Ucieczka z Katynia
Zbiegowie z Katynia wiedzieli, że wyznanie prawdy o wymknięciu się z rąk oprawców oznaczało wyrok śmierci - pisze Dariusz Baliszewski w tygodniku "Wprost".
Nie ma takiego miejsca na świecie, takiego więzienia, obozu czy łagru, skąd by ludzie nie uciekali. Uciekali z Pawiaka, uciekali z Oświęcimia. Historycy mogą przytoczyć setki przykładów. A jednak ci sami historycy nie potrafią przytoczyć przykładu choćby jednej ucieczki z Katynia. Choć od ponad 60 lat uporczywie poszukuje się bezpośrednich świadków zbrodni, nigdy przed trybunałem świata szukającego sprawiedliwości nie stanął człowiek, który zdołał uciec z Katynia. Pytaniem pozostaje, czy takiego człowieka nie było?
Bez szans
Ucieczka była bardzo mało prawdopodobna. Oprawcy uczynili wszystko, by taki wypadek nie mógł się zdarzyć. Transporty z Kozielska na stację Gniezdowo przychodziły tylko za dnia. Jeżeli któryś z transportów polskich oficerów nie został rozładowany w ciągu dnia, pociąg odprawiano na bocznicę pod Smoleńskiem, by w lesie ciemności nocy nie stanowiły pokusy dla uciekinierów. Drogę ze stacyjki Gniezdowo na miejsce egzekucji przebywano "czornymi woronami", autobusami dostosowanymi do przewozu więźniów, bez możliwości porozumiewania się. Podobnie dwa takie same autobusy przewoziły skazanych na miejsce stracenia z "daczy" NKWD już po ostatniej rewizji. Badacze zbrodni, którzy rekonstruowali ową drogę śmierci, ustalili, że na miejsce egzekucji transportowano ludzi już skrępowanych. Często z żołnierskim płaszczem zarzuconym na głowę i pętlą sznura wokół szyi. Zabijano tzw. strzałem katyńskim w potylicę. Grupa oprawców liczyła trzy osoby: zabójcę i dwóch enkawudzistów trzymających pod ręce skrępowanego oficera. Taka
technologia egzekucji zdawała się wykluczać możliwość oporu i ucieczki.
Ustalono jednak, że wiele ciał nosi ślady ciosów bagnetów, jak gdyby jednak nad dołami śmierci oficerowie stawiali opór lub walczyli. Jak się okazało podczas prac ekshumacyjnych, wiele ciał nosiło ślady po kilku pociskach. Jeśli więc nie wszystko przebiegało zgodnie ze zbrodniczym sowieckim scenariuszem, to czy można wykluczyć, że komuś udało się przeżyć? Z tragicznej egzekucji w Wawrze w grudniu 1939 r., w której Niemcy rozstrzelali 107 osób, po kilku godzinach spod zwałów ciał wyczołgały się dwie - a według niektórych źródeł - trzy osoby. Czy więc z egzekucji katyńskich 4404 jeńców Kozielska - choćby zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa - nie mogło ocaleć kilku ludzi? Żaden historyk nie potrafi tej tezie zaprzeczyć.
Historia ocalałego
W 1974 r. w Chicago ukazała się nie przetłumaczona na język polski książka Eugenjusza Andreia Komorowskiego (spisana przez Josepha L. Gilmore`a) "Night never ending" (Noc, która się nie kończy). Opowiada historię polskiego oficera, rotmistrza w stanie spoczynku Eugeniusza Komorowskiego, postaci historycznej ujętej w rocznikach oficerskich. W 1920 r. był on dowódcą szwadronu w 4. Pułku Strzelców Konnych. W 1939 r., już w stanie spoczynku według dokumentów katyńskich, był związany z 10. Pułkiem Strzelców Konnych. W skrócie historia jego ucieczki przedstawia się następująco. 28 kwietnia 1940 r. znalazł się w transporcie 161 osób z Kozielska. Wskutek deszczów droga z obozu na stację kolejową okazała się nieprzejezdna i kolumna Polaków pokonywała ją pieszo. Gdy jeden z oficerów odmówił dalszego marszu, powstało zamieszanie, a sowiecka eskorta zaczęła strzelać. Komorowski, ranny, stracił przytomność. Odzyskał ją dopiero w wagonie kolejowym, leżąc wśród nieżywych kolegów. Uznany przez Rosjan za zabitego, przez
szpary wagonu śledził odjazdy autobusów wiozących Polaków na śmierć. Potem został załadowany na ciężarówkę wraz z innymi ciałami. Spod przymkniętych powiek obserwował ogromną zbiorową mogiłę wypełnioną ciałami kolegów. Widział kolejne egzekucje.
Prowadzono ich po sześciu, z rękami związanymi do tyłu i z płaszczami naciągniętymi na głowy. Strzelało tylko dwóch enkawudzistów. Po wszystkim Komorowski został zrzucony do dołu. Zanim po kilku godzinach wyczołgał się do lasu, wcisnął swój portfel między zabitych. Miał niewładną rękę i ranę w biodrze. A jednak zdołał po tygodniach tułaczki dotrzeć do Grodna, a po wielu miesiącach znalazł się w Rumunii, a potem we Francji i Szwajcarii. Miał wówczas 44 lata. Zmienił nazwisko, by zatrzeć wszelkie ślady po tym, co wiedział.
Wielka mistyfikacja?
Historycy zakwestionowali tę relację. Doszukali się w niej dziesiątek nieścisłości i błędów. Dzisiaj już wiemy, że transport z Kozielska, w którym wywieziono na śmierć rotmistrza Eugeniusza Komorowskiego, wyruszył nie 28 kwietnia, ale 16 kwietnia. Liczył nie 161, ale 97 oficerów. Błędów jest wiele, zastanawia jedno. Dlaczego, jeśli przyjąć, że mamy do czynienia z mistyfikacją, człowiek, który się jej dopuścił, podpisał się nazwiskiem oficera, którego ciało zostało w Katyniu zidentyfikowane. O ileż prostsze byłoby posłużyć się jednym z wieluset nazwisk tych, których nie zidentyfikowano. Taką relację byłoby znacznie trudniej zweryfikować i odrzucić. Chyba że, co trudno wykluczyć, autor z pełną świadomością podpisał się cudzym nazwiskiem, by od swego prawdziwego oddalić wszelkie podejrzenia - pisze Dariusz Baliszewski w tygodniku "Wprost".