U Allena wszystko gra
Woody Allen zadziwiająco dobrze odnalazł się w Londynie, dokąd
przeniósł akcję swojego filmu "Wszystko gra". I jest zadowolony z pracy, aktorów i życia. Po swojemu ironicznie.
Spotkaliśmy się z reżyserem w nowojorskim hotelu Carlyle, gdzie w każdy poniedziałek neurotyczny okularnik oddaje się swojej największej pasji – jazzowi i grze na klarnecie.
Masz dobry okres, co Woody?
- Tak mi się wydaje. Człowiek lubi myśleć, że wszystkie momenty w jego życiu są dobre. Niektóre z nich okazują się jednak lepsze od innych!
„Wszystko gra” jest zdecydowanie jednym z tych dobrych.
- To szczęśliwy film. Nie było cienia szansy na pomyłkę. Zazwyczaj popełniam dużo błędów. Tym razem szczęście mi sprzyjało. Kiedy potrzebowałem deszczu, padało. Kiedy chciałem światła, było słonecznie! Kiedy potrzebowałem konkretnej aktorki, akurat była wolna... To film, który musiał się udać. Za każdym razem staram się zrobić dobre kino, ten film był jednak wyjątkowo przyjemnym doświadczeniem.
To dużo mroczniejszy film niż reszta twoich produkcji. To świadomy wybór?
- Nie, to przypadek. Nie chciałem robić nic smutnego. Siedziałem sobie w domudomu i pomyślałem: jejku, ale byłoby fajnie zrobić film o szczęściu i o tym, jak wielkie ma znaczenie w naszym życiu. I nakręciłem film w Londynie. Przy okazji zdążyłem jeszcze zrobić drugi – komedię o dziennikarstwie („Scoop” – przyp. red.).
Bohaterowie we „Wszystko gra” są dość młodzi. Chciałeś pokazać młode pokolenie czy mogliby być też starsi?
- Mogliby. Ale nie w moim wieku... Chris Wilton (Jonathan Rhys-Myer), który jest opanowany erotyczną namiętnością do Noli Rice (Scarlett Johansson), dopiero wchodzi w życie. Żeby czuć taką pasję, trzeba być młodym. Mogłem jednak wybrać starszego, kończącego już karierę mężczyznę, który pała namiętnością do młodszej dziewczyny.
Chris Wilton odkrywa różnicę między miłością a namiętnością. Kiedy tobie się to udało?
- Zawsze wiedziałem, że to dwa zupełnie inne uczucia. Możesz kogoś pożądać i jednocześnie go kochać, ale miłość to nie jest pożądanie. Stąd biorą się nieszczęścia. Znam facetów, którzy kochają swoje żony, ale zawsze jest jakaś druga, która zaprząta ich myśli.To uniwersalny problem. Kiedy uda ci się skupić te dwa uczucia na jednej osobie, możesz się uznać z szczęściarza.
A często to się zdarza?
- Nie sądzę, naprawdę trzeba mieć farta. Bohater mojego filmu go nie ma i to raczej reguła. W związku jest zawsze mnóstwo kompromisów, ludzie tak żyją. Mówią: „Nie chcę zniszczyć mojego małżeństwa, będzie mi brakowało żony, męża, mamy dwoje dzieci… “ I tak mąż sypia z sekretarką, żona z przyjacielem męża, mąż płaci prostytutkom za szybki numerek w biurze po godzinach. Takie jest życie!
Czy Nowy Jork to twoja żona, a Londyn kochanka?
- Świetnie się bawiłem w Londynie, a wcale się tego nie spodziewałem. Myślałem, że będzie mi brakowało Nowego Jorku. Ekipa była świetna, pogoda cudowna. Czy zgodzisz się z opinią, że „Wszystko gra” to brytyjskie kino?
- Nie wiem. Grają w nim brytyjscy aktorzy, jest tamtejsza atmosfera...
I poczucie humoru.
- Brytyjski humor jest w Stanach bardzo wysoko ceniony, czasami nawet bardziej niż nasz własny. Od lat 50. brytyjskie komedie są u nas wyjątkowo popularne. Czarno-białe filmy z Alekiem Guinessem. Peter Sellers to przecież gigant, nie mówiąc o Monty Pythonie.
Porozmawiajmy o Jonathanie Rhys-Meyerze. Jest głęboki, ma coś takiego w oczach…
- Wiem! Widziałem go w „Podkręć jak Beckham” i pomyślałem: Boże, on jest wspaniały! Z przyjemnością z nim pracowałem, ale on jest taki udręczony! Nie może wyjść po gazetę do kiosku bez tego spojrzenia na twarzy. Ma coś z Marlona Brando.
Napięcie między nim a Scartlett Johansson jest rewelacyjnie pokazane...
- Tak, jest w tym chemia. To właśnie chciałem osiągnąć. Dlatego szukałem dwojga ludzi, którzy będą dla siebie atrakcyjni.
Ale skoro nie robisz prób z aktorami, skąd wiedziałeś, że między nimi zaiskrzy?
- Bo ona jest dobrą aktorką, a on jest piękny i seksowny. Musiało tak być! Byłbym zdziwiony, gdyby nie zadziałało. Scarlett miała raptem 19 lat, robiąc ten film, ale w aktorstwie nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że umie śpiewać i tańczyć. To urodzony talent!
I jest bardzo kobieca jak na swój wiek. W tym filmie widać to szczególnie.
- Tak, ale już w „Scoop”, wygląda jak dziewczynka.
Imię i nazwisko bohaterki Nola Rice brzmi jak „femme fatale”.
- Tak, to rozmyślne. Nola Rice to imię i nazwisko dla gorącej dziewczyny. Ale to taka uległa kobiecość jak u Marilyn Monroe. Na przykład inną seksowną aktorką jest Angelina Jolie. Ona jest władcza, pewna siebie. Scarlett jest zdecydowanie bardziej neurotyczna. Lubisz pracę z młodymi aktorami. Oglądasz filmy, by wyłowić talenty?
- Nie, ale Scarlett grała w dwóch filmach, które mi się podobały – w „Ghost World” i „Między słowami”. Zresztą to jedyne jej filmy, które widziałem, i to przez przypadek. Zazwyczaj nie znam aktorów i moja reżyserka castingu Juliet Taylor mówi mi: „Musisz kogoś zobaczyć” i pokazuje mi taśmy. Najczęściej Juliet ma dobrego nosa do aktorów. Do „Scoop” do roli dziennikarza wskazała mi Iana McShane’a. Nie znałem go. Szukałem też cudownego aktora do głównej roli męskiej, posunęła mi zdjęcia Hugh Jackmana.
Nie widziałeś „X-Menów”!?!
- Nie. Tylko urywek, może z minutę. I zaangażowałem go i stąd film ze Scarlett, Hugh, Ianem i ze mną w obsadzie!
Kto całuje dziewczynę?
- A... Hugh Jackman.
Nie ty?
- Nie, te dni już dawno za mną. Czasami udaje mi się pocałować moją agentkę... (śmiech)
Porozmawiajmy o muzyce. Dlaczego do „Wszystko gra” wybrałeś Verdiego?
- Wydawało mi się, że ten film jest bardzo operowy. Jest w nim wina, namiętności i morderstwo… Kocham operę. Chris Wilton też ją lubi.
A czy nie jest tak, że lubi ją, ponieważ tak robią bogaci ludzie? - Nie, on ją szczerze kocha. Uważa, że jest piękna. To dość wrażliwy facet. Wszystko poszło jak po maśle, ponieważ jedna z wytwórni płytowych wydawała akurat zbiór CD z Enrico Caruso. Dogadałem się z nimi, dostaliśmy prawa do utworów za rozsądną cenę – mieliśmy naprawdę mały budżet na ten film. Okazało się, że to wspaniały soundtrack.
Opowiedz mi o jazzie. Jak często w roku masz koncerty? - Coraz częściej. Do tej pory grywałem w poniedziałki wieczorem. Teraz jeździmy w trasy. Lubimy to robić, cieszę się, że mogę grać dla ludzi nowoorleański jazz.
Jerome Vermelin/Metropol