Tyrania ekonomicznych analfabetów
Polacy mimo upływu niemal siedemnastu lat od początku przemian ustrojowych i gospodarczych wciąż uważają, że to od państwa zależą ich porażki i sukcesy i to ono powinno zadbać o ich los - piszą Jan Piński i Krzysztof Trębski w tygodniku "Wprost".
06.02.2006 | aktual.: 06.02.2006 12:12
"Zaopiekuj się mną, nawet gdy powodów brak. Zaopiekuj się mną mocno tak" - śpiewał pod koniec lat 80. zespół Rezerwat. Utwór ten mógłby się stać alternatywnym hymnem III RP (IV RP?), bo Polacy mimo upływu niemal siedemnastu lat od początku przemian ustrojowych i gospodarczych wciąż uważają, że to od państwa zależą ich porażki i sukcesy i to ono powinno zadbać o ich los. "Wolność oznacza odpowiedzialność. A to jest właśnie to, czego się większość ludzi obawia" - zauważył kiedyś George Bernard Shaw - jak na ironię - zdeklarowany socjalista.
Z raportu "Wiedza ekonomiczna mieszkańców Polski", opracowanego przez Wyższą Szkołę Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego (publikujemy go pierwsi), wyłania się przerażający obraz, doskonale współgrający ze słowami Shawa. Na przykład niemal 90% ankietowanych uważa, że to rząd powinien walczyć z bezrobociem, najlepiej budując nowe fabryki lub organizując roboty interwencyjne; prawie 50% uznało, że ustawowe ograniczenie wysokości inflacji byłoby najlepszym rozwiązaniem problemu rosnących cen; 72% chce, by rząd wypłacał zasiłki najmniej zarabiającym.
Gorzej, że o państwie superopiekuńczym marzą nie tylko osoby niewykształcone czy o niskich zarobkach. Różnica między nimi a teoretyczną elitą w zakresie znajomości mechanizmów ekonomicznych i ich relacji czy wyobrażenia o roli państwa w biznesie nie jest wcale (co potwierdza raport) duża. Choć od państwa oczekujemy opieki i uwolnienia od trudu dokonywania wyborów na własną odpowiedzialność, chcemy, by to nasi sąsiedzi, znajomi, obcy ludzie, słowem - inni, "frajerzy", za nią płacili.
Jednocześnie bowiem przytłaczająca większość Polaków uważa administrację publiczną za siedlisko złodziejstwa, korupcji i marnotrawstwa; nie chcą oni płacić wysokich podatków, składek (duże grono stanowią przeciwnicy nawet obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego i emerytalnego - 25% i 30%). Nic dziwnego, że uciekają przed nimi w szarą strefę, która w polskiej gospodarce sięga aż 30% PKB. Jeśli odwołamy się do osiemnastowiecznej teorii umowy społecznej Jeana Jacques`a Rousseau, usiłującej wyjaśnić, w jaki sposób ludzie zorganizowali się w państwa, to stwierdzimy, że polska umowa społeczna (w zasadzie aspołeczna) opiera się na takiej regule: gdy władza obiecuje, że da, to obiecuje; gdy obywatele mówią, że na to się złożą, to mówią.
Chleba i igrzysk
Szacuje się, że w II wieku p.n.e. mniej więcej połowa mieszkańców Rzymu utrzymywała się dzięki zapomogom i prezentom od bogatszych patronów. "Odkąd lud rzymski nie ma już głosów do sprzedania, lud, który niegdyś przydzielał władzę, godności, legiony, odtąd z trwożliwym niepokojem nie pragnie nic więcej w świecie jak tylko dwóch rzeczy: chleba i igrzysk" - ubolewał Juwenalis, rzymski poeta i satyryk.
Jak wynika z raportu, wielu Polaków chętnie przyjęłoby rolę rzymskiego klienta, tyle że wobec państwa - patrona. Chcielibyśmy, by państwo dotowało m.in. huty i kopalnie, by przyspieszyć wzrost gospodarczy (sic!), żeby utrudniło pracodawcom zwalnianie pracowników, dysproporcje w zarobkach ograniczyło w drodze ustawy i od czasu do czasu zapewniło jakieś "igrzyska". Czy wciąż mamy prawo obarczać za tę mentalność pół wieku komunizmu? Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że tęsknota za państwem opiekuńczym nie jest tylko naszą przypadłością. Nawet w Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Nowej Zelandii, Estonii czy na Słowacji, gdzie od lat 80. albo ostatnio dokonywano śmiałych liberalnych reform, były one dziełem grupki nieustępliwych zapaleńców wprowadzających je zwykle wbrew zażartym protestom obywateli. Gdy w 1989 r. Margaret Thatcher wprowadziła na próbę w Szkocji, a rok później w Walii i Anglii, ultraliberalny podatek pogłówny (każdy płaci taką samą kwotę podatku niezależnie od dochodów)
, na ulice wyszły miliony
Brytyjczyków, a demonstracja w Londynie przekształciła się w zamieszki.
Nieudana próba wprowadzenia pogłównego stała się jedną z najważniejszych przyczyn upadku Żelaznej Damy, ale podczas każdej ze swych trzech kadencji spotykała się ona z protestami społecznymi; kiedy likwidowała kopalnie, rozpoczynała prywatyzację państwowych przedsiębiorstw czy ograniczała wydatki budżetu. Gdyby nie rozkład ówczesnej partii laburzystowskiej i sukcesy Żelaznej Damy w polityce zagranicznej (zwłaszcza zwycięstwo w wojnie o Falklandy), konserwatyści straciliby najpewniej władzę już po pierwszej kadencji Thatcher w 1983 r.
W Nowej Zelandii uznawanej za "tygrysa" i pioniera liberalnych rozwiązań nawet w tak trudnych dziedzinach jak rolnictwo okres reform przeprowadzonych w latach 1990-1993 przez ówczesną minister finansów Ruth Richardson określano jako Ruthanasia - od zbitki imienia minister i słowa "eutanazja", jakiej dokonać miała na obywatelach i ich portfelach, tnąc wydatki socjalne państwa. Równie niepopularny był wcześniej minister finansów laburzystów Roger Douglas, który dał początek kontynuowanym przez nią reformom.
Chwalony za wprowadzenie podatku liniowego, reform służby zdrowia i systemu emerytalnego lub dbałość o zagranicznych inwestorów słowacki premier Mikulas Dzurinda już dwukrotnie obejmował władzę tylko dzięki skleceniu koalicji mniejszych partii centoprawicowych. Formalnie, z poparciem odpowiednio 27% i 20% wyborców zwyciężała w nich bowiem partia HZDS populisty Vladimira Meciara. Meciar, za którego rządów w kraju kłuło w oczy ubóstwo, a jego gospodarce bliżej było do białoruskiej niż czeskiej, nadal cieszy się dużym poparciem Słowaków tęskniących do szczodrej pomocy państwa.
Tyle że od Brytyjczyków, Nowozelandczyków czy Słowaków różni nas rzecz zasadnicza: dotychczas Polacy nie zdobyli się na to, by choć raz powierzyć władzę komuś, kto zamiast złotych gór od razu obieca im najpierw "krew, pot i łzy". - Problemem są nie tyle poglądy społeczeństwa, ile brak elit, które mając władzę, zdecydowałby się na podjęcie radykalnych działań - komentuje Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha.
Komu, komu, bo idą wybory
- Niedawno szwedzka dziennikarka, przygotowując reportaż telewizyjny o stosunku Amerykanów do reform podatkowych Busha, zapytała pierwszego napotkanego na ulicy nowojorczyka, czy to dobrze, że bogaci będą płacili niższe podatki. Ten odparł: "Tak, bo gdy już będę bogaty, będę oddawał mniej państwu" - opowiada prof. Andrzej Koźmiński, rektor warszawskiej Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego. To zupełnie inny sposób myślenia niż w szybciej od nas rozwijających się krajach Europy, wymuszający inne zachowanie polityków. - W Stanach Zjednoczonych partie licytują się, która bardziej i komu obniży podatki, czyli de facto mniej zabierze z kieszeni. U nas trwa rywalizacja, kto więcej podaruje wyborcom, tak jakby nie chodziło o ich pieniądze - dodaje prof. Koźmiński.
Budowanie państwa "od góry" po 1989 r. zaowocowało przekonaniem ludzi o omnipotencji władzy, która ma być odpowiedzialna za rozwój i bogacenie się kraju oraz jego mieszkańców. Trudno winić Kowalskiego za ignorancję ekonomiczną, skoro na każdym kroku "korumpują" go rzekome elity. Wystarczy przeczytać konstytucję, by się przekonać, że nasi politycy zachęcają ludzi do brania wszystkiego - z wyjątkiem odpowiedzialności za samych siebie. Tę politykę "chleba i igrzysk" ośmieszył w 2003 r. Jerzy Kisiel, bezrobotny z Dąbrowy Górniczej, który, powołując się m.in. na art. 67 ust. 2 konstytucji ("Obywatel pozostający bez pracy nie z własnej woli i nie mający innych środków utrzymania ma prawo do zabezpieczenia społecznego"), domagał się przed sądem od skarbu państwa 48 tys. zł odszkodowania za... pozostawanie od trzech lat bez pracy. A przecież konstytucja obiecuje nam też m. in. bezpłatną edukację, służbę zdrowia, słowem - "społeczną gospodarkę rynkową" - piszą Jan Piński i Krzysztof Trębski w tygodniku "Wprost".