Uciekinierzy z Korei Północnej przyłapani na kłamstwie. Po co fabrykują swoje życiorysy?
Shin Dong-hyuk przez lata był najważniejszym głosem północnokoreańskich uciekinierów. Nie bał się mówić o łamaniu praw człowieka w Korei Północnej, przedstawiał dowody, w końcu opublikował bestsellerowe wspomnienia. Gdy w komunistycznych mediach pojawił się ojciec Shin Dong-hyuka, który wytknął mu kłamstwa, okazało się, że "głos uciekinierów" bywał podszyty fałszem. Jeszcze bardziej skomplikowana jest sytuacja Park Yeon-mi, młodej uciekinierki, a dziś już gwiazdy południowokoreańskiej telewizji. Jej opowieść "zza żelaznej kurtyny" jest podważana przez większość ekspertów zajmujących się Półwyspem Koreańskim.
11.02.2015 | aktual.: 11.02.2015 20:36
Obóz koncentracyjny o zaostrzonym rygorze nr 14 był naturalnym środowiskiem Shin Dong-hyuka. Chłopiec nie znał innego życia, bo urodził się w niewoli. - Wcześnie zdałem sobie sprawę, że miejsce, w którym żyję to więzienie. Było dla mnie naturalnym, że przebywam w nim za grzechy popełnione przez moją matkę lub przodków - jeszcze kilka lat temu opowiadał w rozmowie z portalem Daily NK.
Pobyt w obozie poranił zarówno jego psychikę, jak i ciało. Shin przeżył tortury, po których ma rozległe blizny oparzeniowe. Kaci odcięli mu także kawałek palca u dłoni. Musiał również oglądać egzekucję swojego brata i matki, których sam wydał w ręce strażników. Był na tyle zindoktrynowany, że złożył donos, gdy usłyszał o planowanej przez nich ucieczce.
O życiu za murami usłyszał dopiero od innego z osadzonych, z którym pracował w więziennej fabryce. Opowieści o zamorskich krajach rozbudziły jego wyobraźnię i obaj mężczyźni postanowili uciec.
2 stycznia 2005 roku byli w grupie skazańców, którzy mieli za zadanie zebrać drewno na opał. Podczas forsowania ogrodzenia pod wysokim napięciem towarzysz Shina został śmiertelnie porażony prądem, ale 23-latek nie poddał się i wspiął się po ciele towarzysza, by uciec na wolność. Tak stał się pierwszą osobą na świecie, która uciekła z północnokoreańskiego obozu koncentracyjnego o zaostrzonym rygorze i opowiedziała światu, co dzieje się w takim ośrodku.
Teraz ta historia została zakwestionowana.
Propaganda, kłamstwo, korekta
Jesienią ubiegłego roku północnokoreańska telewizja wyemitowała dwuczęściowy materiał, w którym głos zabrał ojciec uciekiniera. Shin Gyung Sub w całości zakwestionował historię syna. Twierdził, że jego potomek nabawił się blizn z powodu oparzenia w dzieciństwie i podczas pracy w kopalni już w dorosłym życiu. Mężczyzna przyznał, że jego pierwsza żona i drugi syn faktycznie zostali straceni. Jednak miało to się stać w wyniku popełnienia morderstwa ze szczególnym okrucieństwem na tle rabunkowym.
Komunistyczna telewizja dotarła nawet do sąsiadki rodziny, która z przejęciem opowiadała o zbrodni i zdradzie jakiej dopuścił się Shin Dong-hyuk. Innym "świadkiem" był współpracownik z kopalni, który oskarżył Shina o kradzieże i gwałt na nastoletniej dziewczynce.
Chociaż telewizja północnokoreańska słynie z mało subtelnej propagandy, ziarna wątpliwości zostały zasiane. Szczególnie, że po wypłynięciu tych rewelacji jedna z uciekinierek potwierdziła tożsamość ojca i wyjawiła, że znała go z czasów odsiadki w obozie nr 18.
W końcu postawiony pod ścianą Shin uznał niektóre nieścisłości i jak twierdzi, w pełni odkrył tajemnice swojej przeszłości. Przyznał, że w wieku sześciu lat został przeniesiony z obozu nr 14 do placówki nr 18, która nie podlegała zaostrzonemu rygorowi. Tam spędził resztę czasu w niewoli. Skorygował także wiek, w którym poddano go torturom. Miał wówczas 20, a nie jak napisano w jego wspomnieniach 13 lat. Okrucieństwa miały miejsce nie w więzieniu, a po tym, jak Chiny deportowały go do ojczyzny po pierwszej ucieczce. Shin uciekał bowiem z Korei Północnej dwukrotnie, o czym także wcześniej nie wspominał.
Nadal jednak utrzymuje, że w obozie koncentracyjnym był świadkiem egzekucji matki i brata. Z jego tłumaczeń wynika, że choć niektóre miejsca i czas nie zgadzają się z tymi, które pierwotnie podawał, to jednak wszystkie okrutne wydarzenia faktycznie miały miejsce.
Za Shinem murem stanął dziennikarz Blaine Harden, który spisał bestsellerowe wspomnienia. Po wybuchu skandalu Amerykanin jako jeden z nielicznych rozmawiał z uciekinierem, a fragmenty dyskusji zamieścił w oświadczeniu na swojej stronie internetowej. "Kiedy zgodziłem się na opublikowanie książki, okazało się, że niektóre wspomnienia były zbyt bolesne, by je przywoływać, więc poszedłem na ustępstwa z samym sobą. Zmieniłem niektóre szczegóły, które uznałem za mało znaczące. Nie chciałem zdradzać dokładnie wszystkiego, by nie przeżywać raz po raz tych bolesnych chwil" - przytacza tłumaczenie Shina Harden.
Kluczowy aktywista i świadek
Reakcja w internecie była łatwa do przewidzenia. Natychmiast pojawiły się opinie czytelników, że nie można wierzyć w opowieści uciekinierów, których życiorysy są fabrykowane na potrzeby mediów i zachodnich polityków.
Sytuacja stała się tym bardziej skomplikowana, że zeznania Shin Dong-hyuka są uznawane za kluczowe w kampanii przeciwko Korei Północnej, którą Amerykanie rozpoczęli na forum ONZ.
Choć jej ostateczny cel - postawienie Kim Dzong Una i jego świty przed międzynarodowymi trybunałami za zbrodnie przeciwko ludzkości - wydaje się mało realny, teraz, gdy część dowodów pochodzi od świadka, którego przyłapano na kłamstwach, stał się jeszcze bardziej odległy. - Ostatni raport ONZ nie może zostać w całości zakwestionowany, bo nie opierał się wyłącznie o świadectwo jednego człowieka - mówi Wirtualnej Polsce Nicolas Levi, analityk Centrum Studiów Polska-Azja, autor książki "Kto rządzi w Korei Północnej?". Ekspert podkreśla jednak, że w najbliższej przyszłości zeznania Shina mogą nie być brane pod uwagę przy tworzeniu innych dokumentacji.
Shin doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Za pośrednictwem Facebooka przekazał światu, że być może nie będzie mógł kontynuować swojej walki o prawa człowieka w Korei Północnej. "Ale zamiast mnie, wy wszyscy możecie walczyć. Świat nadal musi się dowiadywać o potwornych i niewypowiedzianych okropieństwach, które mają miejsce" - napisał na swoim profilu. "Głos uciekinierów" będzie prawdopodobnie musiał się wyciszyć. Odznaczenia od organizacji broniących praw człowieka i inne bezpośrednie zasługi nie są przy tym okolicznością łagodzącą, a może nawet wręcz przeciwnie - stają się tylko ciężarem. Podkolorowane życiorysy
Do lat 90. ubiegłego wieku uciekinierzy byli bardzo często wykorzystywani do politycznej agitacji przez rząd w Seulu, który wówczas był w tej materii niewiele subtelniejszy niż aparat propagandowy Korei Północnej. Współcześnie nie wygląda to już tak nachalnie, ale uciekinierzy niejednokrotnie sami uciekają się do przesady i kłamstw. Tym razem wyłącznie we własnym interesie. "Często zdarza się, że uciekinierzy opowiadają, że skończyli prestiżowe uczelnie w Korei Północnej, podczas gdy reszta ich życiorysu na to nie wskazuje. Gdy opowiadają, że mieli "dojścia" w Pjongjangu albo zbiegli z ważnej instytucji, mogą ubiegać się o lepszy zawód na Południu, gdzie życie może być dla nich bardzo trudne" - tłumaczyła na łamach "New York Timesa" Hyeonseo Lee, która sama w wieku 17 lat uciekła po zamarzniętej rzece do Chin.
- Praktycznie każdy koreański uchodźca, a w szczególności wyżej postawiony urzędnik, zazwyczaj ma tendencje do przekazywania historii, które przynajmniej częściowo mijają się z prawdą. Uciekinierzy się znają i często między sobą ustalają wersje zdarzeń. Wyolbrzymianie jest w to wszystko wpisane i tak naprawdę nikt nie jest w stanie z całą pewnością orzec, w jakim stopniu ma ono miejsce. Szczególnie, że niektóre obszary Korei Północnej wciąż są całkowicie zamknięte dla zagranicznych gości, którzy nie mogą zweryfikować większości historii - mówi.
Dlatego losy niektórych uciekinierów mogą sugerować, że w "wolnym świecie" nauczyli się czerpać korzyści ze swoich barwnych życiorysów. Dzisiejsze media chętnie oddają swoje łamy osobom, mającym za sobą nietuzinkowe historie, a do takich mogą należeć wspomnienia mieszkańców Korei Północnej. Niektórzy zdają się rozumieć ten mechanizm i wszelkimi sposobami chcą się wyróżnić z około 30-tysięcznej rzeszy uciekinierów żyjących na Południu. Najbardziej jaskrawym przykładem na potwierdzenie tej tezy jest historia pewnej pięknej 22-latki, która robi zawrotną karierę w południowokoreańskich mediach. Problem w tym, że jej wiarygodność jest coraz szerzej podważana.
Północnokoreańska Paris Hilton
Nieustanne pranie mózgu, publiczne egzekucje, ciała spływające z prądem rzeki, głód, gwałt matki widziany na własne oczy, pogrzeb ojca czy w końcu ucieczka przez pustynię Gobi zainspirowana pokątnym obejrzeniem "Titanica". Taką historię, zanosząc się płaczem, opowiedziała Park Yeon-mi w czasie ubiegłorocznego forum młodych liderów One Young World w Dublinie. Część zebranych słuchała z zapartym tchem, inni płakali ze wzruszenia, nie wyłączając przemawiającej, której szlochy przerywały kolejne etapy opowieści.
Jednak im więcej wywiadów i przemówień 22-latki pojawiało się w mediach, tym mocniejsze wątpliwości narastały wokół jej osoby. - Trzeba pamiętać, że im historia jest bardziej nieprawdopodobna, tym większy może być napływ gotówki. Temat koreańskich uchodźców w ostatnich latach był bardzo lukratywny, szczególnie w amerykańskich mediach - podkreśla Nicolas Levi.
Park jeździ dziś po całym świecie z prelekcjami, działa na rzecz praw człowieka, a w Korei Południowej jest gwiazdą. Wraz z kilkoma kobietami, które również zbiegły z Północy, biorą udział w cyklicznym programie szydzącym z reżimu Kim Dzong Una. Wszystkie opowiadają na antenie co ciekawsze historie ze swojego życia. Dzięki swoim historiom Park zyskała przydomek "północnokoreańskiej Paris Hilton". 22-latka chwaliła się, że nosiła ubrania importowane z Japonii, a jej matka paradowała po mieście z torebką Chanel.
"Jadłam trawę"
Dobre czasy dobiegły końca, gdy jej ojciec naraził się reżimowi po rozkręceniu nielegalnego biznesu z handlarzami zza chińskiej granicy. W 2003 roku trafił za to kratki na kilkanaście lat, a jego żona kilka miesięcy spędziła w areszcie na przesłuchaniach. 11-letnia Park i jej młodsza siostra zostały pozostawione same sobie. Nie mogły chodzić do szkoły, myły się w rzece i żywiły się tym, co znalazły w lesie i na łące. W innej wersji tej historii, Park przyznawała, że w tym czasie mieszkały z siostrą oddzielnie, w opuszczonych domach członków swoich rodzin i były skazane wyłącznie na siebie.
Jednak to niewielka nieścisłość w porównaniu z tym, co 22-latka opowiedziała w telewizyjnym programie, w którym występuje. Na antenie twierdziła bowiem, że nigdy nie głodowała i nie musiała "jeść trawy". Jej matka, również obecna w studio, stwierdziła wręcz, że to dopiero podczas pracy w telewizji córka poznawała pełen obraz ojczyzny, bo jej życie nie obfitowało w typowe problemy ludności Korei Północnej.
Egzekucja za Jamesa Bonda
Innym razem Park twierdziła jednak, że w jej życiu nie brakowało brutalnych obrazów, które wszyscy kojarzymy z Koreą Północną. W jednym z wywiadów opowiadała, jak w wieku dziewięciu lat była świadkiem publicznej egzekucji na stadionie w rodzinnym Hyesan. Na własne oczy widziała, jak ginie matka jej najlepszej przyjaciółki. Jednak zdaniem innych uciekinierów z tego miasta, publiczne egzekucje nigdy nie miały miejsca na ulicach i stadionach, tylko na płycie lotniska. Co więcej, w ich ocenie żadna egzekucja nie miała miejsca po 2000 roku. Z kolei według wspomnień słynnej uciekinierki był to rok 2002.
Zmieniają się również powody wykonania wyroku. Raz jest to oglądanie filmów z Jamesem Bondem, innym razem chodzi o południowokoreańskie produkcje przemycone na pirackich płytach. W związku z tymi rewelacjami głos zabrał jeden z najbardziej znanych specjalistów ds. Korei Północnej, Andriej Łańkow. Ekspert zakwestionował możliwość orzeczenia kary śmierci za oglądanie zakazanych filmów, twierdząc, że groziłaby za to co najwyżej kara więzienia. Podobnego zdania byli inni uciekinierzy z Hyesan. Jedna ucieczka, dwie historie
Być może celowo udramatyzowany został także wątek ucieczki Park, która wydostała się z Korei Północnej w 2005 roku wraz z rodzicami. Ojciec wcześniej wydostał się z więzienia ze względu zdiagnozowany nowotwór i opłacenie władz placówki. Park często opowiada, że przeprawa była trudna, bo musiała przedrzeć się przez rzekę i trzy lub cztery górskie szczyty pod osłoną nocy. Było to tym bardziej trudne, że buty uciekinierki były podziurawione. Tymczasem Hyesan, jej rodzinne miasto, jest położone nad rzeką, która oddziela Koreę Północną od Chin. W bezpośrednim sąsiedztwie nie ma gór z prawdziwego zdarzenia.
Według innej opowieści, którą Park zaprezentowała na ubiegłorocznym forum młodych liderów, uciekała tylko z matką, a ojciec pozostał w Korei Północnej. Wydostanie się z piekła dziewczyna okupiła głęboką raną na psychice. Musiała przyglądać się jak Chińczyk, który miał je odebrać po przekroczeniu granicy, gwałci jej matkę. W ten sposób kobieta chciała uchronić córkę przed zakusami lubieżnego pośrednika.
Tylko która historia jest w końcu prawdziwa?
Kwestia języka, kwestia przekazu
Inne poważne wątpliwości wiążą się także z pogrzebem jej ojca oraz pobytem w centrum zatrzymań uchodźców w Mongolii. Park Yeon-mi kilkukrotnie odnosiła się do wszystkich zarzutów, tłumacząc, że nieścisłości wynikają z bariery językowej. Uciekinierka przemawia i udziela wywiadów dla zachodnich mediów w języku angielskim, którego jakoby nie opanowała w dostatecznym stopniu.
Jednak niektórzy komentatorzy podkreślają, że nie chodzi wcale o język, ale o przekaz. Michael Basset, analityk i były żołnierz, który kilka lat spędził w strefie zdemilitaryzowanej pomiędzy Północą a Południem, twierdzi, że Park przedstawia mylny obraz. Ekspert wytknął jej współpracę z liberalnym think-tankiem Freedom Factory z Seulu, który opowiada się za ostrymi sankcjami przeciw Korei Północnej. Jego zdaniem przekaz Park wpisuje się w intencje organizacji. - Ona narzuca sensacyjną narrację, by każdy myślał, że mamy do czynienia z Koreą Północną lat 90. XX wieku (okres klęski głodu - przyp.), a tej już nie ma - mówił w rozmowie z serwisem "The Diplomat".
Podobnie ocenia młodą aktywistkę na łamach Wirtualnej Polski Nicolas Levi. - Rozmawiałem o Park Yeon-mi z Feliksem Abtem, szwajcarskim biznesmenem, który przez siedem lat mieszkał w Korei Północnej. Podważył on jej historię o licznych zwłokach płynących strumieniami rzek. Sam byłem w różnych miejscach w Korei Północnej i też nie widziałem żadnych ciał. Owszem kraj jest biedny, władza należy do dyktatora, ale te relacje są wyolbrzymione - mówi.
Shin i Park czynili i czynią wiele, by nagłośnić tragiczne losy Koreańczyków. Są czołowymi aktywistami młodego pokolenia północnokoreańskich uciekinierów. Funkcjonują jednak w medialnej rzeczywistości w której przebija się tylko mocny, zdecydowany przekaz. Okazuje się, że niestety, czasami ten przekaz bywa też podkolorowany.
Oprócz krótkotrwałej korzyści dla nich samych, długotrwały efekt będzie już grał wyłącznie na korzyść dynastii Kimów, przed którą zbiegli. Jeśli uciekinierzy będą coraz częściej przyłapywani na zmyślaniu, to każdy taki przypadek będzie argumentem dla strony północnokoreańskiej, by kwestionować wszelkiego rodzaju raporty. I to nawet te sporządzone przez najważniejsze organizacje, z ONZ na czele.
Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska