Twój sąsiad może być terrorystą
Terrorysta rzadko kiedy wygląda jak uzbrojony po zęby napastnik z bombą przyklejoną w pasie. Sprawdź - być może jeden z nich mieszka z tobą pod jednym dachem.
19.05.2009 | aktual.: 19.05.2009 19:02
Był koniec września 2001 roku, gdy po raz pierwszy wylądowałem w Londynie. Dwa tygodnie wcześniej islamscy terroryści zaatakowali Amerykę i zburzyli World Trade Center. Gdy nowojorczycy z trudem podnosili się po zamachu, po drugiej stronie Atlantyku czuć było niedowierzanie. Większość Europejczyków widziała płonące wieże tylko na szklanym ekranie. Niezwykłe szczęście mieli sami Anglicy - gotowe były też plany ataku na Wielką Brytanię i tylko natychmiastowa mobilizacja sił Scotland Yardu zdołała je pokrzyżować. Do mieszkańców Wysp nie docierało jeszcze, że prędzej czy później oni sami również zobaczą krew.
Zamierzał je spalić
Jeszcze kilka lat temu beztroska życia na Wyspach udzielała się niemal każdemu londyńczykowi. - Biedni Amerykanie. To pewnie nie koniec ich kłopotów. Dobrze, że mieszkamy na Starym Kontynencie - podobne słowa chodziły po głowie większości z nas.
Pierwsze kroki w Londynie postawiłem w kierunku dzielnicy Brixton. To tam mieszkał Nashad, u którego miałem zatrzymać się na kilka dni. Imię to nie brzmiało dla mnie nadzwyczajnie, jego narodowość też nie robiła większego wrażenia. - Z Egiptu? No to wspaniale, piękne plaże tam macie - to jedyne, z czym mi się skojarzył nowy znajomy. On sam był bardziej podejrzliwy.
- Nie jesteś przypadkiem ze Stanów? - Nashad zapytał prowokująco, nim postawiłem nogę w jego mieszkaniu. Zadowolony przeczącą odpowiedzią przekazał zasady obowiązujące w domu. Żadnego alkoholu, żadnej Coca-Coli. Nie wolno przynosić hamburgerów ani jedzenia z McDonalds`a. - No America! - podsumował krótko.
Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego prosił o przywiezienie kartonu papierosów Marlboro, które szpeci etykieta "wyprodukowano w USA". - Zamierzam je spalić - mężczyzna tylko się uśmiechnął.
Nashad mówił o sobie, że pochodzi z arystokratycznej rodziny. Sprawiał wrażenie uprzejmego, chętnego do pomocy człowieka. Godzinami opowiadał o swojej żonie, bogatej Brytyjce, która go zostawiła i zamieszkała z ich dziećmi w jednej z drogich dzielnic Londynu. Mężczyzna woził mnie po mieście swoim samochodem i podkreślał piękno stolicy. Nalegał, bym zwiedził kiedyś Egipt. O Nashadzie wiedziałem tyle, ile sam o sobie mówił. W socjalnym mieszkaniu nikt go nie odwiedzał. Podobno pracował w opiece społecznej.
Za islam
Nashad mieszkał w Londynie od osiemnastu lat. Jak na człowieka, który spędził tu pół swojego życia, jego dom wyglądał co najmniej dziwnie. Bez mebli, żadnej elektroniki, zamiast łóżka na podłodze gruby koc. W minutę można wszystko spakować i zniknąć bez śladu. Najważniejszą dla niego rzeczą był rozsypujący się stacjonarny telefon. Potrafił siedzieć przy nim dzień i noc i w nieskończoność czekać na jakieś połączenie. Telefony stawiały go na baczność o różnych porach. Z kim i o czym rozmawiał? Nie wiadomo. Za każdym razem mówił do słuchawki po arabsku.
Zgrzytnęło między nami, gdy rozmowa zeszła na politykę. Zostałem skazany na wysłuchanie kazania o imperialistycznej Ameryce, a także wiszącej w powietrzu wojnie w Afganistanie. Już wtedy Nashad nazywał ją wojną religijną. Podkreślał, że za islam jest gotów oddać życie, jeśli tylko Allah go wezwie do siebie. - Zamierzasz jechać na front z karabinem? - dopytywałem naiwnie. Znajomy zbył mnie wymownym milczeniem.
W pamięci utkwiła mi wycieczka do centrum Londynu, gdy w tunelu zgasł nam silnik. Za jego samochodem zatrzymał się radiowóz. Na widok policjanta Nashad zaczął odchodzić od zmysłów. Kulturalny stróż prawa chciał jedynie pomóc w przepchaniu auta. Na odchodne życzył miłego dnia, nie zapytał nawet o dokumenty. - Uff. Całe szczęście, bo nie mam prawa jazdy ani dowodu rejestracyjnego - znajomy zdradził tajemnicę podenerwowania. Podobne przerażenie w jego oczach zobaczyłem później tylko raz, gdy do jego domu wpuściłem mechanika od gazu. Nashad wrócił, gdy ten coś akurat majstrował przy kuchence. W przedpokoju stała rzucająca się w oczy walizka z narzędziami. Nashad już od progu zrobił się histerycznie podejrzliwy, wziął fachowca w krzyżowy ogień pytań. Nim zszedł na ziemię, minęło kilkanaście minut.
Znak na niebie
Dom Nashada opuściłem po tygodniu, w międzyczasie wróciłem do Polski. Nie utrzymywałem z nim żadnego kontaktu. O znajomym z Londynu przypomniałem sobie latem 2005 roku, gdy londyńskie metro zaatakowali terroryści. Przez cały dzień oglądałem kolejne doniesienia BBC, słuchałem raportów o terrorystach i o tym, jak potrafią kamuflować się w otoczeniu zwykłych, uczciwych ludzi. Na sygnał do ataku potrafią czekać nawet kilkanaście lat. Wtedy przypomniał mi się Nashad. Jego tryb życia i dziwaczność idealnie pasowały do sylwetki zamachowca. Czy mógł być jednym z nich?
Wsiadłem w samolot i przyleciałem do Anglii. Jego telefon milczał. Pukam do jego drzwi w dzielnicy Brixton - w domu mieszka już ktoś inny. - Nigdy tego człowieka nie widziałem - upierał się nowy lokator.
Nie mam pojęcia, gdzie podział się znajomy z Egiptu, ale byłem pewien, że drugim razem baczniej bym go obserwował. Zapewne nie ja jeden.
Równo rok później terroryści planowali detonację ładunków wybuchowych na pokładach samolotów lecących do Ameryki. W tym czasie odwiedził mnie znajomy z USA, zwiedzaliśmy wspólnie Szkocję. Na tydzień wyłączyliśmy komórki, aby nikt nie przeszkadzał nam w podziwianiu Highlandów. O poranku nad naszymi głowami przeleciały nieprawdopodobnie hałaśliwe myśliwce F-16.
- Co to, ćwiczenia wojskowe? - zastanawiałem się głośno. Kolega Patrick nie komentował, ale miał niezbyt zachwyconą minę. Widać było, że męczy go niepokój. Dopiero na drugi dzień znaleźliśmy w sklepie gazety. Krzykliwe czołówki tabloidów informowały o nieudanych próbach zamachów. - Wiedziałem, że dzieje się coś złego - rzucił Patrick. - W dniu 11 września nad moim miastem też krążyły F-16 - dodał.
Opowiedziałem mu o swojej przygodzie z Nashadem. Nie był zachwycony tym, co usłyszał. - Przecież normalny człowiek tak się nie zachowuje. Trzeba było iść na policję - Amerykanin aż krzyknął ze zdenerwowania.
Może i racja. Tylko czy on sam przed tragedią w WTC mógł wiedzieć, co oznaczają na niebie latające myśliwce?
Tomasz Ziemba