Tysiąc noworodków dziennie
Porodówki nie nadążają, szkoły rodzenia pękają w szwach. Powodem jest nie becikowe, lecz rodzący właśnie wyż demograficzny i ci, którzy robiąc karierę, zwlekali z decyzją o własnych dzieciach.
26.07.2007 | aktual.: 26.07.2007 15:17
W popularnym warszawskim szpitalu położniczym przy ulicy Żelaznej w ciągu doby na świat przy-chodzi nawet 20 dzieci. Dotąd normą było 10, ale w ostatnim roku wzrosła ona do 12. W niedużym Lesznie w jedną noc rodzi się rekordowo 10 noworodków.
Zaczęło się już w 2006 roku. Wtedy to po raz pierwszy od czterech lat Główny Urząd Statystyczny odnotował dodatni przyrost naturalny: urodziły się 374 tysiące Polaków. To o 10 tysięcy więcej niż w roku 2005.
– Z roku na rok bijemy kolejne rekordy, w 2006 urodziło się u nas 4315 dzieci i wszystko wskazuje na to, że w tym roku będzie ich jeszcze więcej – pokazuje statystyki dyrektor Szpitala Świętej Zofii przy ulicy Żelaznej, dr Wojciech Puzyna. – A nie jesteśmy przecież wcale dużym szpitalem – zaznacza.
– Dziś grono moich znajomych dyskutuje o cenach porodu, zaletach pampersów i z przejęciem opowiada o pierwszym uśmiechu małej Kasi, Jasia czy Marysi – opowiada Anka Kaplińska, mama półrocznego Stefana i trzyletniej Zosi. – Trudno uwierzyć, że ci sami ludzie jeszcze trzy lata temu karcili mnie, gdy wspomniałam o dziecku. Śmiali się: „Chyba nie dasz się wpakować w matkę Polkę przy garach i z pieluchami?”.
Teraz i ja na ulicach spotykam brzuchate i uśmiechnięte koleżanki, a okładki kolorowych pism wypełniają ciężarne (lub z niemowlakami) aktorki i piosenkarki. – Nie masz jeszcze dziecka? Widocznie nie masz z kim – śmieją się młode matki.
Baby-boom nie przyszedł znienacka. To naturalny, spodziewany proces demograficzny, nie jakiś wysyp z powodu becikowego – mówi Anna Otffinowska, prezes Fundacji „Rodzić po ludzku”. – Rodzi ostatnie odbicie fali wyżu powojennego, czyli osoby urodzone w latach 1979–1983. Średnio jest to 700 tysięcy Polek i Polaków rocznie, a to musi dać przyrost – wyjaśnia profesor Anna Giza-Poleszczuk, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Dodatkowo do wyżu sprzed 25 lat dołączają osoby urodzone mniej więcej 35 lat temu, które wchodziły w dorosłość po 1989 roku. – To pokolenie, przed którym otworzyły się perspektywy. Chciałeś być maklerem, zostawałeś maklerem, chciałeś zostać prezesem, proszę bardzo. Wybrali karierę i dziś, gdy się dorobili, decydują się na potomstwo – tłumaczy profesor Giza-Poleszczuk.
– Już gdy rodziliśmy w zeszłym roku we wrześniu, okazało się, że wszystkie sale do porodu rodzinnego są zajęte – wspominają Łukasz i Paulina Świstowie (oboje rocznik 1977), rodzice dziewięciomiesięcznego Stasia. – Wylądowałam na sali grupowej – dodaje Paulina. – Tylko dzięki uprzejmości innych rodzących nie wyrzucono z niej Łukasza. A i tak w bałaganie, choć podano mi opłacone wcześniej znieczulenie, zapomniano pobrać mi krew pępowinową, za co też sporo za-płaciliśmy. Nie tylko wyż odbija się na komforcie rodzących. Doktor Sławomir Sikora, ordynator położnictwa w warszawskim szpitalu przy ulicy Inflanckiej, gdzie teraz odbiera się o połowę porodów więcej niż kilka miesięcy temu, zauważa: – Oczywiście rodzą kobiety z wyżu oraz te nieco starsze, ale latem część szpitali przeprowadza remonty. W dodatku wiele kobiet niezameldowanych, ale pracujących w Warszawie decyduje się tu na poród, co dodatkowo zwiększa tłok i kolejki.
– Gdzie rodzić, by uniknąć tłoku, to teraz podstawowy temat w naszych szkołach rodzenia – mówi Anna Otffinowska. Jej zdaniem szpitale nie są przygotowane do boomu. – Odsyłanie pacjentek od szpitala do szpitala i sztuczne przyspieszanie porodu, bo w kolejce do sali czeka kolejna para, jest przecież obniżaniem komfortu – przekonuje.
– Potrzeba planowania, planowania i jeszcze raz planowania – rozkłada ręce dyrektor Puzyna. – Są standardy, które przewidują, że na łóżko porodowe rocznie może przypadać 500 rodzących, wiemy, ile dni kobieta powinna przebywać w szpitalu po porodzie fizjologicznym, ile po cesarskim cięciu. Na tej podstawie szpitale powinny wyliczyć limity porodów i przyjmować wcześniejsze zapisy.
Wspomina pacjentkę, która przeprowadziła się w czasie ciąży do Norwegii i na poród miała obowiązek zapisać się na początku ciąży. Miejsce mógł jej zagwarantować dopiero trzeci szpital, ale miała poczucie bezpieczeństwa, że w decydującym momencie nikt jej nie odeśle.
Ania Kaplińska (1971) jako feministka po studiach myślała o wszystkim poza dzieckiem. – Żyło się od reportażu do reportażu, od balangi do balangi – wspomina. Gdy w wakacje lało, jej mąż Dominik (1973) pakował się z Anią do samolotu i lecieli na Maltę. Szaleli, aż przytrafiło się dziecko. – Teraz z perspektywy widzę, jaka pustka była w naszym życiu. No bo ile można jeszcze wypić nowych drinków i ile krajów zwiedzić? Człowiek chce, żeby zmiany w życiu były czymś więcej niż tylko nową sofą w salonie – mówi Ania.
Teraz Malta wysiada przy radości, z jaką Dominik zawiezie małą Zosię przyczepką rowerową na pobliskie glinianki. – Jakby wszyscy zrobili sobie ten sam biznesplan: studia, kariera, mieszkanie lub dom, no i w 2006–2007 roku dziecko – mówi Łucja Pawlik, 28-letnia psycholożka, żona 35-letniego grafika Michała i mama 3,5-letniej Józefiny oraz jedenastomiesięcznej Hani. – Dwa miesiące po moim pierwszym zajściu w ciążę zaczęły się urywać telefony od koleżanek. One też były w ciąży. Mąż na kolejną imprezę wyprodukował kilkanaście koszulek z napisem baby-boom, które rozeszły się jak świeże bułeczki.
Kasia i Robert Bywalec (oboje rocznik 1975) są lekarzami internistami w Wałbrzychu. Czas zajmowały im studia medyczne, potem szukanie pracy i miejsca na specjalizację, co równało się przeprowadzce z rodzinnego Śląska do obcego Wałbrzycha. Półtora roku później na świat przy-szedł pięcioletni dziś Kuba. Teraz mają też rocznego Michała. Budują dom. Pokolenie wyżu szybciej niż poprzednie decyduje się na dziecko. – Bo można to odkładać w nie-skończoność, a potem człowiek się budzi i jest już za późno – tłumaczy 24-letnia Maria Majewska. Jest w czwartym miesiącu ciąży, kończy studiowanie etnologii i pracuje jako copywriter w TVN.
– Wyciągnęli wnioski z doświadczenia poprzedników. Zobaczyli, że kariera to nie wszystko i że korporacja rodziny nie zastąpi – tłumaczy profesor Giza-Poleszczuk.
Dziewczyny z pokolenia wyżu rodzą już na pierwszym, drugim roku studiów, po czym z odchowanym i odstawionym do przedszkola potomkiem wchodzą na rynek pracy.
– Boom nakręcają inne boomy, jak choćby mieszkaniowy i na rynku pracy – mówi Sylwia Chutnik z Fundacji „MaMa”, która walczy o ułatwienia dla matek na rynku pracy.
Ponad połowa nabywców mieszkań to klienci w wieku od 23 do 30 lat – wynika z wyliczeń firmy redNet Property, która zajmuje się analizą rynku nieruchomości.
– Na podjęcie decyzji o urodzeniu dziecka wpłynęło to, że nie musimy jak nasi rodzice czekać 10–15 lat na własny spółdzielczy kąt. Sami możemy na kredyt kupić mieszkanie – potwierdza Łukasz Świst. – Nie rządowe ustawy, ale odpływ młodych do Irlandii sprawił, iż pracodawcy zobaczyli, że trzeba dbać także o doświadczoną ciężarną pracownicę, bo nie ma kim jej zastąpić. Że trzeba raczej dać jej podwyżkę, by starczyło na nianię – dodaje Sylwia Chutnik.
Dzięki akcji „Rodzić po ludzku” udało się w latach 90. zeszłego wieku odejść od taśmowego położnictwa. Moda na wspólne rodzenie z ojcami wydłużyła jednak szpitalne kolejki, zwłaszcza że podczas niżu ograniczano w szpitalach liczbę miejsc. Szpitale nie zwiększą jej kosztem ograniczenia porodów rodzinnych, bo te ostatnie to szansa na dorobienie: za wszystko – począwszy od sali rodzinnej, na opiece położnej kończąc – trzeba dodatkowo płacić.
Małgorzata Bartnicka-Pokwap rodziła Jasia w szpitalu w Warszawie przez 14 godzin. – Nie chciałam ani przyspieszającej poród oksytocyny, ani znieczulenia, ani cesarki. W efekcie usłyszałam od położnej, że nie chce mnie widzieć w szpitalu z drugim dzieckiem, bo tu trzeba rodzić szybko – wspomina Gosia. Następne dziecko urodziła więc w domu.
– W Holandii co trzecie dziecko rodzi się w domu – mówi położna Ewa Janiuk, która od 20 lat odbiera w Opolu porody domowe. – W Polsce rodzą tak kobiety, które nie chcą być traktowane w szpitalu jak przedmiot. Warunkiem takiego porodu jest przebiegająca bez komplikacji ciąża.
Gosia zaczęła rodzić 4 grudnia 2004 roku, gdy jadła knedle. Marek urodził się następnego dnia rano, po 28 godzinach. – Położna zbadała dziecko, wypełniła papiery i książeczkę zdrowia dziecka. Następnego dnia przyjechał pediatra, teść zresztą, by zbadać Mareczka – wspomina Gosia.
Nie wyobraża sobie urodzenia następnego dziecka w szpitalu. – W domu mogłam rodzić tak, jak chciałam: w łazience z podgrzewaną podłogą, na kolanach.
Położna Ewa Janiuk w tym roku odmówiła już 10 parom – nie miała wolnych terminów.
– Zainteresowanie rodziców sprawia, że w tym roku po raz pierwszy na nasz kurs dla położnych domowych zgłosiło się aż 17 pań. Dotąd ledwo udawało się zebrać cztery – mówi Anna Otffinowska z „Rodzić po ludzku”.
Dyrektor Puzyna, który na przełomie lat 80. i 90. asystował jako lekarz przy porodach domowych, uważa, że aby porody domowe mogły bezpiecznie odciążyć szpitale, trzeba stworzyć sprawnie działający system, który połączy położne przyjmujące porody z transportem sanitarnym i szpitala-mi przygotowanymi na to, że w razie komplikacji przyjmą taką matkę.
To ten boom, a nie rząd – nieważne czy lewicowy, czy prawicowy – ma szansę zmienić społeczeństwo – ocenia socjolog Anna Giza‑Poleszczuk.
Rodzice boomersi chcą bowiem mieć więcej niż jedno dziecko. Oczywiście daleko nam do modelu francuskiego, w którym im wyższa klasa społeczna, tym więcej dzieci, ale podejście do wielodzietności powoli się zmienia. – Ludzie przestają patrzeć na trójkę dzieci z politowaniem. Raczej z uznaniem, że mnie na nie stać – ocenia Anka Kaplińska.
– Rząd nie wybuduje więcej szpitali i przedszkoli, skoro ma problem z jednym stadionem, a becikowe nie starcza przecież nawet na wózek – mówi Sylwia Chutnik.
To ludzie tacy jak ona tworzą miniprzedszkola, zabiegają o budowanie podjazdów w urzędach bądź namawiają sklepy do „bycia przyjaznym rodzicom”. Wiedzą, że to, czy dzisiejszy boom urodzi kolejny wyż, zależy od warunków, jakie stworzy się dziś.
współpraca Ewa Koszowska Boomy szaleją za granicą
Europejskie pokolenie wyżu lat 70. bierze się do rodzenia dzieci. Najwyższe od 10–12 lat wskaźniki urodzeń odnotowano w 2006 roku między innymi na Łotwie, w Finlandii, Estonii oraz Cze-chach.
Na trwały boom zapracowały jednak tylko te kraje, które do rodzenia zachęcają polityką prorodzinną. We Francji w 2006 roku liczba urodzeń była najwyższa od 30 lat. Dzięki narodzinom po-nad 800 tysięcy dzieci wskaźnik rozrodczości osiągnął najwyższą w Europie wartość 1,84 i jest bliski wynoszącego 2,07 progu zastępowalności pokoleń. Francuskie państwo szczególnie wspiera rodziny wielodzietne. Trzecie dziecko może liczyć na roczną zapomogę w wysokości 900 euro miesięcznie. Dodatkowo przyznawane są ulgi podatkowe i 40-procentowa ulga na bilety dla rodzi-ców i ich dzieci aż do ukończenia przez nie 18. roku życia. W Szwecji współczynnik dzietności wynosi już blisko 1,75. Szwedzcy rodzice mają prawo do 480 dni płatnego urlopu rodzicielskiego (minimum dwa miesiące musi wykorzystać ojciec). Na każde dziecko przypada dodatek w wysokości 950 koron (400 złotych) miesięcznie, przyznawany do ukończenia przez nie 16. roku życia.
W domu najtaniej
Dziewczyny z pokolenia wyżu demograficznego rodzą wcześnie, czyli tuż po skończeniu 20 lat Poród w szpitalu teoretycznie jest bezpłatny. Za każde udogodnienie – od znieczulenia po opiekę wybranej położnej – trzeba jednak płacić. Na szczęście rodzić można nie tylko w szpitalu
Poród w szpitalu publicznym jest w zasadzie bezpłatny, ale musimy się liczyć z następującymi kosztami: za poród w sali rodzinnej z towarzyszeniem ojca trzeba dopłacić 500 złotych, kolejne 500 złotych kosztuje znieczulenie zewnątrzoponowe aplikowane na życzenie pacjentki. Indywidualna opieka położnej to dodatkowo koszt 500–1500 złotych. Od tysiąca do 2 tysięcy złotych zapłacimy, jeśli przy porodzie będzie nam towarzyszył prywatnie lekarz. Razem to 3–5 tysięcy złotych.
Za poród w prywatnej klinice z ojcem, ze znieczuleniem trzeba zapłacić 3–5 tysięcy złotych. Droższy (5–6 tysięcy złotych) jest poród z cesarskim cięciem, który wykonuje się na życzenie pacjentki. Poród domowy kosztuje od 900 do 1500 złotych. To opłata przeznaczona dla prowadzącej prywatną praktykę położnej przyjmującej porody domowe. Cena obejmuje przygotowanie pary do rodzenia w domu, odbiór porodu oraz dwie wizyty po porodzie do położnicy i noworodka. Poród to nie choroba
Łucja Pawlik, mama 3,5-letniej Józefiny i 11‑miesięcznej Hani, szerzy wśród koleżanek modę na macierzyństwo – mówi Ewa Janiuk, położna zajmująca się porodami domowymi.
Najprostszym lekarstwem na tłok w szpitalach mogłyby być porody domowe, ale one wciąż są traktowane jako nieodpowiedzialność.
– Sama tak zareagowałam, gdy zgłosiła się do mnie pierwsza para, która chciała rodzić w domu. Im bardziej mnie przekonywali, tym bardziej ja zaczęłam się interesować tą tematyką. Okazało się, że moje stereotypowe argumenty nijak się mają do rzeczywistości. Na przykład badania wykazują, że śmiertelność noworodków w szpitalu i w domu jest równie niska.
Dlaczego? W domu nie ma specjalistycznego sprzętu.
– Dlatego, że na poród domowy może się zdecydować zdrowa kobieta, bez komplikacji. Nie może mieć cukrzycy, słabego wzroku, krwawień, a ciąża musi być donoszona. No i oboje rodzice muszą chcieć rodzić w domu.
Dlaczego coraz więcej kobiet chce tak rodzić?
– Często mają złe doświadczenia szpitalne – podczas pierwszego porodu potraktowano je jak przedmiot, nie pytając o zgodę, podano im oksytocynę przyspieszającą poród czy nacięto krocze. Zmuszano, by rodziły, leżąc na wznak, a nie w takiej pozycji, w jakiej jest im wygodnie, na przy-kład w kucki.
Co jest potrzebne do porodu domowego? Kiedyś grzało się kubły gorącej wody.
– Zawsze się zastanawiałam, po co jej tyle. Chyba przede wszystkim po to, by zająć czymś rozhisteryzowanego męża i ojca. Ja czasem w ogóle nie jestem potrzebna, bo rodzice świetnie radzą sobie sami. Wtedy siedzę z boku i podpowiadam, jak oddychać. W mieszkaniu mama rodzi, gdzie chce. Przy moim pierwszym porodzie tym wygodnym miejscem okazała się podłoga między nogą od stołu a nogą od pianina.
Jak reagują lekarze?
– Początkowo tak jak ja: „Co za nieodpowiedzialna partyzantka, chce pani zabić dziecko i matkę!”. Współpracuję z każdym lekarzem, który opiekuje się daną położnicą. Nigdy nie spotkałam się z wrogością, nie zdarzyła mi się też sytuacja zagrożenia życia dziecka czy matki, choć kilkakrotnie musiałam odwieźć rodzącą do szpitala, bo pojawiły się komplikacje. Wiele rodzących trafiło do mnie w podobny sposób: gdy zapytały lekarza, czy mogłyby rodzić w domu, on powiedział, że w zasadzie lepiej byłoby w szpitalu, ale jak chcą, to tu mają numer do wyspecjalizowanej położnej.
Agnieszka Jędrzejczak