Tysiące "oburzonych" znów żądają sprawiedliwości społecznej
Dziesiątki tysięcy "oburzonych" wzięły udział w sobotni wieczór w wiecu w Tel Awiwie, a także innych izraelskich miastach, by przypomnieć władzom żądania sprawiedliwości społecznej, pod znakiem których latem odbywały się największe w historii kraju protesty.
30.10.2011 | aktual.: 30.10.2011 04:43
"Wracamy na ulice" - pod takim hasłem demonstrowali w sobotę "oburzeni". Twierdzą, że jest to reakcja na brak działań rządu. Domagają się, by gabinet Benjamina Netanjahu i parlament uchwaliły na 2012 rok specjalny, "społeczny budżet państwa". Tym razem jednak demonstracje były dużo mniej liczne (latem brały w nich udział setki tysięcy osób).
Wiece miały spokojny przebieg, choć w Tel Awiwie, gdzie odbyła się główna demonstracja (szacunki mówią o 20-30 tysiącach uczestników) policja zatrzymała trzy osoby.
Jeden z liderów protestów, Icyk Szmueli wziął udział w demonstracji w Jerozolimie, co - zdaniem obserwatorów - jest potwierdzeniem rozdźwięków pomiędzy przywódcami niejednorodnego ruchu.
Także wśród uczestników sobotniej demonstracji w Tel Awiwie widać było mocno różniące się grupy. Można było spotkać w tłumie kilka osób z transparentami w języku rosyjskim. = Przybysze z byłego Związku Radzieckiego (w Izraelu jest ich ponad 1,5 miliona) nie garną się do tych protestów, bo rosyjskojęzyczne media wmawiają im, że to spisek "czerwonych" przeciwko prawicowemu rządowi - mówi Ałła Szainskaja, biochemik z Instytutu Nauki im. Weizmanna. - A ten ruch nie ma żadnych jednolitych kolorów politycznych. Popiera nas 80 proc. społeczeństwa i dobrze, że tak jest, bo my potrzebujemy sprawiedliwości społecznej bardziej niż Amerykanie. U nas koncentracja kapitału jest przecież większa nawet niż w USA - dodaje Szainskaja, członkini lewicowej partii Merec.
Nieopodal, w niebieskich t-shirtach demonstrują liberałowie. Jeden z nich, muzyk, Icchak Kannaj mówi: - Jesteśmy tu w zdecydowanej mniejszości, to właściwie kontrdemonstracja. My też uważamy, że w Izraelu jest za drogo. Tyle tylko, że inaczej niż ci ze sceny (liderzy protestu) nie chcemy, żeby było więcej interwencjonizmu w gospodarce, bo jak rząd dotuje kupno mieszkania, to jego cena od razu rośnie, więc lepiej, żeby tego nie robił .
Boaz Arad - menedżer komunikacji marketingowej w firmie komputerowej - ma koszulkę z napisem "Kosher Tea", izraelskiego ugrupowania siostrzanego wobec amerykańskiej Tea Party. - Izraelczyk przez 168 dni w roku pracuje tylko po to, by zapłacić wymagane podatki. Produkcja mleka wygląda tak, jak w kraju komunistycznym: są monopole, licencje, kontrole. Tymczasem liderzy tego protestu, którzy chcą go zawłaszczyć dla lewicy, mówią, że potrzeba jeszcze więcej interwencji rządu i jeszcze więcej kontroli. Czyli jest tak jak w Egipcie, gdzie ludzie demonstrowali na rzecz wolności, a obudzą się pod jeszcze gorszą dyktaturą - twierdzi Arad.