Twarde łokcie i giętki kark
Do sławy najłatwiej dojść dziś poprzez skandal. Urządzić nocną awanturę i trafić na "wytrzeźwiałkę", czy też, wracając na lekkim rauszu, zalec na oszronionym trawniku pod domem? Zainstalować kamery w domu i oddać na żer gawiedzi swoją intymność? A może zdecydować się na uprawianie seksu na oczach milionów telewidzów? Nie ma lepszego przepisu na popularność i związane z nią duże pieniądze, niż uczestniczenie w skandalu. Tylko że nie każdy potrafi potem unieść ten ciężar.
30.07.2004 | aktual.: 30.07.2004 07:57
W szoł-biznesie jest tak, że jeśli o kimś nie mówią, nie piszą, nie plotkują, to tak jakby już nie żył. Żeby nie stać się martwym, nie schodzić z firmamentu, mieć sławę i związane z nią pieniądze, gwiazdy i gwiazdeczki gotowe są zrobić wiele. Ale okrucieństwo tej branży polega na tym, że do sławy trzeba twardej skóry.
Oczy w mokrym miejscu, zęby i pazury
Edyta Górniak jest pierwszą z gwiazd (a może gwiazdek?), która zdecydowała się na "kopanie z koniem". Zeszłotygodniowy atak piosenkarki na prasę, skierowany do dzienikarzy wulgarny list na stronie internetowej, zawierający obelgi i życzenia wszystkiego najgorszego to dowód na – oby chwilowe – pożegnanie się z rozsądkiem. Ta wrażliwa na krytykę artystka, dziewczyna płacząca ze wzruszenia i szczęścia, straciła instynkt samozachowawczy i rzuciła się na „przeważające siły wroga” uzbrojona tylko w wylakierowane paznokcie. „Wy p... szczury” – napisała, myśląc o tych, którzy pisali o niej, śledzili jej karierę i kroki, w imieniu swoich czytelników interesowali się jej losami. „Hej! Mam dla was Super Newsa!” – zaczęła swój list. – "Nadszedł bowiem oto dzień waszego zwycięstwa!! Możecie świętować – wasz trud zniechęcenia mnie do życia publicznego nie poszedł na straty. Przekroczyliście już wszystkie granice, gubiąc po drodze człowieczeństwo (zupełnie dziś niemodne), wszelka godność i etykę zawodową. No i udało się”.
Edyta Górniak w ten sposób oznajmiła, że wycofuje się z życia publicznego. Sprawa jest naprawdę przykra. List może przecież świadczyć o fatalnym stanie psychicznym jego autorki. Jest też dowodem na niezrozumienie istoty jej zawodu. Nagi biust na koncercie, czy nieudane wykonanie hymnu, szczegóły z życia prywatnego – to wszystko staje się tematem nie dlatego, że ktoś chce Edytę zniszczyć, ale dlatego, że interesuje ona ludzi. Ona zaś nigdy nie umiała kreować cynicznie skandali. Czyli – mówiąc krótko – nie nadawała się.
Nieprzemakalny
Choć Michał Wiśniewski wiedzie inne życie, to jakieś wątki w losach Edyty Górniak i jego można uznać za zbieżne. Obydwoje mieli do estrady wysoko i stromo. I obojgu wypominano trudne dzieciństwo. Ale Wiśniewski jest elastyczny: mama, która nie umiała zająć się synem i umieściła go w domu dziecka, stała się jego atutem promocyjnym. Edytę żenowały wzmianki o romskim ojcu, który stał się kochającym tatusiem, kiedy córka zdobyła sławę. Wiśniewski jest mistrzem autopromocji: – Moja muzyka jest prosta, bo ja sam jestem prostym, szarym człowiekiem. Nikt jednak nie ma złudzeń – kto widział go choć raz na ekranie, wie, że z tą szarością artysta przesadził. Ale Michał idzie dalej; uważa, że nie potrafi, więc musi nadrabiać. Dodaje, że tak szybko jak ludzie postawili go na piedestał, mogą go z niego zrzucić.
A więc teraz, już dziś, jak widać, rwie, ile się da, zamieniając się w maszynę do zarabiania pieniędzy. Dzięki temu Wiśniewscy mogą mieszkać w elitarnym warszawskim apartamentowcu, wydawać miesięcznie na życie przynajmniej po 50 tysięcy złotych, kupować ciuchy, samoloty, mercedesy, a nawet gubić ślubne obrączki po 40 tysięcy złotych każda. Wolno im, bo ciężko zarabiają na swoje przyjemności. Mają odporność tak wielką, a nerwy tak wytrzymałe, że mogą zarabiać na tym co przekracza możliwości normalnego człowieka – na oddaniu swojej prywatności, intymności, spokoju rodzinnego. W programie w TVN „Jestem , jaki jestem” rodzina Wiśniewskich umiała żyć na oczach widzów. To tak głupi, tak prosty, tak genialny zarazem sposób na zarobienie kasy! Pod warunkiem, że ma się skórę twardą jak nosorożec!
Artystą się bywa
Kasia od Tomka, czyli Joanna Brodzik – uwielbiana przez twórców reklam, obdarzona dziką miłością przez internautów (najczęściej wpisywana w wyszukiwarkę internetową), jeszcze niedawno była kwiatkiem bez plamki skandalu. Teraz ma już powody do goryczy. Bezlitosna prasa doniosła, jak to zaległa po jakiejś prywatnej imprezie na oszronionym trawniku pod domem. Dziennikarze pytali, dlaczego tak jej się przytrafiło.
– Po kilkunastogodzinnej podróży z wakacji zasłabłam? – szydziła gwiazda. O ponoszeniu konsekwencji skandali mówiła: – Może tak lepiej robił fikołki przed garażami i zaproponować bulwarówkom, żeby zrobiły zdjęcia i napisały, że mnie demon opanował? Brodzik była wściekła na dziennikarzy, zastanawiała się, czy nie rzucić im rękawicy. Doszła jednak w ostatniej chwili do wniosku, że: – Osoby publiczne są bezsilne. Zatrzymam się obok jakiegoś mężczyzny i następnego dnia czytam, że jestem z nim w ciąży. Nad takimi „rewelacjami” można przejść do porządku dziennego. Jeśli jednak zostaje przekroczona granica tolerancji na bzdury, trzeba próbować szukać oparcia w prawnikach – powiedziała. Jeszcze nie było to konieczne. Może dlatego, że aktorka cieszy się niezwykłą sympatią. Jest uważana przy tym za osobę pełną dystansu do siebie, inteligentną i z poczuciem humoru.
Buc ukarany
Nieco gorzej ostatnio z sympatiami żurnalistów wobec jej filmowego partnera, Pawła Wilczaka. Na festiwalowym deptaku w Międzyzdrojach został ukarany za nieprzystępność. Obrażeni fotoreporterzy zemścili się za wcześniejsze ucieczki aktora, spuszczanie głowy, nieudzielanie wywiadów i ignorowanie próśb o pokazanie oblicza. Owszem, artysta przystał raz na jedną minutę łaskawości, ale stał jak posąg i głośno liczył do 60. Kiedy więc odciskał swoją dłoń w Alei Gwiazd, fotoreporterzy odwrócili się tyłem i obiektywy skierowały się w błękitne nadmorskie niebo. Nikt nie utrwalił na zdjęciach błagalnych oczu filmowego Tomka. Sława wymaga pokory.
Wielka rozróba
Zdecydowanie mniej chce się już prasie plotkować o nadal sławnej Kasi Figurze. A aktorka była, jeszcze niedawno, takim wdzięcznym obiektem do opisywania! Skandalizowała, w nietrzeźwym stanie kopała taksówki, trafiała do izb wytrzeźwień i robiła z tego powodu dzikie awantury na łamach. Nie brakowało jej aury zwykłej pospolitej seks-gwiazdki, jak i sukcesów wysokich lotów – rozebrała się w Playboyu, założyła seks-telefon, ale i zagrała u Altmana. Umie prowokować, umie pracować, ma talent. Sława nie przysparza jej stresów.
Sławny od dziecka
Wystąpił w „Historii żółtej ciżemki” jako kilkulatek. I od tej pory, czyli niemal od początku życia, Marek Kondrat nosi brzemię i skrzydła popularności. Wrażliwy twardziel na ekranie, twardy zawodnik w wyścigu po pieniądze w życiu. Gra we wszystkich produkcjach, w których tylko chcą i mogą go zaangażować. Odcina kupony sukcesu, póki jeszcze są aktualne. Ostatnio jednak najczęściej zobaczyć go można w reklamach ubezpieczeniowych. A jednak stwierdzić można, że Kondrat zachowuje wobec sławy stan kompletnej równowagi. Jego kolega z filmu „Psy”, aktor tego samego pokolenia – Bogusław Linda, daje się widzieć w reklamie, jednak – jak deklaruje – nie grywa wszędzie, byle gdzie i byle jak. – Walczę, żeby związać koniec z końcem – mówi. – Dziennikarze chętnie piszą o tym, ile zarabiam dziennie, jaka jest moja stawka. Jednak jeśli przeliczyć te zarobki na utrzymanie rodziny, domu, na życie, wychodzi czterdziestokrotnie mniej, niż mają ludzie jeżdżący z chałturami po kraju. Ja, przedstawiciel złego smaku w kulturze
polskiej nie gram do kotleta i nie chałturzę. Linda wyraźnie lubi procesy. Jest w tym podobny do kreowanych przez siebie bohaterów, którzy „wiedzą coś o zabijaniu”. Tyle tylko, że aktor nie szuka sprawiedliwości i pieniędzy z giwerą w ręku, lecz w sądzie. To jednak ktoś, komu ze sławą jest do twarzy, kto oddaje siebie na żer publiki, a kto jednocześnie umie bez histerii strzec swojego wizerunku jak oka w głowie.
Zaglądają do brzucha
Na łamach kolorowego pisma wszystko o sobie i swoim macierzyństwie opowiedziała przesympatyczna dziennikarka i prezenterka Monika Richardson. Opowiedziała o szczęściu w życiu prywatnym, zabieganym życiu, ale jednocześnie ogromnym spokoju emocjonalnym. Ten wywiad oraz obecność na łamach książki Katarzyny Tubylewicz „Jestem mamą”, jest ciepłym, sympatycznym spojrzeniem na człowieka, który – choć sławny, popularny i powszechnie rozpoznawany – wiedzie spokojny, zrównoważony, daleki od skandalu, choć nieprzeciętny żywot. Mieszka w Oksfordzie, lubi być gospodynią domową, sprzątać, gotować, uprawiać ogródek. Cudowne, ale strasznie nudne.
Rozwiązła Frytka
Sławę można zrobić na niczym. Rewelacyjnym przykładem na to jest los Frytki. Agnieszka Frykowska, córka słynnego operatora, który zginął tragicznie w dworku Karoliny Wajdy, zaistniała dzięki programowi Big Brother. Już drugiego dnia gościny w domu Wielkiego Brata poczuła się rozluźniona. Zdecydowała się nawet na śmiały krok zupełnej jawności wobec milionów oczu wpatrzonych w ekrany telewizorów. O jej swobodzie seksualnej mówiło potem pół Polski. I, zapewne, gdyby nie erotyczny epizod z Kenem, o obydwojgu nikt by już nie pamiętał. Frytka jednak idzie po całości, startuje w kolejnych programach reality show. I coż z tego, że, podobnie jak w przypadku Michała Wiśniewskiego, w jej rodzinnym mieście pojawiają się napisy „Łódź wstydzi się Frytki”. Frykowska niewiele umie, niewiele potrafi, nie ma wyjątkowej osobowości, a jednak jest znana. Dostała nawet możliwość stażu w dzienniku Fakt! Jej życiowym celem jest prowadzenie autorskiego programu w telewizji. Chce być sławna i bogata. Ostatnio pojawiły się szanse na
jedno i drugie – sławy, choć wątpliwej, przysporzyła jej intymna znajomość z detektywem Krzysztofem Rutkowskim. Detektyw ma ponoć dotrzeć do prawdy związanej ze śmiercią ojca dziewczyny – nadal nikt nie potrafi rozstrzygnąć, czy było to samobójstwo, czy morderstwo.
Być jak John Malkovich
Sława to coś, czego szary człowiek zazdrości tym, którzy stoją na świeczniku. Zazdrościmy jednak tylko tym, których popuarność przetwarza się na pieniądze. Ostatnio wielu jest chętnych na zniesienie najgorszych katuszy, w zamian za znaną twarz, za bycie – jak określają to Amerykanie – celebrity. Program "Chcę mieć znaną twarz", pojawił się także na ekranie MTV Polska. To, zdaniem socjologów, ciekawe zjawisko. – Żeby wydobyć siebie z anonimowości, ludzie gotowi są unicestwić swoją twarz, anihilować siebie, powołać do życia nowy byt, bo zmiany w ich wyglądzie idą niesłychanie daleko. W świecie globalnych mediów bycie anonimowym to coś w rodzaju obelgi – komentował amerykańską wersję „I Want a Famous Face” znany publicysta Mattew Gilbert.
Barbara Chabior