Uwięzieni w czasie
Utknęli w jednym miejscu. Byli w nim dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat temu. I możesz być pewien, że będą tam za lat pięć. W świecie wyścigu po kasę i karierę, są niczym dinozaury.
Adam ma 27 lat i można powiedzieć, że to człowiek-orkiestra. Skończył studia z bezpieczeństwa wewnętrznego, trenuje sztuki walki, z kuzynem prowadzi klub fitness, a z teściem agencję pośrednictwa pracy dla spawaczy. Wziął też w leasing maszyny do malowania znaków poziomych.
"Jak jest na coś zapotrzebowanie, to w miarę możliwości można spróbować to zaspokoić" – to jedyny klucz jego działania. Tłumaczy: - Zawsze można się czegoś nauczyć, tylko trzeba dobrze przeliczyć ryzyko i konsekwencje, jakby jednak nie wyszło.
Pod względem liczby zajęć Adam może jest ewenementem, ale jeśli chodzi o elastyczność, już nie. Bo Polacy coraz częściej zmieniają pracę, tak wynika między innymi z badań firmy Leanpassion (oszacowała w zeszłym roku, że w ciągu 12 miesięcy 41 proc. z nas zmieni miejsce zatrudnienia).
A ludzie tacy jak rękawicznik Tomasz Kowalski, czapniczka Monika Borys czy szczotkarka Zofia Filipowicz, czyli po pierwsze rzemieślnicy, po drugie pracujący od dekad w małym rodzinnym biznesie – odchodzą do lamusa.
I tak kręcę się w tym do dzisiaj
Centrum Warszawy, ulica Chmielna. Pod numerem 10 rzuca się w oczy szyld: "Galanteria skórzana. Rękawiczki. Parasole. Firma T. Kowalski". W środku informacja zostaje doprecyzowana - mały rodzinny biznes działa blisko 120 lat.
Siadamy na zapleczu, a w głosie Tomasza Kowalskiego pobrzmiewa mieszanka dumy i nostalgii, gdy opowiada o tym, co sam zna z rodzinnych przekazów – a i to w wersji szczątkowej.
– Dziadek zakładał firmę w Warszawie w 1900 roku. Pracownia była na Solcu, a sklep na Nowym Świecie. Działały do Powstania Warszawskiego. Wtedy kamienica została zbombardowana. Została tylko sterta gruzu. I dziadek w tych gruzach zginął.
Jedyne, co pozostało po dziadku (poza tradycją rodzinną), to rękawiczki balowe sprzed 80 lat. Pan Tomasz przechowuje je w oryginalnym pudełku na zapleczu. Wyciąga je z namaszczeniem i tłumaczy: – To skóra koźlęca wyprawiona od razu na zamsz. Proszę wziąć do ręki. Mocna, a przy tym bardzo cienka, prawda?
Przytakuję, bo rzeczywiście nie pamiętam, żebym miała kiedykolwiek w dłoniach coś tak delikatnego i solidnego zarazem. Tymczasem pan Tomasz opowiada już o czasach powojennych, przede wszystkim o tym, że "rzemiosło było gnębione" i "przetrwało tylko dlatego, że były braki rynkowe". Czyli kogo nie zniszczyła wojna, to załatwił go komunizm. – Przed wojną w samej tylko Warszawie i tylko tak zwanych aryjskich, zrzeszonych w cechu, było ponad 100 zakładów rękawiczniczych. A po wojnie zostało około 30.
Ojciec pana Tomasza, według tradycji rodzinnej jako pierworodny noszący imię Apolinary (takie imię otrzymał też starszy brat pana Tomasza), budował firmę właściwie od zera.
– Tyle, co udało mu się ściągnąć tych pracowników dziadka, co przeżyli. I maszyn do szycia kilka odzyskać, były schowane w piwnicy, wygrzebali je z gruzów – opowiada pan Tomasz.
Sam miał pójść inną drogą, rodzice wcale nie planowali, że on (albo brat) przejmie rodzinny biznes. – Wtedy wszyscy rzemieślnicy chcieli wykształcić dzieci jak najlepiej, żebyśmy nie wchodzili w kierat tego niepewnego fachu. Bo rzemieślnictwo było generalnie przeznaczone do likwidacji, gdyby stalinizm potrwał trochę dłużej, to by wszystko zostało upaństwowione.
Dopiero jak Gomułka doszedł do władzy, to trochę odpuścili, bo zobaczyli, że drobne rzemiosło jakoś gwarantuje zaopatrzenie rynku. Później znów śrubę przykręcano.
Po śmierci ojca w 1967 roku zakład prowadziła mama, pan Tomasz dołączył do niej 10 lat później. Najpierw studiował programowanie dla maszyn liczących, ale przeniósł się na leśnictwo. W międzyczasie liznął co nieco rodzinnego rzemiosła na praktykach u wuja-rękawicznika w Poznaniu. Już wiedział więc "jak to smakuje i czym to się je". Później "odrobił" czas studiów w państwowym przedsiębiorstwie, odbył roczną służbę wojskową, a w końcu w 1978 roku stwierdził, że pójdzie na swoje.
– Za Gierka zmieniło się podejście do rzemiosła. Ludzie już zaczynali na tym wcale niezłe pieniądze zarabiać. A po wojsku i pracy w budżetówce stwierdziłem, że już nie będę więcej pracował na państwowej posadzie. Sam sobie chciałem być dyrektorem i pracownikiem zarazem. I tak kręcę się w tym do dzisiaj.
To jest tradycja rodzinna,
Okolice Metro Wilanowska, ulica Puławska 230. Na parterze oszklonego biurowca sklepy i punkty usługowe. W tym firma "Czapki i Kapelusze Moniki Borys". Już się tu jako tako zadomowiła, łatwiej było o tyle, że wraz z nią po sąsiedzku przeniosła się fotograf, z którą od lat swoje małe biznesy prowadziły drzwi w drzwi. Trudniej – że dalej od centrum. W poprzednim pawilonie pięć przystanków tramwajowych stąd, rezydowali ponad pół wieku. Ba, sami te pawilony własnym sumptem postawili (konkretnie teściowa pani Moniki i jej stryjenka).
– To jest tradycja rodzinna, teściowa zaczęła zajmować się czapnictwem. W 1962 roku założyła firmę. Przede wszystkim męskie czapki i kapelusze były produkowane, później trzeba było się dobranżowić, zaczęliśmy robić też damskie – wyjaśnia pani Monika.
Sama plan na życie miała inny. Skończyła technologię żywienia, marzyła jej się własna knajpa. Praktykowała nawet w bufecie, a przez pewien czas miała małą frytkarnię. Ale po urodzeniu syna prawie 30 lat temu przyłączyła się do rodzinnego biznesu.
– Pewnie jakbym wyszła za cukiernika, to dziś bym pączki robiła – śmieje się. – Ja jestem po prostu taką osobą, umiem się przystosować do każdych warunków. I myślę, że nie było innego wyboru, to żeśmy robili czapki. Była duża pracownia, zatrudniało się ludzi, nawet kilkunastu. I maszyny ściągnęliśmy z Francji. Stare, bo stare, ale sprawne, dobrej jakości, na niektórych jeszcze do tej pory kapelusze robimy – dodaje.
Pani Monika najpierw zajęła się sprzedażą - z czapkami i kapeluszami jeździła do sklepów po całej Polsce. Popyt był duży, więc sprzedawała w ilościach wręcz hurtowych. Później sama zaczęła też szyć. – Trzeba było zakasać rękawy, bo mało ludzi chce to robić, a pracownika jest ciężko utrzymać przez cały rok. Trudno, żeby komuś dawać robotę tylko w wakacje, bo je się przez cały rok, prawda?
Dawniej kapeluszy i czapek robiło się miesięcznie setki, teraz doszywa się po 20-30 sztuk. Chociaż są wyroby, których nie kupi się w sieciówce. Na przykład toczki z woalką, muszą być robione ręcznie, bo na większą skalę się to nie opłaca. A i czapka czapce nierówna.
– Jaka jest różnica? A taka, że w moich czapkach ludzie chodzą po 30-40 lat, widzę, chociażby po podszewkach.
Ile jest modeli w ofercie, pani Monice trudno określić. Kilkadziesiąt na pewno, a jeśli wziąć pod uwagę to, że każdy kapelusz jest inaczej przybrany, można mówić o ponad setce. Produkcją zajmuje się głównie jej mąż (ma tytuł czeladnika), poza sezonem, czyli od późnej wiosny do wczesnej jesieni, również sama pani Monika.
– Wszystko robi się samemu, od zaprojektowania, przez wykrojenie na drewnianych klockach, po uszycie na maszynie. Szycie to i tak pół biedy, najważniejsze i najtrudniejsze, to dobrze uprasować parowo, żeby czapka ładnie wyglądała na głowie.
Ale to były inne czasy…
Łódź. Okolice słynnej ulicy Piotrkowskiej. Przy Więckowskiego 1A mały sklepik ze szczotkami, zaplecze jest co najmniej czterokrotnie większe. Jest tu miejsce na już na wpół wygasłą pracownię oraz nieco mniejszy składzik, gdzie przez niewielki lufcik dostają się bezdomne koty (wylegują się na stertach naturalnego włosia, które lada moment "pójdzie na zmarnowanie").
Wytwórnia szczotek i pędzli z naturalnego włosia, która w ofercie ma między innymi "pędzle do golenia, szczotki z dzika do włosów, wąsów i brody" (jak głosi szyld), została założona w latach 50. przez Pawła Wojnarowskiego i była firmą rodzinną, przechodziła z pokolenia na pokolenie. – To było małe przedsiębiorstwo z dużą produkcją na rynek uspołeczniony, łącznie było zatrudnionych kilka osób – wyjaśnia pani Zofia.
Właśnie w jej ręce w 1983 roku trafił mały zakład i zarazem sklep przy Więckowskiego. Także dosłownie: pani Zofia polega przede wszystkim na pracy własnych rąk, to już nie te czasy, kiedy się zatrudniało pracowników, czeladników, uczniów (pani Zofia zdobyła poza tytułem czeladniczym, a później mistrzowskim także uprawnienia pedagogiczne). Zanim osiedliła się przy Więckowskiego, przez piętnaście lat prowadziła własną produkcję szczotek.
Za komuny szczotki robiło się w ilościach niemal hurtowych, nawet w tak małym zakładzie. – Należeliśmy do spółdzielni, mieliśmy prezesa, zaopatrzeniowca, księgową, zajmowali się sprowadzaniem niektórych surowców z zagranicy, my zlecaliśmy im zamówienie, na przykład: 50 kilo surowca i 100 opraw, oni to musieli dla nas załatwić. Dwa razy do roku jeździliśmy też razem na targi, zbieraliśmy zamówienia, było pracy na pół roku, do kolejnych targów. Robiliśmy wszystkie szczotki, zamiatacze, ławkowce, zmiotki, pędzelki artystyczne, szczoteczki do zębów. I dla instytucji państwowych robiliśmy, i do hurtowni. Ale to były inne czasy…
"Mój podstawowy klient już na Powązkach leży"
Rzemieślnicy koniec z końcem (niektórzy całkiem nieźle) wiązali do transformacji i jeszcze trochę po. Później do Polski dotarło zakupowe szaleństwo – więcej, taniej, szybciej. Ilość przebiła jakość, na niekorzyść czapników i rękawiczników podziałało dodatkowo to, że zmieniła się moda.
– Wcześniej kobieta nie wyszła na ulicę bez kapelusza i rękawiczek, bez względu na porę roku. A i mężczyźni nosili, pani popatrzy na stare filmy. Dla rzemieślników to też była zupełnie inna sytuacja, nie było produkcji masowej, nie było "chińszczyzny" – zauważa Tomasz Kowalski.
Wczesnym popołudniem w sobotę w ciągu dwóch godzin do jego sklepu zagląda raptem dwoje klientów. Pierwszy chciał kupić pięć parasoli, najlepiej w jasnym kolorze, byleby identycznych. Odszedł z kwitkiem, aż tyle się nie uzbierało. Druga klientka tylko rzuciła okiem i wyszła.
W zakładzie przy Więckowskiego też ruch zamarł. Wtorkowym popołudniem przez półtorej godziny również pojawiły się tylko dwie klientki. Pierwsza pyta o okrągłe szczotki do układania włosów.
– Około 15 kwietnia będę miała, bo dostałam oprawy, dopiero będę robić – wyjaśnia pani Zofia.
Druga kobieta szuka szczotki do ubrań. Na wzór przyniosła mocno sfatygowaną, chciałaby coś podobnego. Pani Zofii rzut oka wystarczy, by poinformować, że to jest szczotka do włosów, a nie ubrań oraz że takich jak ta konkretna, to u niej klientka nie znajdzie. Pani Zofia wyjaśniła, że ona robi tylko szczotki z surowców naturalnych. Oglądanie i rozmowa trwają ponad dziesięć minut, klientka wychodzi ze szczotką najtańszą, jeszcze robioną na specjalnej maszynie.
Po jej wyjściu pani Zofia wyjaśnia, że obsługa w takim sklepie to nie jest hop-siup. – Ta pani i tak miała mało pytań, szybko poszło. Przeważnie klient zabiera dużo czasu, ogląda wiele artykułów, pyta, do czego służą, z czego zrobione, jak je czyścić, pielęgnować. Poza tym, jak wydaje konkretne pieniądze, to oczekuje, że dowie się wszystkiego.
Również w sklepie z kapeluszami i czapkami Moniki Borys standardowy czas obsługi jest dłuższy niż w sieciówkach. Bywa, że klienci spędzają tu godzinę albo i dwie. – Zdejmują płaszcze, przysiadają na krześle, opowiadają o życiu. Jak się prowadzi taki mały biznes, to trzeba być trochę psychologiem, każdy lubi sobie pogadać. Zresztą, mnie też jest miło, że ktoś się na chwilę zatrzyma. Już mniejsza z tym, czy kupi, czy nie kupi, chociaż po to tu jestem, żeby towar sprzedać. Ale wiem też, że niektórzy przychodzą przede wszystkim dlatego, że są samotni, na co dzień nie mają do kogo ust otworzyć.
– Niby przychodzą młodzi ludzie, menedżerowie, elita urzędnicza, biznesmeni i blogerzy modowi, ale na ogół nawet produkcja renomowanych marek z Europy, przeniosła się na Wschód. A rzemiosło pomału umiera – zauważa z kolei Tomasz Kowalski.
Już się przeciwko temu nie burzy, pogodził się z tym, że "taka jest kolej rzeczy". Jednocześnie jednak stwierdza trochę żartem, a trochę gorzko: – W tej chwili mój podstawowy klient już na Powązkach leży.
Nieco lepiej wygląda to u pani Moniki. Po czapki, kapelusze, berety przychodzą głównie starsi, ale jest też dużo młodych. – Sporo jest dziewczyn w pani wieku, nie wiedzą, w czym jest im dobrze, chciałyby zobaczyć, jak wyglądają w toczku czy kapeluszu. I coraz więcej chłopaków ubiera się na modłę lat dwudziestych i trzydziestych. Przychodzą po cylindry, meloniki, najczęściej angielki – mówi Monika Borys. Bardzo jej się ta moda podoba, nie tylko dlatego, że dzięki niej wciąż ma klientów. – To jest fajny klimat, że ten młody człowiek nie chodzi tylko w podartych spodniach, ale chce też wyglądać elegancko.
Najwięcej optymizmu widzę u pani Zofia. Wielu z jej klientów to osoby starsze, przychodzą, żeby kupić taką samą szczotkę, jaką mieli trzydzieści-czterdzieści lat temu. Ale sporo jest i młodych.
Kupujący już zorientowali się, że cena idzie w parze z jakością, ponadto kalkulują przyszłościowo: że taniej wychodzi szczotka za 60-80 złotych raz na 20 lat, niż pięć razy tańsza raz na rok. Są też i tacy, dla których najważniejsza jest ekologia. – Generalnie młodzi są coraz bardziej świadomi, liczy się to, że włosie naturalne ulega rozkładowi, że chronią w ten sposób środowisko. Przydałby się większy asortyment, ale do tego potrzeba surowca, którego po prostu nie ma.
Dla pani Moniki surowiec to również temat rzeka. – Zdobywam, dosłownie. Coraz mniej jest dobrego materiału na rynku, coraz gorszej jest jakości – wyjaśnia czapniczka. – Jest jeden producent, który mi przywozi dobrą wełnę, choć wie, że biorę małe ilości, bo całe belki, po 50 czy 100 metrów, nie są mi potrzebne. Nie mam już takiej produkcji. Gdzie indziej nie ma pewności, że nawet jak jest napisane 100 proc. wełny, to że rzeczywiście tak jest. A jakby do prasy włożyć materiał z domieszką plastiku, to się po prostu spali – mówi czapniczka. Tyle dobrze, że kapelusz czy czapka nie mają terminu ważności. – Chyba że mole wejdą. Dlatego ja tu non stop sprzątam, zmywam, przekładam, trzepię, wietrzę.
"Dopóki będę mogła chodzić, będę to prowadzić"
Kiedyś przy Więckowskiego działały maszyny, także do produkcji drewnianych opraw do szczotek. Teraz zbierają kurz, a lada moment pójdą do zezłomowania. Od 20 lat pani Zofia robi szczotki wyłącznie ręcznie. – Jeśli jest potrzeba, to ewentualnie kogoś przyjmuję na umowę zlecenie, żeby zrobił daną partię. Ale tylko proste rzeczy, bo już nie ma fachowców, generalnie robię wszystko sama.
I robić będzie, póki wystarczy jej sił. – Codziennie sobie powtarzam, że w tym tygodniu kończę, zamykam interes. I tak od dziesięciu lat. Bo jak rano wstaję, to jeszcze mam siłę, żeby jechać, otworzyć, robić szczotki i sprzedawać. I takie poczucie, że jeszcze jest fajnie – zapewnia. Prędzej czy później biznes jednak trzeba będzie zamknąć, dzieci, wnuki nie przejmą rodzinnego interesu.
Produkcję i sprzedaż rękawiczek przy Chmielnej przejęła natomiast już córka pana Tomasza. – Niby to prowadzi, ja jej pomagam tylko. Natomiast w tej chwili nie widzę racji bytu, koszty są za wysokie w stosunku do możliwości obrotu w tej firmie. Ja już mam w głowie, żeby to w ogóle zlikwidować.
Pani Zofia słysząc to, wzdycha (ale nie ciężko, tak po prostu, jakby ktoś powtórzył od dawna znany truizm): – Jak wszyscy rzemieślnicy.
Pani Monika również nie widzi wielkiej przyszłości przed swoim biznesem. - Dopóki będę mogła chodzić, będę to prowadzić. A później? Zamknie się. Pewnie, że będzie żal, ale co robić?