Udomowiliśmy zwierzęta, ale kto udomowił nas, rządzących światem Homo sapiens?
Zapanowaliśmy nad światem systematycznie go przekształcając i przystosowując do naszych potrzeb. Nie umknęło nam nic lub prawie nic, co się rusza a na drzewo nie ucieka lub właśnie z niego zeszło. Zagalopowaliśmy się tak, że najbardziej zmieniliśmy nas samych.
Udomowienie zwierząt było prawdopodobnie największym wynalazkiem człowieka i pozwoliło mu wkroczyć na drogę, która doprowadziła do podboju kosmosu. Taką tezę, do niedawna niezbyt oczywistą, głosi dziś wielu naukowców, na przykład Jared Diamond w bestsellerowej książce "Strzelby, zarazki, maszyny", czy Pat Shipman w "Animal Connection".
Ich zdaniem bez zwierząt hodowlanych i towarzyszących im przemian społecznych nie byłoby większości naszych wynalazków i tak zwanej rewolucji neolitycznej, która doprowadziła do powstania wielkich cywilizacji. Nie jest z pewnością przypadkiem, że jedyny kontynent, gdzie nigdy nie udomowiono żadnego zwierzęcia – Australia – pozostał aż do podboju przez Europejczyków na poziomie "kamienia łupanego". Choć warto pamietać, że pod względem kultury duchowej i artystycznej nie ustępował innym lub nawet je przewyższał (Australię nazywa się największą galerią sztuki na świeżym powietrzu, a bogactwo i zróżnicowanie australijskiej mitologii nie mają sobie równych).
Selekcjonuj, przygarnij, zmień
Jak to udomowienie zwierząt przebiegało, jest sprawą sporną – coraz więcej faktów i opinii zdaje się potwierdzać, że w tym procesie obie strony (ludzie i zwierzęta) zabiegały o względy drugiej i obie odniosły ewolucyjne korzyści: ludzie zyskali dostęp do ogromnych zasobów żywności i energii; zwierzęta genetycznie wzniosły się na niespotykane wcześniej wyżyny.
Dziś, wedle różnych szacunków, biomasa (ciężar) zwierząt hodowlanych to 70 proc. masy wszystkich kręgowców lądowych (!), a wraz z ludźmi to grubo ponad 90 procent, może nawet 98. A jeszcze 10 000 lat temu ludzie i ich zwierzęta stanowili dużo mniej niż 1 proc. całej zwierzęcej biomasy. To pokazuje jak bardzo obie strony skorzystały na tej współpracy.
Jak dochodziło do udomowienia? Jest wiele koncepcji. Kiedyś przeważała opinia, że odbywało się to przez przygarnianie młodych zwierząt, łatwiejszych w oswajaniu, i potem nieświadomą lub celową selekcję wybranych cech. Dziś wydaje się, że aktywnością wykazywali się i ludzie, i zwierzęta, choć z pewnością przypadek każdego udomowionego gatunku (psa, kota, konia, kozy, owcy, itd.) był szczególny i nie da się ich wszystkich sprowadzić do wspólnego mianownika.
Zdarza się nawet, że to człowiek zdaje się "udomowiony" przez zwierzę, nie odwrotnie. Tak jak w przypadku afrykańskich miodowodów. Dla tych małych ptaszków człowiek stał się narzędziem pozwalającym im dobrać się do ich ulubionego pożywienia – pszczelego wosku. Ptaki te stosują cały asortyment gestów i dźwięków zrozumiałych dla człowieka – odpowiednią modulację śpiewu, trzepotanie skrzydłami czy przysiadanie na gałęzi, gdy ludzie nie nadążają – do zachęcania ich do dalszej wędrówki. Wszystko po to, by wspólnie dotrzeć do pszczelego gniazda. Wtedy ptaki pozwalają swoim pomocnikom, by zajęli się resztą. W efekcie otrzymują swój ulubiony przysmak, a człowiek dostaje miód. Korzystają więc, jak zwykle przy udomowieniu, obie strony.
Wszystko to jednak działo się dawno temu i trwało przez bardzo długi czas. Czy nie dałoby się procesu udomowienia powtórzyć – w przyspieszonym tempie i w warunkach kontrolowanych?
Udomowienie w wydaniu turbo
Jak dotąd tylko jeden człowiek podjął się takiej próby i jego doświadczenia, prowadzone przez dziesięciolecia, spotkały się po latach milczenia z entuzjastycznym przyjęciem. Dziś jego badania są prawdziwym naukowym hitem.
Dymitri Bielajew, bo o niego chodzi, rozpoczął swoje prace w Nowosybirsku pod koniec lat 50. XX w. Od początku były one przewidziane na długie dekady i prawdopodobnie nigdzie, poza ZSRR, nie znalazłby sponsorów na tak długi eksperyment. Być może przychylność władz wynikała z faktu, że ich wynik mógł pokazać, czy da się w stosunkowo krótkim czasie otrzymać zwierzęta o całkiem nowych, pożądanych cechach – analogia z "hodowaniem nowego człowieka" sama się narzuca.
Bielajew wybrał do badań lisy srebrne, które od dawna hodowano na futra, ale które ani fizycznie, ani psychicznie nie uległy udomowieniu. Zamiast eksperymentować z różnymi cechami, które mógłby poddawać selekcji, wybrał jedną – uległość. W każdym miocie starannie obserwował zachowania szczeniąt, zwracając uwagę jak blisko dają się podejść zanim uruchamiały reakcję "walcz lub uciekaj" oznaczającą wzrost poziomu adrenaliny.
Te, które wytrzymywały najdłużej, Bielajew przeznaczał do reprodukcji. Reszcie zapewniał godziwe życie, tyle że bez dzieci. W każdym kolejnym pokoleniu powtarzał tę procedurę. Szybko zauważył, że coraz więcej lisów pozwala mu na coraz więcej. Już po 10 pokoleniach 18 proc. lisów aktywnie szukało towarzystwa ludzi. Po 30 robiła to już cała populacja.
Jego lisy zachowywały się jak psy: łasiły się, machały ogonami, a nawet szczekały, czego lisy w naturze nie robią. Zostały w pełni udomowione. Naszym przodkom podobna sztuka z wilkiem udała się po tysiącach lat.
Wzmacniając pożądane, dostał znacznie więcej
W sumie nic dziwnego. Bielajew selekcjonował uległość, więc doczekał się uległych lisów. Tyle że – i tu zaczynają się rzeczy naprawdę ciekawe –"nowe lisy" Bielajewa były nie tylko oswojone. Zasadniczej zmianie uległa cała ich anatomia, zachowania, a nawet reprodukcja. Ich pyski się skróciły, mózgi zmniejszyły, a zęby uległy redukcji. Sierść lisów stała się cętkowana i bardziej puszysta, uszy mniej szpiczaste i miękkie. Zwiększyła się też ich płodność (dwie ruje w ciągu roku, zamiast jednej) oraz wydawane przez nie dźwięki (szczekały, co u lisów się nie zdarza). Lista zmian, których Bielajew nie selekcjonował, a które nastąpiły, jest naprawdę imponująca.
W późniejszym czasie, by sprawdzić, czy to aby tylko lisy nie są szczególnie podatne na udomowienie, Bielajew przeprowadził podobne doświadczenia na szczurach i norkach. Uzyskał dokładnie takie same rezultaty. Co ważniejsze, wszystko to są modyfikacje, które występują też (w komplecie, lub pojedynczo) u wszystkich udomowionych ssaków, a częściowo i ptaków, znane pod zbiorczą nazwą "syndromu udomowienia".
Co jeszcze ciekawsze: większość tych cech, o ile nie wszystkie, można wiązać ze swoistym odmłodzeniem gatunku, co zdarza się czasem i w naturze, i nosi nazwę neotenii – w toku ewolucji cechy młodociane ulegają wówczas wzmocnieniu oraz utrwaleniu i w gatunkach potomnych występują już do późnej starości osobników. W skrajnej postaci gatunki neoteniczne mogą nigdy nie opuszczać stadium larwalnego. Podręcznikowym przykładem na to jest aksolotl, rodzaj salamandry pozostającej wiecznymi, lecz w pełni zdolnymi do rozrodu kijankami. Drugim, co dla wielu będzie zaskoczeniem, jest człowiek.
Darwin porównuje syna z małpą
O tym, że w toku naszej ewolucji wzmocnione zostały dziecięce cechy naszych małpich przodków wiadomo od dawna. Już Darwin zwracał uwagę, że młode małpy są anatomicznie i psychicznie bardziej podobne do ludzi, niż osobniki dorosłe.
Gdy urodził się jego pierwszy syn William, porównywał go z młodym orangutanem z londyńskiego ZOO i notował wiele podobieństw między nimi.
Jako kompletną koncepcję naukową rozpropagował ją w latach 50. XX w. amerykańsko-angielski antropolog Ashley Montagu, przytaczając dziesiątki cech małpich dzieci, które u człowieka występują do późnej starości. Do szerokiej publiczności trafiła ona za sprawą talentu Stephena J. Goulda i jego bestselerowej książki "Ontogeny and Phylogeny" (1977). Dziś mało który naukowiec wątpi, że w naszej ewolucji młodzieńcze cechy małp uległy wzmocnieniu, co niekoniecznie musi znaczyć, że jesteśmy "zdziecinniałymi" małpami.
Czy znaczy to również, że człowiek – młodzieńcza małpa – jest gatunkiem udomowionym? Tak, wszystko na to wskazuje i koncepcja taka też ma za sobą długą historię. Już w XVIII w. takie tezy głosił szkocki językoznawca i pionier badań nad ewolucją języków James Burnett, znany jako lord Monboddo. Nigdy jednak pogląd taki nie należał do naukowego mainstreamu. Ale dziś to się zmienia, a ostatnio nieoczekiwanego wsparcia tezie o udomowieniu człowieka dostarczyła genetyka. Okazuje się, że człowiek dzieli ze zwierzętami udomowionymi nie tylko wiele cech anatomicznych i behawioralnych, ale również specyficzne geny.
Danych do porównań już nam nie zabraknie
Do takich konkluzji doszedł multidyscyplinarny zespół naukowców z uniwersytetu barcelońskiego, a wyniki jego pracy ukazały się niedawno w internetowym czasopiśmie "PLOS One" (2017). Ostatnie dwa dziesięciolecia to odczytanie pełnych genomów różnych gatunków zwierząt i roślin (a także bakterii i wirusów), w tym większości gatunków ssaków i wszystkich naszych najbliższych krewnych – szympansa, goryla, orangutana, gibona. I, oczywiście, samego człowieka, którego kompletny "przepis genetyczny" znamy od roku 2001 (ten wyczyn prezydent Clinton przyrównał wówczas do lądowania na Księżycu).
W ciągu ostatnich 10 lat poznano też niemal kompletne genotypy niektórych gatunków kopalnych ssaków, na przykład mamutów i niedźwiedzi jaskiniowych, a także dwóch gatunków wymarłych ludzi – neandertalczyka i tak zwanych denisowian (znanych z jednej jaskini na Ałtaju). Są to więc potężne bazy danych (genom człowieka to około trzech miliardów "liter" kodu genetycznego, u innych gatunków ssaków jest podobnie). Jest więc wystarczająco dużo materiału do analiz i porównań. Pomysł był taki, by dla każdego gatunku udomowionego porównać jego genotyp z genotypem "dzikim" (np. psa i wilka, świni i dzika, krowy i żubra lub bizona, itd.), poszukując tych odcinków DNA, które są wspólne dla gatunków udomowionych (te mogłyby odpowiadać "syndromowi udomowienia"), a które nie występują u gatunków dzikich.
Rezultat był zgodny z przewidywaniami – udomowienie pozostawiło wyraźne ślady w materiale genetycznym. Można więc przypuszczać, że i sam proces udomowienia przebiegał podobnie (być może tak jak w eksperymencie Bielajewa). Pozostawało sprawdzić rzecz najciekawszą – genom człowieka, który znamy już w najdrobniejszych szczegółach. Okazało się, że tych "udomowionych" genów jest w naszym gatunku szczególnie dużo.
Problem z Homo sapiens jest jednak taki, że w naszym przypadku brak gatunku "dzikiego", bo dziś na Ziemi nie ma już żadnych innych człowiekowatych. Choć kiedyś było ich dużo, dziś pozostaliśmy jedynym gatunkiem z szeroko do niedawno rozrodzonej rodziny dwunożnych i wytwarzających narzędzia naczelnych (takich jak Homo habilis, Homo erectus, neandertalczyk i wiele innych).
Wiemy dlaczego tak się stało – ok. 40 tys. lat temu zaczął się proces kolonizowania przez wychodźców z Afryki nowych lądów (najpierw Australii, potem Europy, obu Ameryk, a wreszcie całego świata). Wraz z nim nastąpiło wymieranie tzw. megafauny, w tym także i innych gatunków Homo, które pozostały na lądach Starego Świata po poprzednich "pożegnaniach z Afryką".
To my, ludzie współcześni, byliśmy przyczyną owego ekologicznego kataklizmu. My byliśmy sprawcami tzw. wielkiego zabijania, które tej kolonizacji towarzyszyło. Ale owa megafauna, w tym i wcześniejsze Homo, nie odeszła całkiem bez śladu. Pozostały po niej niezliczone kości i inne szczątki (w tym tzw. koprolity, czyli skamieniałe odchody), a w nich bardzo już zdegradowane, ale wciąż obecne geny. I właśnie z tych drobnych odcinków DNA naukowcy składają dziś całe genomy wymarłych gatunków, w tym także ludzkich.
My, gatunek samoudomowiony
Dwa z nich – neandertalczycy i denisowianie – mają dziś odczytane niemal w całości genomy. Jako naszych bardzo bliskich kuzynów możemy ich potraktować jako tych dzikich przodków, z których Homo sapiens mógł powstać drogą udomowienia. Czy tak było? A jeśli tak, to kto nas udomowił, jak wyrwaliśmy się ze świata dzikiej przyrody?
Na pierwsze pytanie odpowiedź wydaje się oczywista – ani w genomie neandertalczyków, ani denisowian, nie stwierdzono obecności tych "udomowionych" odcinków DNA, które tak obficie występują u dzisiejszych ludzi. Te gatunki były więc z pewnością "dzikie". Ale na początku dziki był również Homo sapiens.
Jego dzieje podzielić można na dwa okresy – człowieka anatomicznie współczesnego (od ok. 200 tys. lat temu do ok. 50 tys. lat temu) i człowieka behawioralnie współczesnego (od ok. 50 tys. lat temu do dziś).
Ten pierwszy wyglądał jak my (choć był masywniej zbudowany i miał większy – tak, większy! – mózg), ale zachowywał się inaczej – nie wytwarzał jeszcze zaawansowanych narzędzi, nie tworzył dzieł sztuki i – prawdopodobnie – nie posługiwał się mową.
Drugi był delikatniej zbudowany i wkroczył na drogę przyspieszonego rozwoju kultury materialnej i duchowej. To wtedy właśnie dokonało się jego udomowienie, związane zapewne z życiem w większych grupach społecznych, które wprawdzie przynosiły ich członkom ewidentne korzyści, ale – by przetrwać – musiały ograniczyć wewnętrzne przejawy agresji, zwłaszcza między samcami.
Zaczęła się selekcja cech sprzyjających kooperacji i zmniejszających zachowania agresywne, przynajmniej wewnątrz grupy. Gdy później, ok. 10 tysięcy lat temu, ludzie udomowili zwierzęta (w przypadku psów nastąpiło to wcześniej) sami zaczęli faworyzować łagodność u swych pobratymców – i rozkręciła się spirala.
A jeszcze później zaczęły powstawać organizmy państwowe i wielkie cywilizacje i agresywne zachowania musiały być tępione już nie tylko poprzez tradycję i obyczaj, ale na mocy prawa: jednostki wykazujące nadmierną agresję były izolowane od innych, co tę selekcję cech prospołecznych wzmacniało.
W kilku wydanych ostatnio książkach (np. Steven Pinker "Better angel of our nature", 2011; wyd. pol. "Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury", Matt Ridley "The Rational Optimist: How Prosperity Evolves, 2010") wykazano, że w ciągu tysiącleci i aż do dziś trwa proces wygaszania agresji i zwiększania empatii pomiędzy ludźmi, co przejawia się między innymi przyznawaniem pełni praw tym, którzy wcześniej byli dyskryminowani. Ludzkość wkroczyła w okres globalnego eksperymentu Bielajewa, a człowiek staje się pierwszym w dziejach świata gatunkiem w pełni samoudomowionym.