Upaństwowione dzieci
Urzędnik państwowy nie powinien mieć prawa do decydowania o tym, w jakim wieku dzieci idą do szkoły. Od tego są tylko rodzice.
21.01.2008 | aktual.: 21.01.2008 13:05
Na posiedzeniu Sejmowej Komisji ds. Edukacji, Nauki i Młodzieży 18 grudnia ub. roku minister Katarzyna Hall przedstawiła zamierzenia swojego resortu. Do najważniejszych z nich należeć ma przeprowadzenie reformy obniżającej wiek szkolny z dotychczasowych siedmiu lat do sześciu, a także – najprawdopodobniej – wprowadzenie obowiązkowych przedszkoli dla pięciolatków.
Dzieci są nasze
Nie ma jeszcze wiążących ustaleń w tej sprawie, ale zakładamy, że zmiany będą wprowadzane etapami. Pierwsza grupa sześciolatków najprawdopodobniej pójdzie do szkoły 1 września 2009 r. – zapowiedziała Katarzyna Hall. Projekt reformy ma trafić do Sejmu już w marcu i, jak można przeczytać na internetowych stronach ministerstwa, „celem MEN jest doprowadzenie do sytuacji, w której pięcioletnie dzieci będą uczęszczały do przedszkola, co ma lepiej przygotowywać je do pójścia do szkoły, zarówno pod kątem intelektualnym, jak i ich rozwoju społecznego”.
Związek Nauczycielstwa Polskiego idzie krok dalej i proponuje objęcie przymusem przedszkolnym wszystkich pięciolatków! Nawołuje również do upowszechnienia wychowania przedszkolnego dzieci w wieku trzech i czterech lat. Jednym z koronnych argumentów na rzecz przymusowego obniżenia wieku szkolnego i wcześniejszego rozpoczęcia edukacji ma być fakt, że tak jest w zdecydowanej większości krajów Unii Europejskiej.
Propozycje ministerstwa odbywają się bez jakiejkolwiek dyskusji. Nikt nie drze szat o to, czy rodzic jest zmuszony do wysłania dziecka do szkoły rok wcześniej, czy później, jakby to była kwestia nie tylko drugorzędna, ale wręcz czwartorzędna. Tymczasem to, kiedy dziecko pójdzie do szkoły, powinno zależeć tylko od rodziców. Może i pani minister ma rację, mówiąc, że dla dziecka będzie lepiej, jak rozpocznie naukę w wieku 6 lat. Ale nawet gdyby miała rację, to nie ona czy jakikolwiek inny urzędnik powinni o tym decydować, ale rodzice. Chyba że dzieci są państwowe, a nie rodziców. We współczesnym świecie nie sposób walczyć ze wszystkimi nadużyciami władzy, ale w tym wypadku nie można pozostać obojętnym. Tu bowiem chodzi o nasze dzieci!
Od tego są rodzice
Dlaczego ministerstwo podejmuje inicjatywę, która podważa władzę rodzicielską? Jakim prawem urzędnicy w zamian za rodziców decydują, kiedy nasze, a nie państwowe dzieci usłyszą pierwszy dzwonek, czy w ogóle go usłyszą? Czy wkrótce prawa polskich rodziców będą takie, jak rodziców w Belgii, gdzie istnieją obowiązkowe przedszkola już dla trzylatków i każdą nieobecność rodzic musi wytłumaczyć przed urzędnikiem magistratu, a złe wytłumaczenie grozi poważnymi sankcjami. Przecież to jest odbieranie rodzicom radości z wychowywania własnych dzieci, skoro niemalże od początku rozwoju ich świadomości są przymusowo odbierane na jedną trzecią dnia albo i dłużej. Jak ma być zbudowana więź między rodzicami a dzieckiem, skoro wychowaniem dziecka zajmuje się ktoś obcy?
Artykuł 48. konstytucji RP mówi, że „rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania”. Jakim zatem prawem urzędnicy ministerstwa i posłowie mogą w zamian za rodziców decydować o tak ważnych sprawach? Zarówno obowiązek szkolny, jak i traktowanie wszystkich dzieci w ten sam sposób pokazuje podejście państwa do tej kwestii. Za nic ma państwo to, że każde dziecko ma inną psychikę, inną dojrzałość, inną wrażliwość, której nikt nie zna lepiej niż rodzice. Dla państwa wszystkie dzieci są takie same, wszystkie są tym samym rocznikiem, który ma rozpocząć w danym roku edukację i tyle. Przecież pani minister Hall nie jest w stanie osobiście sprawdzić, czy wszystkie sześciolatki są gotowe do pójścia do szkoły, czy nie. A nawet gdyby poznała wszystkie dzieci i taką wiedzę posiadała, to i tak nie powinna o tym decydować. Od takich spraw są bowiem rodzice.
Dlaczego państwo, a nie Kościół
Jeśli przyjrzymy się problemowi edukacji i wychowania z szerszej perspektywy, to trudno nie zauważyć, że dzisiejsze – tak częste – narzekanie na młodzież, na brak kultury, rozwydrzenie, a nawet bandytyzm ma swoje źródła właśnie w odebraniu dominującej roli w wychowaniu rodzicom. Młodym kobietom, czyli matkom, stworzono zupełnie błędny wzorzec kulturowy, że ich kariera zawodowa, awanse, premie czy będąca kompletnie bezsensownym i jałowym sloganem niejaka samorealizacja, są najważniejsze, a największą przeszkodą w ich osiągnięciu może być to, że trzeba odebrać dziecko ze szkoły. Państwo nie jest w stanie poradzić sobie z wychowaniem i edukacją naszych dzieci, i widać to coraz wyraźniej. Coraz większa liczba rodziców chce uczyć dzieci w domach lub posyłać do przykościelnych szkół, gdyż boją się o to, co może spotkać ich dziecko w szkole. Zabranie dziecka z systemu edukacji jest jednak niezwykle skomplikowane, przez co mało który rodzic ma tyle samozaparcia, aby skutecznie walczyć o coś, co powinno być jego
świętym prawem, czyli o możliwość zdecydowania czego i w jakich warunkach będzie uczone jego dziecko. Państwo nie panuje nad niczym, a mimo to jeszcze wcześniej chce odbierać z domowego gniazda pociechy. Po co? Bo tak jest w Europie – odpowiada, co jest odpowiedzią godną politowania.
Mimo to wielu ludzi wciąż uważa, że przymus szkolny jest czymś pożytecznym i po prostu musi istnieć. Wcale tak nie jest. Po pierwsze dlatego, że odbiera i podważa władzę rodzicielską, niszczy autorytet rodzicielski i ich autonomiczność w stosunku do dziecka. Po drugie dlatego, że traktuje wszystkie dzieci w identyczny sposób. Po trzecie stwarza swego rodzaju iluzję, że skoro zdarzają się rodzice, którzy nie dbają o wykształcenie dzieci, to państwo musi o to dbać. A dlaczego akurat państwo, a nie Kościół, czy różnego rodzaju fundacje bądź stowarzyszenia edukacyjne? Po czwarte wreszcie popierając przymus szkolny i popierając uprawnienia państwa do edukowania młodzieży, chcąc nie chcąc godzimy się na powolne upaństwowienie własnego dziecka. Przywłaszczanie przez państwo władzy rodzicielskiej jest czymś nie tylko niemoralnym, ale wręcz sprzecznym z prawem naturalnym.
Znieść przymus
Naszym największym bogactwem są nasze dzieci – powtarza zdecydowana większość rodziców. Skoro tak, to może najwyższy czas odebrać państwu decydującą rolę w procesie kształcenia dzieci. Co bowiem zrobiliby pełnoletni ludzie, gdyby nagle uchwalono ustawę zobowiązującą wszystkich dorosłych obywateli do czytania rządowych lektur uchwalanych co roku przez państwo? Zapewne wybuchł- by powszechny bunt. Dlaczego nie ma oporu wobec władzy, która narzuca lektury szkolne i cały system edukacji naszym największym skarbom, nie konsultując niczego z rodzicami?
Co jest zatem receptą na obecną sytuację? Odpowiedź jest prosta. Zamiast obniżać wiek szkolny oraz granicę rozpoczęcia przymusowej edukacji, należy tenże przymus znieść, aby o dzieciach i ich przyszłości lepiej lub czasem gorzej decydowali rodzice. Nawet gdyby urzędnicy zdecydowali lepiej, nie mają takiego prawa.
Paweł Toboła-Pertkiewicz, członek zarządu PAFERE