Układy, znajomości, protekcje, dojścia...
...chody, przełożenie, podczepienie, kumoterstwo – mamy tych słów w języku polskim tyle co Eskimosi określeń śniegu. Już ponad połowa Polaków uważa, że to przede wszystkim koneksje gwarantują zawodowy sukces. Upychanie krewnych i znajomych stało się powszechne i wszechobecne. Jest jak nowotwór toczący życie społeczne, odporny na wszelkie terapie i groźniejszy, być może, niż korupcja - pisze w najnowszej "Polityce" Joanna Podgórska.
20.10.2004 | aktual.: 20.10.2004 08:47
Mamy w tej dziedzinie wprawę wyniesioną z PRL, który był jednym wielkim systemem dojść i znajomości, pozwalających bronić się przed państwem. Ponieważ deficyt dotyczył wszelkich dóbr, załatwiało się wszystko, poczynając od papieru toaletowego, poprzez mięso, czekoladę, buty, talon na pralkę czy samochód, po miejsce w kolejce w spółdzielni mieszkaniowej. Pamiętam pierwszą lekcję w liceum ogólnokształcącym. Środek lat 80., apogeum kryzysu, ocet na półkach. Pierwsze pytanie, które zadała nam wychowawczyni, brzmiało: gdzie pracują rodzice i co mogą załatwić. Przez cztery lata skwapliwie i bez zażenowania korzystała z tej wiedzy.
Dziś zmienił się katalog deficytowych dóbr. Po znajomości załatwia się miejsce na prestiżowej uczelni, dostęp do usług medycznych, koncesje, zamówienia publiczne, ulgi podatkowe i przede wszystkim pracę.
Ryba nieświeża od głowy
– Gdy po 1989 r. budowaliśmy państwo od nowa, nie bardzo było wiadomo, co wolno, a czego nie, ale w atmosferze czuło się czystość i entuzjazm. Potem było już tylko gorzej – mówi prof. Antoni Kamiński, socjolog, szef Transparency International w latach 1999–2001. – Gdy do władzy doszedł po raz pierwszy SLD i zaczął obsadzać co się da swoimi, ludzie mówili: wiadomo – postkomuniści. Ale gdy do władzy doszła AWS z zasadą TKM, pozbawiła ich wszelkich złudzeń. Słyszałem opinie, że skoro nawet ludzie dawnej Solidarności zachowują się nieprzyzwoicie, to znaczy, że wszystko wolno. To jest proces pogłębiającej się demoralizacji.
Przykład idzie z góry. Kolejne ekipy partyjne kolonizują państwo umieszczając krewnych i znajomych w radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa, urzędach i ministerstwach. Nastąpiła swoista prywatyzacja władzy. Miała jej zapobiec ustawa o służbie cywilnej, ale równolegle z pracą legislacyjną trwała intensywna praca myślowa, jak ustawę omijać. Politycy wykazali się naprawdę niezwykłą inwencją. Sama ustawa jest ułomna, bo nie precyzuje metod wyłaniania najlepszych kandydatów na stanowiska. Procedura jest dowolna. Według badań Urzędu Służby Cywilnej największą popularnością cieszy się rozmowa kwalifikacyjna. W ponad połowie konkursów była to metoda jedyna. Inne furtki to ustawianie kryteriów pod kandydata, mnożenie stanowisk w urzędzie lub jego reorganizacja.
„Niewiarygodne może się wydawać, że szefowie urzędów państwowych uciekają się do zmiany struktury jednostek, którymi kierują, tylko po to, by móc zatrudnić kogoś bez konkursu lub by pozbawić stanowiska jedną osobę, zwykle niewygodną, i zastąpić ją inną, zwykle zaufaną” – czytamy w raporcie Fundacji Batorego.