Upolitycznienie protestów, czyli dziedzictwo PRL
Kiedy w czasach studenckich zmywałem naczynia w londyńskiej restauracji pewnego razu wśród pracowników kuchni wybuchła dyskusja na temat ostatniego angielskiego strajku. Włączyłem się do rozmowy i powiedziałem, że my też niedawno mieliśmy strajki w Polsce i w ich wyniku zmienił się rząd (było to po grudniu 1970). I wtedy jeden Anglik zawołał do kolegów: „słuchajcie, wiecie, co ten Andrzej z Polski mówi - u nich po jednym strajku zmienia się rząd. Ale mają demokrację!” – podsumował z autentyczną zazdrością.
Ta prawdziwa anegdota pokazuje, jak można dojść do mylnych wniosków nie znając istoty systemu. To, że strajki prowadziły często do zmiany rządów było wynikiem braku demokracji i demokratycznego mechanizmu zmiany władzy, a nie skutkiem nadmiaru tejże demokracji. Dla nas, Polaków, to oczywiste. Dlatego prawie każdy strajk był niezmiernie upolityczniony. Niestety, widzę pewne podobieństwa tego upolitycznienia do sytuacji dzisiejszej.
Nie chodzi mi o to, że strajki czy też protesty doprowadzą do zmiany władz. Na to się nie zanosi. Ale widać wyraźnie, jakiemu upolitycznieniu podlegają ostatnie protesty środowisk medycznych. Protestujący idą pod Kancelarię Premiera, premier nazywa niektóre ich działania haniebnymi, natychmiast zjawia się opozycja (która dla reformy służby zdrowia zrobiła równie mało, a może i mniej niż obecny rząd, ale każda okazja jest dobra). To wszystko jest wynikiem eskalacji konfliktu i przenoszenia się go na coraz wyższe piętra z powodu niemożności rozwiązania na piętrach niższych. Rośnie poziom agresji. Pielęgniarki i lekarze są przecież nauczeni doświadczeniem pokoleń protestujących Polaków, że władza zwykle ugina się przed siłą. A w każdym razie, że bez niej lub przynajmniej bez groźby jej użycia się nie ugnie. Parę tygodni pytałem w tym miejscu, czy „władza czeka na palenie opon?”. Kiedy widziałem pielęgniarki w Alejach Ujazdowskich w nocy, przed Kancelarią Premiera, pomyślałem, że może ten moment nadchodzi.
Dynamika wydarzeń uderzająco przypomina tę z czasów PRL-u. To paradoks, że podobieństwa te widać w przypadku działań władzy, która przecież tak bardzo chciałaby się ideologicznie od PRL-u odróżnić. Ale być może „głębsza struktura” działania pozostaje podobna: brak zaufania, chęć kontrolowania i centralizowania, etykietowanie oponentów.
Przede wszystkim to państwo, władza są same sobie winne, że w sprawie reformy służby zdrowia nie osiągnięto prawie żadnych efektów. I myślę tu o państwie polskim przez całe ostatnie osiemnaście lat. Oczywiście, w Polsce wciąż przeważa publiczna (czyli w istocie państwowa) służba zdrowia i do pewnego stopnia jest nieuniknione, że państwo będzie adresatem przynajmniej części roszczeń. Ale może to właśnie trzeba zmienić? Myślę, że politycy boją się konsekwentnej reformy służby zdrowia, bo ona musiałaby pewnie oznaczać jakieś formy współpłatności przez pacjentów. I politycy w obawie przed utratą głosów wyborczych nie chcą na to pójść. I myślę, że tu popełniają błąd: nasze społeczeństwo, nieźle radzące sobie w rynku, myśli w większości racjonalnie i kto wie, czy ludzie nie zgodziliby się na częściową współpłatność pod warunkiem jej umiarkowanej wysokości i czystości reguł. Dlaczego nie zacząć o tym rozmawiać?
Póki co konflikt się eskaluje: do Warszawy przyjeżdżają górnicy, aby chronić protestujące pielęgniarki przed policją. Tu akurat nie jestem pewny, czy to w opinii społecznej pielęgniarkom i służbie zdrowia pomoże. Wydaje mi się (ale to tylko intuicja), że opinia publiczna trochę ma już dość protestów górniczych, a większe zrozumienie wykazuje dla postulatów służby zdrowia. Są one chyba dla ludzi mniej partykularne i po prostu bardziej oczywiste.
Prof. Andrzej Rychard dla Wirtualnej Polski