież ja tam byłem, rozładowywałem nocą cegły na nowohuckiej bocznicy, brnąłem w błocie, spałem z junakami na wielkiej sali, pisałem o nich poemat, prymitywny jak oni, i czytałem im na głos w świetle pełgającej żarówki. (...) Wspominam o tym w tej chwili nie z sentymentu do naszej młodości, patrzę na nią i w życiu, i w filmie – z uczuciami mieszanymi, wśród których nie brak także sentymentu, ale i dotkliwej autoironii, zawstydzenia, goryczy...”. Kim był filmowy Mateusz Birkut, wirtuozersko zagrany przez młodego aktora krakowskiego Starego Teatru, Jerzego Radziwiłowicza? Kim była Agnieszka, w którą z nerwową pasją wcieliła się filmowa debiutantka, Krystyna Janda, 25-letnia aktorka warszawskiego Teatru Ateneum? Birkut, chłop spod Krakowa, to nowohucki przodownik, który wsławił się tym, że wraz ze swoim pięcioosobowym zespołem ułożył 30 tys.
cegieł podczas jednej zmiany. Sława, mieszkanie, wyjazd na zjazd przodowników, ogromny portret na centralnym placu Nowej Huty, sławiący wyczyn film dokumentalny, rzeźba w Zachęcie. Jako instruktor w Zjednoczeniu jeździł potem ze swym przyjacielem Witkiem od budowy do budowy i uczył sztuki murarskiej. Do czasu, gdy któregoś dnia ktoś wrzucił mu w dłonie gorącą cegłę, czyniąc zeń niezdolnego do pracy inwalidę. Birkut został nowohuckim działaczem związkowym, popieranym przez załogę. Wkrótce jednak aresztowano jego przyjaciela, a nasz bohater podjął walkę o jego uwolnienie, co przyniosło klęskę: stracił pracę, mieszkanie i honory; jego żona spodziewała się dziecka. Wreszcie pęka i w pijanym widzie rozbija okno Urzędu Bezpieczeństwa pamiątkową cegłą. Trafia do aresztu i wkrótce zostaje skazany – przed sądem bronił oskarżanego o szpiegostwo Witka. Obaj nowohuccy przodownicy zostają zrehabilitowani w 1956 r. na fali odwilży. Witek wraca do pracy w Nowej Hucie, a Birkut odnajduje swoją żonę, która po jego
aresztowaniu wyparła się go i zamieszkała w Zakopanem z szefem tamtejszej knajpy; ostatecznie odrzuciła go po raz drugi, co staje się jej osobistym dramatem. Birkut, który wrócił do rodzinnej wsi i zamieszkał tam ze swoim małym synem Maćkiem, podczas wyborów do Sejmu w 1957 r. wrzucił do urny nieskreśloną kartkę. Inni poszli za jego przykładem. Tyle zdołała się dowiedzieć Agnieszka, która dla telewizji przygotowuje film o przegranym przodowniku. Jest rok 1976. Młoda reportażystka gania po korytarzach na Woronicza, stara się przekonać opornego redaktora do swojego planu, ogląda archiwalne materiały, rozmawia z byłymi współpracownikami Birkuta, którzy pełnią dziś ważne funkcje, podąża jego śladem – idzie to wyjątkowo opornie, gdyż władzy nie zależy na wspominaniu starych czasów. Ostatecznie więc redaktor odrzuca wszystkie niezbyt wygodne materiały, jakie udało się Agnieszce zgromadzić, a ona sama, załamana porażką, za namową swego ojca postanawia walczyć dalej, już nie o film, lecz o sprawę. Odnajduje syna
Birkuta i przekonuje go, by poszedł z nią do telewizji. Tu film się kończy.
Dla mojego pokolenia, ludzi dziś po trzydziestce, „Człowiek z marmuru” nie ma oczywiście tak silnej konotacji politycznej jak w czasach, kiedy powstał. Patrząc dziś na Birkuta, obejrzawszy ten film po raz kolejny, widzę w nim człowieka, którego zmuszono do dojrzewania w ekstremalnych warunkach i który z tej szokującej dla niego samego dojrzałości wyciągnął fundamentalną prawdę o idealizmie. Ale nie tym obleczonym w słowa i pogrążonym w gadulstwie, lecz tym przekutym w czyn, a więc najtrudniejszym. W tym sensie „Człowiek z marmuru” może być niezłą, uniwersalną lekcją dla każdego, kto szukając prawdy o sobie, zaczyna zdawać sobie sprawę, że więcej myśli, niż robi, że więcej gada, niż działa i że nie byłby gotów poświęcić jakiegoś osobistego dobra na rzecz własnych najgłębszych przekonań. Czy takiego bohatera, tak czującego i myślącego, przede wszystkim zaś krytycznego wobec swoich czasów, potrzebuje nasza polska współczesność? Niewątpliwie tak.
Brakuje nam bowiem buntu i sprzeciwu,
ale chyba najbardziej świadomości. Że to, co jest, musi mieć krytyczną przeciwwagę; że choć w gruncie rzeczy cieszymy się wolnością, nie jest ona niezagrożona; że wreszcie mechanizmy władzy są w każdym systemie, także w demokracji, niezmienne: tłamszą jednostkę, jeśli nie totalitarnym przymusem, to dusznym powietrzem. Paradoksem i zarazem jednym z głównych atutów „Człowieka z marmuru” jest zapewne to, że takiego bohatera jak Birkut można by szukać dziś zarówno po stronie lustratorów, jak i lustrowanych, na lewicy i na prawicy, wśród jego równolatków i jego wnuków, w pokoleniu '56 i JP2. Tylko że szukać – nie zawsze znaczy znaleźć. Gdzie więc on jest? Czy jest?
Przemysław Szubartowicz