Turyści oglądali "przedstawienie", a tam był dramat
- Każdy nowy turnus, to kolejni zachwyceni turyści. Mówili: macie taki piękny kraj, bogaty, egzotyczny. Niektórzy cmokali z zachwytem: ależ wy kochacie swojego prezydenta, wszędzie wiszą jego plakaty! Zawsze wtedy myślałem: co wy o tym wiecie? Uśmiechałem się jednak i odpowiadałem: cieszcie się swoimi wakacjami, drinkami z palemką, słońcem, plażą, dyskotekami. Jesteście tu dwa tygodnie, ja - 25 lat - mówi Mouhaimen. Od czterech lat pracuje na plaży, w wypożyczalni sprzętu motorowego.
Przez lata biura podróży kusiły urlopem rodem z bajki. Luksusowe hotele, setki uwijających się w ukropie kelnerów, niekończące się stosy jedzenia, zapierające dech w piersiach zachody słońca, muskającego krystalicznie czystą taflę Morza Śródziemnego. Ci, którzy decydowali się sprawdzić, czy za murami pałaców jest równie bajecznie, srodze się rozczarowywali. Nie bez powodu "turystyczne zony" lokowano kilka kilometrów od centrów miast i miasteczek Tunezji.
W raju koty żrą ze śmietnika
Monastir, popularny nadmorski kurort w środkowej części kraju. Centrum miasta cuchnie rybami, sprzedawanymi na śródmiejskich "marketach". Ten smród wyznacza niewidoczną granicę między ulicami a targiem, gdzie można kupić wszystko, od żywych kur po używane rajstopy. Nieco lepiej jest na suku (targu) w medinie, egzotycznej wersji Stadionu Dziesięciolecia. Zapachy imbiru, kminku, szafranu przedzierają się przez wąskie, ciemne uliczki. Z każdego zakątka dobiegają głosy śniadych amantów, przepuszczone przez stare odtwarzacze kasetowe. Śpiewają z nostalgią o swoich "habibi" (ukochanych). Zagłuszają ich setki sprzedawców-poliglotów, co rusz próbujących zrobić biznes życia, zagadując: ciao bella! ici madame! española? how are you? zajebiście kotku!
Sławetna rewolucja, która zyskała już przydomek "arabskiej zimy ludów", dotarła i tu. Po uśmiechającym się z plakatów Ben Alim pozostały jedynie szkielety słupów, z których górował nad niemal każdym placem, skwerem i co ważniejszym punktem miasta. Zniszczone wesołe miasteczko, niegdyś atrakcja okolicznej dzieciarni i "źródełko" dochodów prezydenckiej rodziny (wykupione od poprzedniego właściciela dzięki "propozycji nie do odrzucenia"), przypomina lunapark-widmo rodem z horrorów. Zbite lampy, powybijane szyby, napawające grozą grymasy klaunów. Złoty posąg młodego Bourguiby, urodzonego właśnie w Monastirze ojca tunezyjskiej niepodległości, w styczniu przyobleczony został w narodową flagę. Mieszkańcy czwartego co do wielkości miasta w kraju zapewniają na każdym kroku, że po ucieczce Ben Alego odetchnęli z ulgą. I że wszystko się zmieni. A nawet już zmieniło.
Istotnie, dyktator odszedł. Tylko on. Miastem dalej rządzą watahy brudnych, wychudzonych kotów. Nie muszą czekać na ucztę do zmroku - śmietniki stoją przed nimi otworem. Co chwilę pośrodku drogi przystaje samochód - czasem wypucowane audi, częściej zdezelowany renault. Szyba kierowcy opuszcza się i na poboczu, chodniku, środku drogi ląduje worek śmieci. Po chwili słychać tylko pisk opon odjeżdżającego wozu. Gdzie okiem sięgnąć, walają się sterty odpadków, gruzu, zardzewiałego żelastwa. Na obrzeżach miasta, wzdłuż nadmorskiej alei i w porcie króluje rdza - wraki samochodów, nawet ciężarówek, zalegają pobocza. - Nikt tego nie sprząta. I nie sprzątnie. Przecież zrobiliśmy "rewolucję". Jesteśmy teraz panami świata. Widziałaś kiedyś pana sprzątającego śmieci? - ironizuje Mouhaimen.
Dom z widokiem na gruz
Między jednym a drugim kurortem wakacyjnym ciągną się wioski zapomniane przez Boga i ludzi. Ta na trasie między Susą a Monastirem straszy zrujnowanymi domami. Na pierwszy rzut oka wygląda jakby przeszło przez nią tornado. Wiatr ustał, bałagan pozostał. Piętrzące się w każdym jej zakamarku sterty gruzu konkurują z hałdami śmieci. Wokół nich biegają umorusane dzieci w klapkach i dziurawych spodenkach. Długo i namiętnie wpatrują się w każdy samochód, który zabłądzi w ich strony. Gdy znika za horyzontem, wracają do swoich zabawek - patyków i kamieni. Miasteczko przypomina domek dla lalek. Brakujące ściany domów obnażają codzienność ich mieszkańców. Koce, przerzucone przez zawieszone pod sufitem sznurki, nieudolnie próbują ukryć tętniące za nimi życie. - Nie ma pracy, nie ma perspektyw, nie ma niczego - siedem kobiet siedzących bezczynnie na progu domu jednocześnie kiwa głowami. Ich twarze są ogorzałe i przeorane jak ziemia, która je wykarmiła. Nie są skore do rozmowy. - A co to zmieni? - mówi jedna z nich. Nie
chce nawet podawać imienia. - Może i była jakaś rewolucja… Tu nie dotarła - zamyśla się druga, znacznie starsza. Dzwoni telefon. Wszystkie, jak na zawołanie, wyciągają komórki. Kolorowe wyświetlacze, dotykowe ekrany, melodyjne dzwonki. - Mogą nie mieć wody, prądu czy gazu. Mogą jeść codziennie sam kuskus i pić wodę. Ale dobre telefony muszą mieć. Tak już tu jest - wyjaśnia Mouhaimen.
Wolność razy trzy
- Jesteśmy wolni, teraz wszystko się zmieni. Już się zmieniło! Miesiąc, dwa - i już żyjemy w innym kraju. Niech inni biorą z nas przykład! - mówi dumnie w samym sercu stolicy Khalefi Samira, malarka w średnim wieku. Jej mąż potakuje, dwójka dzieci w płaszczach-flagach państwowych wierci się. 300 kilometrów na południe mieszkańcy małej wioski też mówią o wolności.
Na wpół oślepły staruszek ma ciepłą, dobroduszną twarz. Jest drobny, szczupły, pomarszczony. Przypomina porzuconą na środku drogi rodzynkę. Oprowadza po swoim gospodarstwie. Obora, kurnik, chlew - wszystko razem, na sześciu-siedmiu metrach kwadratowych. Maleńki pokoik, wypełniony po brzegi skołtunionym owczym runem. Przestronne podwórze z stojącymi w cieniu stągwiami. Warsztat tkacki, dziedziczony z dziada pradziada.
Staruszek czule głaszcze dwa jagniątka. Przygarnął jak własne dzieci. Delikatnie odpędza je, by zacząć pracę na krosnach. Jego żona siedzi na masywnej, drewnianej ławie. Promienie popołudniowego słońca wpadają przez uchylone drzwi. W ich blasku wygląda nieomal mistycznie. Pokazuje dwa masywne pierścienie ze srebra, luźno zwisające wokół jej szczupłych kostek. Dawniej obrączki ślubne nosiło się na nogach. Te pamiętają jeszcze czasy, gdy Tunezyjczycy dopiero marzyli o niepodległym państwie, o wolności. Chalid i Dalia poznali jej smak trzykrotnie. Po raz pierwszy przyszła ponad pół wieku temu, wytargana Francuzom przez "ojca narodu", Habiba Bourguibę. Drugą przyniósł Ben Ali, który, wspaniałomyślnie, wyciągnął Tunezyjczyków spod silnych rządów pogrążającego się w demencji Bourguiby. Trzecia przyszła teraz.
- A co to za wolność? - chrypi Chalid i macha ręką w geście rezygnacji. - Ja już byłem wolny. Trzy razy. Teraz czekam już tylko na czwartą wolność. Ostateczną - mówi spokojnie i patrzy wymownie w górę. Przerywa pracę, by nakarmić jagnięta mlekiem z butelki. - Mnie tam taka wolność niepotrzebna. Mam dach nad głową? Mam. Co jeść? Kogo kochać? Z kim dożyć ostatnich dni? Więcej mi nie trzeba - zapewnia, trzymając kurczowo butelkę, z której łapczywie ciągnie mleko jedno z jego "dzieci".
Bajka
Rewolta i upadek tyrana tylko pozornie zmieniły realia. Wykształceni młodzi ludzie z dużych miast, grający pierwszoplanowe role w teatrze rewolucji, czują, że wzrok świata skupia się na nich. Społeczność międzynarodowa z zaciekawieniem przygląda się, jak ten niewielki kraj zdoła wydostać się ze ślepego zaułku, w który wpędziły go rządy Ben Alego. Dźwigając ten ciężar na swych barkach, niektórzy z nich koloryzują porewolucyjną rzeczywistość. Fizycznie, kotara między rajskimi kurortami wakacyjnymi a piekielną codziennością opadła. Mentalnie, wciąż jest podtrzymywana przez rewolucjonistów. Zaklinają rzeczywistość, by pokazać, że w kraju jest coraz lepiej.
- Wydawało nam się, że teraz pójdzie już z górki. Tak naprawdę, dopiero się doczłapaliśmy do jej podnóża - ocenia smutno Mouhaimen.
Aneta Wawrzyńczak, Wirtualna Polska